Tryumf Pana Kleksa
PTASIA HISTORIA
Akademię pana Kleksa ukończyło w tym roku trzech
Aleksandrów, dwóch Anastazych, czterech Albinów, dwóch Agenorów, trzech
Aleksych, jeden Apolinary i ja. Razem było nas siedemnastu.
Wręczając nam dyplomy, pan Kleks na każdym z nich kładł
swój podpis, ozdobiony wszelkimi możliwymi zakrętasami i zawijasami, jakie
tylko zdołała wymyślić kaligrafia na przestrzeni wieków.
Po wspólnym uroczystym obiedzie odśpiewaliśmy chórem hymn
Akademii, po czym pan Kleks, stoją swoim zwyczajem na jednej nodze, wygłosił do
nas pożegnalne przemówienie. Wryło się ono w moją pamięć na całe życie.
- Moi drodzy - powiedział pan Kleks - po latach ogromnych
wysiłków napełniłem wasze puste głowy mądrością, o której w innych uczelniach
nikomu nawet się nie śni. Wiecie, że wynalazłem własną metodę wlewania oleju do
głowy. Dzięki temu wam, którzy przybyliście do mojej Akademii jako kapuściane
głowy, zdołałem zaszczepić wiele rzadkich umiejętności i z nieuków uczyniłem
młodych uczonych. Wzmocniłem też waszą pamięć przy pomocy soku malinowego i
nalewki na piegach. Mam więc nadzieję, że potraficie przekazać zdobytą wiedzę
następnym pokoleniom i rozsławić moją Akademię na cały świat. Każdy z was
pójdzie odtąd własną drogą, a ja... Ja muszę udać się do krainy, która na mojej
mapie figuruje jako Alamakota. O ile pamiętacie, utknęli tam przed laty
bajdoccy żeglarze. Obowiązek nakazuje mi ich odszukać. Żegnam was, moi drodzy!
Pa-ram-pam-pam! Pa-ram-pam-pam!
Po tych słowach pan Kleks wydął policzki i na połach surduta
uniósł się w powietrze, jak to czynił zwykle, gdy zamierzał wyruszyć w podróż.
Przez chwilę krążył jeszcze ponad naszymi głowami, po czym wymknął się przez
okno, wzbił w górę i odpłynął w kierunku południowo-wschodnim. Jego rozwiana
broda pozostawiała za sobą jasną smugę, a okulary posyłały nam pożegnalne
migotliwe "zajączki". Długo jeszcze widzieliśmy w oddali ulatującą
postać ukochanego profesora, która z minuty na minutę stawała się coraz
mniejsza, aż w końcu znikła nam z oczu.
Pożegnałem kolegów, spakowałem zeszyty, galowe lampasy do
spodni oraz kilka drobnych sekretów, które wygrałem od pana Kleksa w "trzy
wiewiórki", i radośnie pomknąłem do domu na ulicę Korsarza Palemona.
Mieszkanie rodziców zastałem jednak zamknięte.
Stary dozorca Weronik dostał na mój widok długotrwałej
czkawki. Niegdyś nazywał się po prostu Franciszek, ale kilka lat temu przyjął
imię po swojej zmarłej żonie Weronice. Tak bardzo ją kochał, iż pragnął w ten
sposób utrwalić jej pamięć wśród lokatorów.
Czekałem jakiś czas, aż minie mu atak czkawki, w końcu
zniecierpliwiony uderzyłem go kilkakrotnie w plecy tobołkiem z książkami.
Weronik parsknął, wykonał parę przysiadów i oświadczył tajemniczo:
- Pan Niezgódka, czyli pański ojciec, na wiosnę tego roku
zmienił się w szpaka i wyfrunął z domu. Nawet nie zatrzepotał na pożegnanie.
Wyfrunął i tyleśmy go widzieli. A pani starsza włożyła kapelusz z kwiatkami,
wzięła pod pachę elektroluks i poszła do lasu robić porządki. Wszystko to stało
się z powodu paczki, którą przyniósł listonosz. Bo jak tylko listonosz wsiadł
na rower i odjechał, pan Niezgódka zaraz wyfrunął.
Wiedziałem, że Weronik jest dziwak i że po śmierci żony
zdziwaczał jeszcze bardziej, toteż nie wdawałem się z nim w dalsze rozmowy,
lecz wziąłem klucz i wszedłem do mieszkania. Zastałem w nim straszliwy nieład.
Wszędzie pełno było damskich kapeluszy, wstążek i sztucznych kwiatów. W kuchni
piętrzyły się nie zmyte naczynia, a w jadalni z żyrandola zwisały wianki
suszonych grzybów, przeważnie muchomorów. Pod nogami chrzęściły rozsypane
ziarna, używane do karmienia kanarków. W gabinecie ojca na biurku, na szafach,
na etażerkach poustawiane były rozmaite wypchane ptaki. Ptasie pióra walały się
po podłodze, a kolorowy puch unosił się w powietrzu.
Zauważyłem już w dzieciństwie, że ojciec miał w twarzy coś
ptasiego. Teraz mogłem stwierdzić, że głowy wypachanych ptaków dziwnie
przypominają mi twarz ojca. Kiedy zaś wziąłem się do sprzątania i całą tą
ptasią kolekcję wyniosłem na balkon, zielona papuga, którą nieostrożnie
przydepnąłem, wydała skrzeczący dźwięk, do złudzenia przypominający głos mego
kochanego ojca.
Uwijałem się do późnego wieczora, żeby mieszkanie jako tako
doprowadzić do porządku. Następnie wszystkie pokoje pozamykałem na klucz,
zachowując dla siebie jedynie gabinet. Przemeblowałem go, wyniosłem zbędne
sprzęty, a także wszystkie książki, jako że ojciec zbierał wyłącznie oprawy,
usuwając z nich przy pomocy brzytwy zadrukowane stronice. Za to wszystkie
tytuły wyciśnięte na grzbietach umiał na pamięć. Treść książek wymyślał i pisał
sobie sam, według własnego upodobania, a po skończonej pracy stosy zapisanych
kartek wrzucał do pieca. Kiedy zaś później zachodziła potrzeba, pisał książkę
na nowo, za każdym razem inaczej.
Na szafie postawiłem wypchanego sokoła i włożyłem mu na
dziób okulary, żeby mi przypominał mego ukochanego ojca. Nakręciłem też
wszystkie zegary i każdy nastawiłem na inną godzinę. Po prostu nie chciałem
przeszkadzać sobie w pracy obserwowaniem czasu. Wreszcie na drzwiach
przytwierdziłem tabliczkę, na której widniał napis:
ADAM NIEZGÓDKA
Absolwent Akademii Ambrożego Kleksa
Doktor Filologii Zwierzęcej
Tak, tak, moi drodzy! Był to pracowity dzień, pełen przeżyć
i niespodzianek.
Gdy jeden z zegarów wskazywał północ i wypachana kukułka,
naśladując głos mego ojca, zakukała dwanaście razy, położyłem się spać. Ojciec
w latach mego dzieciństwa zawsze wieczorem otulał mnie kołdrą i kukał na
dobranoc. Tej nocy śnił mi się Weronik fruwający na uskrzydlonym elektroluksie,
ale do snu tego nie przywiązywałem większej wagi.
Nazajutrz, nie tracąc czasu, zabrałem się do moich zajęć.
Od kilku lat prowadziłem studia nad żabim językiem i miałem na ukończeniu
słownik porównawczy żabich gwar w jeziorach i w stawach. Nadto na zamówienie
Instytutu Spraw Zmyślonych podjąłem się opracowania odmiennych zasad wymowy
psiego "hau" i kociego "miau" w dwudziestu sześciu językach
i narzeczach Dalekiego Wschodu. Nie będę również taił, że od dawna już głowiłem
się nad transkrypcją bzykania komarów na chór i orkiestrę dętą, gdyż bardzo
kocham muzykę, zwłaszcza różne pa-ram-pam-pam oraz pi-lim-pim-pim znane mi z
Akademii pana Kleksa.
W chwili gdy byłem pogrążony w rozmyślaniach, rozległ się
dzwonek u drzwi wejściowych. Pobiegłem do przedpokoju w nadziei, że to może
rodzice. Tymczasem na progu ukazał się listonosz, a za nim Weronik. Musiał być
bardzo przejęty, gdyż znowu miał atak czkawki.
Listonosz urzędowym ruchem podał mi paczkę
i powiedział tylko jedno słowo:
- Pokwitować.
Pokwitowałem. A ponieważ nie miałem drobnych, ofiarowałem
mu wypchanego drozda.
Listonosz na chwilę się ożywił i rzekł:
- A nie ma pan przypadkiem szpaka?
I nie czekając na odpowiedź, zbiegł beztrosko po schodach.
Ale Weronik został. Minął mu już atak czkawki, więc idąc za mną do gabinetu,
mówił tajemniczym szpetem:
- Taką samą paczkę dostał pan starszy. I zaraz potem
wyfrunął. Widziałem to własne oczy! Trzeba uważać. Radzę zamknąć balkon, bo i
panu może się to przytrafić. Ostrożność przede wszystkim. Pan Chryzantemski
upuścił pewnego razu z balkonu trzeciego piętra złotą rybkę. Wszyscy okropnie
się przejęli, musiałem sprowadzić weterynarza. Weterynarz ją odratował, owszem,
ale biedaczka stracił kolor. Nie jest już złotą rybką, za przeproszeniem. O,
nie!
Słuchałem tej paplaniny z roztargnieniem, a równocześnie
rozwijałem paczkę. Była okręcona kilka razy w papier i za każdym razem osobno
przewiązana sznurkiem. Przecinałem sznurki, zdzierałem papier, aż wreszcie
pozostało mi w rękach małe drewniane pudełeczko.
Weronik przylgnął twarzą do mego ramienia. Z ciekawości
zaniemówił i w milczeniu chuchał na mnie piwem.
Ostrożnie otworzyłem pudełeczko. Wewnątrz leżał guzik. Duży
czarny guzik. Natychmiast odżyła mi w pamięci opowieść szpaka Mateusza o guziku
od cudownej czapki bogdychanów. Pamiętacie chyba tę osobliwą historię przemiany
księcia w szpaka, historię, która przed dziesięciu laty obiegła cały świat. A
więc wszystko stało się teraz jasne i rozumiałe, zwłaszcza gdy odczytałem
włożoną do pudełeczka kartkę. Wypisane były na niej słowa następujące:
"Zwracam tę błahostkę, którą znalazłem w basenie fontanny. Alojzy B".
No tak! Oczywiście! Ojciec niebacznie przekręcił podesłany
mu podstępnie guzik i zamienił się w szpaka. A potem wyfrunął i niechcący
upuścił guzik do fontanny. Dlatego nie mógł już odzyskać swej normalnej
postaci. Matka zaś poszła do lasu na poszukiwanie ojca i zabrała z sobą
elektroluks, żeby bronić go przed drapieżnikami. Pamiętała, że nasz kot
Hieronim na widok elektroluksu z przerażenia prychał i uciekał na dach.
Kochana matka! Zawsze była kobietą dzielną i nieustraszoną.
Podczas burzy, na przykład, nad głową ojca trzymała na kształt piorunochronu
szpilkę od kapelusza. A kiedy było ślisko, sypała przed nim kaszę jaglaną, żeby
się nie przewrócił. Zresztą do niczego innego kasza ta się nie nadaje, gdyż
nikt z nas w domu jej nie jada. Także i tym razem matka poszła za ojcem
uzbrojona w elektroluks. Wprawdzie w lesie na ogół trudno znaleźć źródło prądu
do elektroluksu, ale znając matkę wiedziałem, że raczej sama zamieni się w
akumulator, niż miałaby opuścić ojca w niebezpieczeństwie.
- Taki sam guzik dostał pan starszy w poprzedniej paczce -
powiedział Weronik. - A ten to jest pewno do pary. Trzeba uważać. W guziku może
być trucizna albo dynamit.
Mówiąc te słowa, Weronik nawet nie przypuszczał, jak bliski
był prawdy. Gdy bowiem raz jeszcze spojrzałem na kartkę i zobaczyłem podpis
"Alojzy B", od razu rozjaśniło mi się w głowie. Oczywiście, Alojzy B.
- to Alojzy Bąbel, nadzwyczajny twór pana Kleksa, sztuczny, zmechanizowany
człowiek, który wymknął się spod władzy swego konstruktora i stał się
nieobliczalny. A teraz mści się na mnie i na mojej rodzinie za to, że go
kilkakrotnie zdemaskowałem. Alojzy Bąbel posiadał bowiem zdumiewającą zdolność
podszywania się pod innych ludzi i tylko ja jeden umiałem go z miejsca
rozpoznać.
Podobnie i teraz zjawił się jako fałszywy listonosz.
Naprzód przyniósł guzik od czapki bogdychanów memu ojcu i ściągnął na niego
fatalną przemianę w ptaka, a obecnie podsunął guzik mnie, aby ze mną stało się
to samo. Wybiegłem na balkon i rzeczywiście w oddali, na końcu ulicy,
dostrzegłem Alojzego zmykającego na rowerze, który, o ile zdołałem rozpoznać,
przerobiony był z okularów mego ojca.
- Panie Weroniku - zawołałem z rozpaczą - musimy zacząć
działać! Ojciec ma taką krótką pamięć, że nawet kiedy był jeszcze sobą,
zapominał często, gdzie mieszka, i matka musiała wysyłać po niego kota
Hieronima. A teraz, odkąd obudziły się w nim ptasie instynkty, nie wróci już z
całą pewnością.
- Może by znowu wysłać Hieronima po pana starszego? -
powiedział niepewnie Weronik.
- Co za pomysł! - obruszyłem się na starego dozorcę. - Kota
wysyłać po ptaka? Nie panie Weroniku! Musimy sami udać się na poszukiwania.
Weronik uśmiechnął się z politowaniem i rzekł:
- Na świecie jest ptaków 175834449537. Na to, żeby odnaleźć
wśród nich pana starszego, trzeba byłoby szukać 17537 lat. Trochę za dużo.
Odpada.
Po tych słowach Weronik wyszedł na balkon. W namyśleniu
zaczął z wolna obskubywać wypchane ptaki i rzucać pióra na wiatr.
Zastanawiałem się przez chwilę czy nie pójść w ślady ojca i
nie zamienić się przy pomocy guzika w ptaka, co ułatwiłoby mi poszukiwanie
rodziców.
Zachodziła jednak obawa, że mogę przemienić się, dajmy na
to, w indyka albo koguta, które także należą do gatunku ptaków, ale nie umieją
fruwać, jak należy. Z takiej przemiany nie odniósłbym oczywiście żadnego
pożytku. A co gorsza, nie miałem pewności, czy zdołam później odzyskać swój
obecny kształt. Natomiast pozostawanie przez resztę życia wśród kur i indyczek,
pomimo że studiowałem ich gwary, nie wydawało mi się karierą godną uczonego.
Po rozważeniu tych wątpliwości zamknąłem guzik w szufladzie
biurka, klucz zaś wyrzuciłem przez okno, żeby nie mieć pokusy i nie móc
przypadkiem przez sen sięgnąć do szuflady, gdyż jak wiadomo, w snach dzieją się
nieraz różne dziwne rzeczy niezależnie od naszej woli.
Przez ten czas Weronik zdążył już oskubać większość
wypchanych ptaków i nad ulicą unosiła się chmura kolorowych piórek. Ludzie
powychodzili na balkony i spoglądali w niebo, sądząc, że to pada pierzasty
deszcz, a niektórzy wystawili wiadra żeby nałapać tej kolorowej deszczówki do
mycia głowy.
- Panie Weroniku! - zawołałem zniecierpliwiony. - Dosyć tej
zabawy! Oskubał pan wszystkie ulubione ptaki mego ojca, a na domiar złego
narobił pan takiego deszczu z piór, że nawet najmądrzejszy ptak musi stracić
orientację. Nie tylko moi rodzice, ale nikt w mieście nie potrafi już rozpoznać
ulicy Korsarza Palemona.
Weronik zaczerwienił się i zagryzł wargę, żeby powstrzymać
czkawkę. Jego łysą głowę okalał puch siwych włosów. Gdyby zapuścił brodę,
stałby się podobny do świętego Mikołaja. Miał na sobie wytarty serdak,
płócienne błękitne spodnie i stare żołnierskie kamasze zasznurowane drutem
telefonicznym.
- Panie Weroniku - ciągnąłem po chwili złamanym głosem -
jest tylko jeden człowiek na świecie, który mógłby pomóc. Tym człowiekiem jest
profesor Ambroży Kleks.
- No to leć pan do niego! - zawołał stary dozorca i
zatrzepotał rękami.
- Niestety! - odrzekłem z westchnieniem. - Pan Ambroży
Kleks właśnie wczoraj wyprawił się do Alamakoty. Muszę natychmiast wyruszyć w
podróż. Muszę gonić pana Kleksa. Szkoda, że Hieronim gdzieś się zapodział, bo
mógłby mi towarzyszyć. Przykra to rzecz podróżować samotnie.
- E tam! - zauważył Weronik. - Z kota pożytek niewielki.
Lepszy byłby pies albo koń.
- Panie Weroniku - powiedziałem nieśmiało - a może by tak
pan... Co?... Na stare lata przydałoby się panu przewietrzyć. Mam trochę
oszczędności, wystarczy na dwóch.
Weronikowi zaświeciły się oczy, ale po chwili zgasły.
- Jestem dozorcą z dziada pradziada - oświadczył z
godnością. - Nie zostawię domu bez opieki.
- A czy nie mógłby ktoś pana zastąpić?
- Mnie? Zastąpić? - obruszył się Weronik. - Ja, panie,
pięćdziesiąt lat wytrwałem na stanowisku. Znam każdą szparę w tym domu! Każdą
mysz! Każdą stonogę! Mnie - zastąpić! Coś podobnego! Zaraz... Zaraz...
Chwileczkę... Gdyby pan Chryzantemski się zgodził, jemu jednemu mógłbym zaufać.
Tak! To jest myśl! Pan Chryzantemski!
Po tych słowach Weronik pokiwał do mnie porozumiewawczo
kciukiem prawej ręki i wybiegł z mieszkania.
Zrozumiałem, że poczciwy, szlachetny dozorca nie opuści
mnie w nieszczęściu. Przyniosłem z komórki kufer i zabrałem się do pakowania.
Kolejno układałem w kuferku: nieprzemakalny kombinezon trochę bielizny,
wysokogórskie buty, tropikalny hełm, płetwy do nurkowania, harpun myśliwski,
niezbędne narzędzia, a nadto globus, kompas, latarkę elektryczną, cukier w
kostkach i na koniec - wypchanego sokoła. """
W chwili gdy kończyłem pakowanie, ktoś zadzwonił do drzwi.
Był to ten sam listonosz, który rano przyniósł paczkę. Wręczył mi klucz ze
słowami:
- To od biurka szanownego pana. Wypadł panu przez okno na
ulicę...
Złapałem go za klapę marynarki i zawołałem:
- Alojzy, to ty! Poznaję cię! Teraz rozprawię się z tobą,
nicponiu!
Zanim jednak zdążyłem dokończyć zdanie, Alojzy szarpnął się
zostawiając w mojej zaciśniętej dłoni odprutą klapę i błyskawicznie zjechał po
poręczy schodów na dół.
- Ręka za krótka, panie Niezgódka! - krzyknął znikając w
kolorowej zamieci piór.
Weronik słysząc wrzawę na schodach zjawił się natychmiast,
ale nie był sam. Był w towarzystwie pana Chryzantemskiego.
- Załatwione! - powiedział. - Jadę z panem!
Zauważyłem, że pan Chryzantemski miał już na sobie serdak
Weronika, stanowiący widocznie oznakę dozorcowskiej władzy.
- Ruszamy! - rzekłem zdławionym głosem. - Ale musimy na
każdym kroku wystrzegać się Alojzego Bąbla. Pan go jeszcze nie zna. Niech pan
jednak zapamięta to imię: Alojzy Bąbel!
- Alojzy Bąbel - powtórzył posłusznie Weronik.
Niebawem szliśmy w kierunku portu. Pan Chryzantemski
postanowił nas. odprowadzić i teraz pchał wózek, na którym znajdował się mój
kuferek, plecak Weronika oraz obie nasze teczki, jako że bez teczek ludzie
przyzwoici nie podróżują.
W porcie oczekiwało mnóstwo rozmaitych statków, a ich
kapitanowie głośnym nawoływaniem zapraszali pasażerów:
- Panie! Panowie! Kto do Wschodniej Rododyndii? Kto do
Wybrzeża Kabanosów? Dzisiaj ostatni rejs do Północnej Kalafonii!
- Kto do Zachodnich Rajstopów? Proszę wsiadać!
- Za godzinę odjazd do Południowych Bryndz!
- Kto na wyspy Remanentów? Tylko u mnie tanio i
bezpiecznie!
- Kto chce polować na krokodyle? Mam jeszcze jedną kajutę
do Przylądka Kości Szpikowej! Tanio i wygodnie! Dzieci płacą połowę!
Wybraliśmy statek, który płynął na południowy wschód, gdyż
ten właśnie kierunek obrał pan Kleks wyruszając do Alamakoty.
Statek nazywał się "Płetwa Rekina" i służył do
przewożenia rozmaitych ładunków, ale w trzech kajutach mógł pomieścić siedmiu
pasażerów. Kapitan, stary wilk morski, nic nie słyszał o Alamakocie. Zresztą
nie mógł słyszeć, gdyż był głuchy jak pień.
Mieliśmy kajutę przytulną, chociaż ciasną. Weronik, wierny
powołaniu wytrawnego dozorcy, przystąpił natychmiast do pucowania wszystkich
części metalowych oraz szyby okrągłego okienka. Dwie pozostałe kajuty zajmował
pewien hodowca róż, pan Lewkonik, z pięcioma córkami. Wybrał się z nimi w
podróż, gdyż każdą z nich postanowił wydać za mąż za ogrodnika innego kraju.
Pan Lewkonik był bardzo gruby i miał tak wielki brzuch, że gdy siadał do stołu,
nie mógł dosięgnąć talerza i dlatego nigdy nie najadał się do syta. Córki pana
Lewkonika nie odznaczały się urodą, ale ich ojciec twierdził, że ogrodnicy nie
muszą szukać u żon piękności, albowiem mają jej pod dostatkiem w kwiatach.
Całe dni spędzaliśmy na pokładzie, korzystając ze słońca i
pogody. Morze było spokojne, niebo bezchmurne. Marynarze grali w kości albo
spali na swoich kojach, czuwał tylko sternik. Natomiast kapitan, siedząc na
zwoju lin, rozwiązywał krzyżówki i raz po raz wołał do nas rozkazującym głosem:
- Rzeka na siedem liter! Hej tam... Wódz Indian, zaczyna
się na "M"!... Miasto w Azji: "o" w środku, "o"
na końcu! Hej!... Używa się do latania, dziewięć liter wspak! Hej!
Żadna jednak z naszych odpowiedzi nie docierała do
kapitana, gdyż jak wspominałem, był on kompletnie głuchy. Dlatego też po pewnym
czasie zorganizowaliśmy pocztę łańcuszkową. Przekazywaliśmy kartki z rąk do rąk
i przesyłaliśmy kapitanowi odpowiedzi na piśmie.
Pan Lewkonik zakasał rękawy, włożył na głowę niebieski
melonik, który miał go chronić od słońca, i zabrał się do sadzenia róż na
pokładzie. Pomimo że był bardzo groby, poraszał się z lekkością balonika.
Ułożyłem nawet o nim piosenkę, a śpiewaliśmy ją wszyscy chórem:
Nasz pan Lewkonik
Włożył melonik
I wyhodował róże,
Nasz pan Lewkonik
Tak jak balonik
Unosi się ku górze.
Kto ma wazonik,
Dostanie róży kwiat,
A pan Lewkonik
W daleki ruszy świat.
I rzeczywiście już po paru dniach w skrzyniach ustawionych
wzdłuż burty rozkwitły różne odmiany róż. Córki pana Lewkonika podlewały je
stale specjalnym przyspieszającym płynem, dzięki czemu rozwijały się niezwykle
szybko.
Róże zwabiły na pokład mnóstwo przelotnych ptaków. Ponieważ
znam kilkadziesiąt ptasich gwar i narzeczy, mogłem prowadzić z nimi rozmowy w
nadziei zdobycia jakichś wiadomości o moim ojcu. Pewien gołąb pocztowy obiecał
mi rozgłosić odpowiedni apel do wszystkich ptaków. Na próżno jednak czekałem na
upragnioną wiadomość.
Pod wieczór trzeciego dnia przybiegł do mnie zdyszany
Weronik wołając z daleka:
- Jest! Jest! Panie Adasiu, jest pan Niezgódka!
Z biciem serca pomknąłem
we wskazanym kierunku. Na dziobie statku istotnie siedział szpak. Gadający
szpak. Od razu jednak zorientowałem się, że nie jest to mój ojciec. Szpak mówił
bowiem po francusku, a ojciec żywił zawsze niechęć do języków obcych. Cóż,
Weronik miał rację. Wśród miliardów ptaków trudno trafić na właściwego.
W końcu jednak udało mi się od pewnego kolibra uzyskać
bezcenną wiadomość. Okazało się bowiem, że był on już poprzednio w Alamakocie i
może nam wskazać drogę do tego kraju. Wtajemniczyłem przeto pana Lewkonika w
moje kłopoty oraz wyjawiłem cel podróży. Po naradzie postanowiliśmy wspólnymi
siłami nakłonić kapitana, aby zboczył z wytkniętego kursu i zawinął do
Alamakoty. Panu Lewkonikowi opisałem Alamakotańczyków w nader zachęcających
barwach i zapewniłem go, że jest to naród zakochany w kwiatach. Powiedziałem
też mimochodem:
- Alamakotańscy ogrodnicy mają tylko jedną słabość: żenią
się najchętniej z cudzoziemkami.
Ta uwaga podziałała na pana Lewkonika jak prąd elektryczny.
Podskoczył kilkakrotnie do góry, nacisnął brodawkę na nosie jak guzik dzwonka i
z lekkością balonika potoczył się do kapitana.
Wspomniałem już, że pan Lewkonik miał pięć niezbyt ładnych
córek. Aczkolwiek był hodowcą róż, tylko najstarsza córka miała na imię Róża.
Cztery pozostałe nosiły imiona: Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia. Polubiłem
te dziewczęta, a nawet wkrótce przyzwyczaiłem się do ich brzydoty. Powiem
więcej: z dnia na dzień podobały mi się coraz bardziej. Zwłaszcza Rezeda.
Ale myśli moje zajęte były głównie losem biednych rodziców.
Nie schodziłem z pokładu, żeby nie stracić kontaktu z kolibrem, który obiecał
służyć nam za przewodnika. Chcąc pozyskać jego względy, śpiewałem mu piosenki
drozdów, rudzików, kosów i sikorek, a pewnego razu zaświergotałem jak
strzyżyk-wole oczko. Dopiero wtedy koliber nabrał do mnie takiego zaufania, że
gotów był uwierzyć, iż jestem ptakiem.
Gdy tak sobie ćwierkałem, na pokładzie ukazał się Weronik.
Zalatywało od niego sidolem i amoniakiem, gdyż z zamiłowania do porządku
polerował okrętowe poręcze oraz wszystkie części metalowe. Zbliżył się do mnie
i powiedział tajemniczo:
- Załatwione. Pan Lewkonik urobił kapitana. Płyniemy do
Alamakoty.
W tej samej chwili rozległ się tubalny głos kapitana:
- Wszyscy na stanowiska! Kurs na południowy wschód!
Spojrzałem na dziobek kolibra i podałem kapitanowi dokładny
kierunek.
- Pełna szybkość! - wrzasnął kapitan. - Przeciąć zwrotnik
Raka! Ster w lewo! - "Płetwa Rekina" zwinnie pomknęła naprzód, prując
fale i roztrącając delfiny. Koliber odlatywał co pewien czas na rekonesans, po
czym wracał na swoje miejsce, aby cienkim, ostrym dziobkiem jak igłą kompasu
wskazywać drogę. Podzwrotnikowe słońce prażyło niemiłosiernie.
Po pięciu dniach w oddali ukazały się zamglone zarysy lądu.
Zbliżaliśmy się do Alamakoty.
Dziwi was pewno, że w poprzednim rozdziale pan
Kleks pojawił się tylko przez krótką chwilę, na samym początku, a potem cały
czas był nieobecny. Zdziwienie wasze jest całkiem uzasadnione, gdyż pan Kleks,
jako główny bohater tej książki, powinien być, prawdę mówiąc, stale na miejscu.
Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że uczony udał się do Alamakoty, która leży
bardzo daleko, musieliśmy więc odbyć długą podróż po to, żeby nawiązać z nim
kontakt.
Szliśmy z portu całą gromadą i spotkaliśmy pana.
Kleksa zupełnie przypadkowo, kiedy zjeżdżał na hulajnodze z Rezerwatu Zepsutych
Zegarków.
Niebawem wrócę do tego momentu, a na razie chciałbym opowiedzieć wam o
Alamakocie.
Jest to jeden z tych ciepłych krajów, dokąd na
okres chłodów odlatują niektóre nasze ptaki. Pomyślałem więc od razu, że kiedy
u nas nastąpi zima, to kto wie, czy mój ojciec nie przyleci do Alamakoty.
Alamakotańczycy należą do pięknej rasy, kolor
skóry mają jasnokawowy, włosy ciemne, a od innych ludzi różnią się tylko tym,
że posiadają trzecią nogę. Poruszają się z szybkością antylop, a przy tym w
biegu jedna noga zawsze może odpoczywać. Bez trudu więc rozpoznawaliśmy
Bajdotów, którzy wprawdzie opaleni byli na brąz, jednak nie potrafili wyhodować
sobie trzeciej nogi. Za to dzieci, które mieli z Alamakotankami, zamiast
trzeciej nogi posiadały trzecią rękę i tym różniły się od dzieci tubylców.
Z pewnością pamiętacie, że przed laty dzielną
załogę bajdockiego statku "Apolinary Mrk" porwały na tratwie
zdradliwe fale i uniosły do Alamakoty gdzie kapitan Kwaterno, po obwołaniu go
królem, panował jako Kwaternoster I.
Od tego czasu Bajdoci tak się rozmnożyli, że
wszędzie spotykało się dziewczęta i chłopców o trzech rękach. Nastąpiło też
pomieszanie języków alamakotańskiego z bajdockim i powstał nowy - alambajski,
podobny do naszego. Różnica polega na tym, że po alambajsku zamiast
"u" mówi się "or", a zamiast "o" mówi się
"ur".
Tak więc "ucho" po alambajsku brzmi
"orchur", a "noga" - "nurga". Wyraz
"kolega" wymawia się jako "kurlega", "but' jako
"bort", a "kogut" jako "kurgort'.
Dla mnie, który znałem języki i narzecza zwierzęce
o wiele trudniejsze, mówić po alambajsku to była po prostu mucha, czyli morcha.
Alamakotę budowano spiralnie, a więc główna ulica
wiła się w kształcie ślimaka od portu aż do centrum miasta, gdzie Bajdoci, po
objęciu panowania nad tubylcami, wznieśli pomnik ku czci Wielkiego Bajarza Apolinarego
Mruka. Nazywał się on po alambajsku Apurlinary Mrork. Zresztą Alamakotańczycy
przyjęli Bajdotów od razu bardzo serdecznie, chętnie uznali wyższość ich bajek
nad własnymi, ofiarowali im swoje córki za żony i żyli z nimi w największej
zgodzie pod berłem Kwaternostra I, który okazał się władcą mądrym, a przy tym
nadzwyczaj łagodnym.
Wróćmy jednak do pana Kleksa. Spotkanie nasze
odbyło się w sposób bardzo osobliwy. Pan Kleks na mój widok nie zdradził
najmniejszego zdziwienia, lecz zapytał po prostu:
- Jadłeś już obiad?
- Panie profesorze - odrzekłem - przecież dopiero
wylądowaliśmy w Alamakocie.
- Jak to? - obruszył się pan Kleks. - Przed
godziną grałeś ze mną w "trzy wiewiórki" i wygrałeś samogrający
guzik...
- Ja? -zawołałem zdumiony. - Panie profesorze, to
jakieś nieporozumienie!
- Pan profesor na pewno żartuje - wtrącił Weronik.
Pan Kleks stanął znacząco na jednej nodze, a córki
pana Lewkonika otoczyły go kołem i spoglądały z zaciekawieniem na ruchy jego
brody.
- Zaraz... zaraz... - wymamrotał pan Kleks.
-Czyżby to był twój sobowtór? No tak, zaczynam coś niecoś miarkować...
- Alojzy Bąbel! - zawołałem przerażony.
- Tak, Adasiu, Alojzy Bąbel... Już od kilku dni
podszywa się pod ciebie, a ja go nie rozpoznałem. Cóż to za szelma!
Pan Lewkonik, którego wtajemniczyłem we wszystkie
moje sprawy, zbliżył się do pana Kleksa i gdy obaj zderzyli się brzuchami,
powiedział:
- Damy sobie z nim radę. Mam zagraniczny płyn
owadobójczy. Środek niezawodny.
- Alojzy Bąbel to nie owad, panie łaskawy! Nie
owad! Mógłby pan o tym wiedzieć, panie... panie...
- Anemon Lewkonik - pośpieszył przedstawić się
hodowca róż. - A oto moje córki: Róża, Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia.
Wszystkie panny na wydaniu.
- Ciekawe... - rzekł z figlarnym uśmiechem pan Kleks.
- Istny ogród botaniczny.
- Pan profesor nie pamięta, ale widywaliśmy się
już nieraz - wtrącił nieśmiało pan Lewkonik.
- Ja? Nie pamiętam? - obruszył się wielki uczony.
- Może widywał mnie pan w snach. A ludzie rozsądni nie wierzą w sny. Nie mówmy o
tym więcej.
Tu wmieszał się stary dozorca:
- Panie profesorze ja również chciałbym złożyć
panu moje uszanowanie. Nazywam się Weronik Czyścioch, ulica Korsarza Palemona
7, wejście z bramy, dyplomowany dozorca z dziada pradziada.
- Fiu-fiu! - gwizdnął pan Kleks. - Takich ludzi
będzie mi potrzeba. Oby tylko siły panu dopisywały.
- Czcigodny profesorze, mam dopiero siedemdziesiąt
lat - rzekł Weronik - W zesztym roku w skoku o tyczce zająłem pierwsze miejsce
przed Kiełboniem, Fojdrą i Okiełźniukiem. Mógłbym jeszcze, za przeproszeniem,
stanąć do biegu maratońskiego.
Z tymi słowy chwycił pana Kleksa wpół i
trzykrotnie podrzucił go do góry.
- Hip-hip-hura! Hip-hip-hura! - zawołała zgodnym
chórem rodzina Lewkoników.
Po tej wymianie wzajemnych grzeczności postanowiliśmy
udać się do pałacu, aby przedstawić się królowi Kwaternostrowi I.
Na ulicach był wielki ruch, gdyż właśnie
obchodzono uroczyście rocznicę lądowania Bajdotów i dziewczęta znosiły zewsząd
naręcza kwiatów pod pomnik Apolinarego Mruka. Udaliśmy się wraz z tłumem w
kierunku placu Przyjaźni Alamakotańsko-Bajdockiej, który nazwano w skrócie
placem A-B.
Pan Kleks kroczył wielce zakłopotany, tarmosząc w
zamyśleniu brodę.
Nagle przystanął, owinął wąs dokoła palca i
zawołał z tryumfem:
- Eureka! Mam! W Alamakocie przebywa trzynastu
Bajdotów, wliczając w to króla Kwaternostra. Nas jest tu trzech. Dochodzą
jeszcze córki pana Lewkonika. Razem dwadzieścia dwie osoby z gatunku
dwunożnych. Trzeba sporządzić dokładny wykaz. Kto znajdzie się poza tą liczbą,
kto nie będzie figurował w spisie, a okaże się dwunożnym, tego zdemaskujemy
jako Alojzego Bąbla. Poznamy go po nogach. Oto mój plan, proszę państwa.
Słowa pana Kleksa wzbudziły ogólny podziw, a
Weronik raz jeszcze podrzucił go do góry. W tym momencie znaleźliśmy się
właśnie przy pałacowej bramie.
O, tak! Pan Kleks był naprawdę genialny.
Mieliśmy właśnie wejść do pałacu i warta
sprezentowała broń, gdy nagle nadleciał mój znajomy koliberek i usiadł mi na
ramieniu. Wyznał mi, że bardzo się do mnie przywiązał i że będzie mi odtąd
towarzyszył aż do pierwszych jesiennych deszczów. Koliber porozumiewał się ze
mną w narzeczu tri-tri, używanym przez ptaki południowoafrykańskie, toteż dla
uproszczenia przezwałem go Tri-Tri, co nawet pan Kleks uznał za bardzo trafne.
Pałac królewski zbudowany był z dużych muszli,
zestrojonych w tak misterny sposób, że gdy wchodziło się do sali tronowej, ich
szum rozbrzmiewał dźwiękami hymnu narodowego Alamakoty. Ponieważ muszle
nanizane były na wysokie stalowe pręty, które obracały się dokoła swej osi,
nadworny muzyk odpowiednio wprawiając je w ruch, mógł zmieniać melodie i
wygrywać na muszlach stosownie do okoliczności różne alamakotańskie marsze.
Przy dźwiękach hymnu narodowego zbliżyliśmy się do
królewskiego tronu, który wykonany był w kształcie fregaty wyposażonej w żagle,
ster i mostek kapitański. Z tego mostku król wygłaszał orędzia do narodu.
Trzeba bowiem pamiętać, że Kwaternoster I był starym marynarzem i zasłynął
niegdyś jako kapitan Kwaterno.
- Witam, cię królu - powiedział poufale pan Kleks.
- Pozwól, że przedstawię ci moich przyjaciół. Oto pan Lajkonik...
- Lewkonik - poprawił hodowca róż.
- Tak tak... Przepraszam... Pan Lewkonik... A to
są jego kwiatuszki, czyli pięć córek... A, to pan Wazonik...
- Weronik panie profesorze - przerwał mu stary
dozorca.
- Wybacz, drogi przyjacielu, ale nie przywiązuję
wagi do nazwisk - rzekł wielki uczony. - Ważny jest nie człowiek, lecz jego
dzieło. O Ambrożym Kleksie ludzkość może zapomnieć, ale mój twór, Alojzy Bąbel
przejdzie do historii. Tak jak do historii przejdą czyny sławnych bajdockich
żeglarzy z królem Kwaternostrem I na czele. Niech żyje król!
- Niech żyje! - zawołaliśmy chórem, a muszle
powtórzyły nasze głosy wielokrotnym echem. Dworzanie uderzali przy tym
zegarkami o podłogę, wskutek czego powstał taki zgiełk, że Tri-Tri przerażony
uciekł przez okno.
- Jeszcze nie skończyłem! - zawołał pan Kleks
uciszając Alamakotańczyków. - To jest właśnie mój uczeń, Adam Niezgódka, o
którym ci, królu, opowiadałem.
Przez cały ten czas król zajęty był gorączkowym
poszukiwaniem okularów, bez których nic nie widział, ale nie mógł ich rzecz
prosta znaleźć, ponieważ nic nie widział bez okularów.
Sytuacja stawała się coraz bardziej kłopotliwa.
Dla wszystkich było jasne, że słowa pana Kleksa nie docierają do króla,
pochłoniętego całkowicie sprawą okularów. Natomiast nikt z dworzan nie
pośpieszył mu z pomocą, gdyż oni z kolei zajęci byli wyłącznie swoimi
zegarkami.
Pan Kleks przerwał przemówienie, a Róża i Dalia
zaczęły chichotać, co mogło króla urazić. Na szczęście pan Ludwik dostrzegł
okulary wystające z królewskiego buta, przyskoczył z lekkością balonika i
dwornym gestem podał je Kwaternostrowi I. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Wtedy król wszedł na mostek kapitański i raczył
tak do nas przemówić po alambajsku, co przytaczam tu w przekładzie na nasz
język: - Piękne panie, panie profesorze, panowie!
Przypuszczam, że zwrot "piękne panie"
król przygotował sobie wcześniej, zanim jeszcze znalazł okulary, przez które
miał możność przyjrzeć się pannom Lewkonikównom.
- Na ziemi alamakotańskiej - ciągnął Kwaternoster
I - możecie się czuć jak u siebie w domu. Ludność kraju zajmuje się hodowlą
kur. Co roku wywozimy za granicę pięćdziesiąt milionów jajek, a za uzyskane
dewizy sprowadzamy sto tysięcy zegarków. Jak mieliście okazję zauważyć, moi
wierni poddani zgodnie z wiekową tradycją uderzają zegarkami o ziemię. Nie
sprzyja to niestety ich mechanizmom. Dlatego też Alamakotańczycy cały wolny
czas zużywają na rozbieranie zegarków, ale nikt nie potrafi złożyć ich z
powrotem. Co z tego wynika dowiecie się, gdy zwiedzicie nasz słynny Rezerwat
Zepsutych Zegarków. Stanowi on największą osobliwość naszego kraju...
Na podstawie słów Kwaternostera I wszyscy zebrani
na sali Alamakotańczycy uderzyli parokrotnie zegarkami o posadzkę.
Pan Kleks poprzednio słyszał już królewskie
przemówienie, przerwał więc królowi i rzekł roztropnie:
- Pozwolisz, najjaśniejszy panie, że wezmę na
siebie przyjemność poinformowania moich przyjaciół o zwyczajach tego kraju.
Jeśli zaś chodzi o nas, to mamy tylko jedno życzenie: chcielibyśmy spotkać się
na twoim dworze ze wszystkimi Bajdotami, którzy osiedlili się w Alamakocie.
Mamy z nimi bardzo ważne sprawy do załatwienia.
- Świetnie! - zawołał Kwaternoster I, uradowany,
że nie musi dłużej przemawiać, gdyż jak wiadomo, prawdziwi marynarze nie lubią
gadać bez potrzeby. -Zapraszam was na wieczurrne przyjęcie; które urdbędzie się
dziś z urkazji święta narurdurwegur.
Wobec zakończenia części oficjalnej król zeskoczył
z kapitańskiego mostku, a minister dworu kazał zwinąć żagle fregaty i opuścić
flagę.
Kwaternoster I był to postawny, krzepki mężczyzna
w sile wieku, o rudawym zaroście i ryżej bródce w szpic. Alamakotańskim
zwyczajem był obnażony do pasa, a na piersi i na ramionach miał wytatuowaną
zwycięską bitwę morską, w której rzekomo dowodził, a nawet bohatersko zginął,
co przecież było zmyślone od początku do końca.
- A zatem dur zurbaczenia wieczurrem - rzekł
uprzejmie Kwaternoster I i wachlując się palmowym liściem, opuścił salę
tronową.
- Adasiu - szepnął do ucha pan Kleks - wszyscy
Bajdoci, jako byli marynarze, są wytatuowani. To ułatwi nam rozpoznanie
Alojzego. Uważaj, bądź czujny!
Ponieważ mieliśmy przed sobą cały dzień, udaliśmy
się na zwiedzanie miasta.
Alamakotanki wydały się nam bardzo ładne. Używają
one do mycia twarzy, jak poinformował nas pan Kleks, soku owocu gungo, który
zawiera w sobie składniki upiększające. Z racji podzwrotnikowych upałów
krajowcy chodzą obnażeni do pasa, nie mają więc do czego przypinać orderów i
malują je sobie wprost na piersi. A wszelkich odznaczeń w Alamakocie jest
bardzo wiele. Za szczególnie zaszczytny uważa się Order Wielkiej Kury,
następnie Krzyż Alambajskiego Współistnienia, Order Grającej Muszli przyznawany
wybitnym muzykom, Order Trzeciej Nogi za strzelenie piłki do bramki, Krzyż
Trzeciej Ręki za usmażenie najsmaczniejszej jajecznicy, a nadto medale "Za
łapanie komarów", "Za jazdę na hulajnodze", "Za puszczanie
bąbelków" oraz wiele innych.
Weronik zaglądał do bram domów, gdzie doraźnie
udzielał dozorcom cennych rad i wskazówek, a nawet dawał pokazy wzorowego
sprzątania. Natomiast pan Lewkonik wypytywał przechodniów o miejscowych
ogrodników i notował ich adresy. Pan Kleks pogrążony był w zadumie, na próżno
więc usiłowałbym opowiedzieć mu o moich rodzinnych kłopotach. Musiałem odłożyć
rozmowę z nim do bardziej stosownej chwili, a na razie pomagałem Lewkonikównom
zrywać owoce gungo, z których wyciskały sok i nacierały sobie nim twarze.
Alamakotańczycy chętnie z nami rozmawiali,
uśmiechali się życzliwie, a jeden z nich, imieniem Zyzik, służył nam za
przewodnika. Był to trzyręki młodzieniec, po czym poznaliśmy że jest synem
Bajdoty.
Zyzik potwierdził fakt, że w Alamakocie osiedliło
się dwunastu Bajdotów nie licząc króla i że sześciu spośród nich zajmuje stanowiska
ministrów.
- Czy wszyscy Bajdoci są tatuowani? - zapytał od
niechcenia pan Kleks.
- Wszyscy oprócz jednego - odrzekł młodzieniec.
- To on! - szepnął do mnie pan Kleks. - Ale w
takim razie musi ich być o jednego więcej. Wieczorem sprawdzimy. Liczę na
ciebie!
- Pozostali - ciągnął młodzieniec - piastują
również wysokie godności państwowe. Mój ojciec na przykład jest Dyrektorem
Królewskich Ogrodów i ma pod sobą pięćdziesięciu uczonych ogrodników.
- Słyszycie, dziewczęta? - zawołał pan Lewkonik. -
Pięćdziesięciu ogrodników! To coś dla was! Niech żyje Alamakota!
Przechodnie obejrzeli się za nimi ze zdziwieniem,
a Rezeda rzekła niepewnie:
- Zapominasz, ojcze, że oni są trzynożni. Która z
nas potrafi dotrzymać kroku takiemu mężowi?
- Istotnie - westchnęła Dalia - takiego
szybkobiegacza trudno dogonić. Łatwo może umknąć.
Biedna Dalia! Wiedziała zapewne, że nie może
liczyć na swoją urodę. Spojrzeliśmy na nią ze współczuciem wszyscy
równocześnie. Spojrzeliśmy i, o dziwo, własnym oczom nie mogliśmy uwierzyć. Sok
owocowy gungo zaczął już działać. Nie tylko Dalia, ale wszystkie siostry były
zupełnie odmienione. Właściwe rysy, kształt nosa, usta, oczy pozostały te same.
Ustąpiły jedynie cechy brzydoty. Mieliśmy przed sobą pięć ślicznych, pełnych
wdzięku panien.
Pan Lewkonik trzykrotnie nacisnął brodawkę na
nosie, żeby przekonać się czy nie śni. Weronik przyglądał się Piwonii z takim
zachwytem, jakby zapomniał już całkiem o swojej nieboszczce żonie i o swoich
siedemdziesięciu latach. Tylko pan Kleks powiedział rezolutnie:
- Uważajcie jednak, moje drogie, żeby nie
przefajnować. Żona nie powinna być za ładna.
Chciał jeszcze coś dodać, ale w brodzie zaplątał
mu się jakiś ptaszek i żałośnie kwilił. Zabrałem się ostrożnie do rozgarniania
jedwabistych gąszczów słynnej samoczynnej brody. Po żmudnych zabiegach, przy
pomocy Hortensji udało mi się wreszcie uwolnić uwikłanego ptaszka. Oczywiście
byt to Tri-Tri. Usiadł mu na ramieniu, wesoło pogwizdując, i ruszyliśmy w
dalszą drogę za naszym przewodnikiem.
Jak już wspomniałem, główna ulica wiła się
spiralnie od placu A-B w kierunku portu. Przecinało ją mnóstwo poprzecznych
uliczek. Trzypiętrowe kolorowe domki tonęły w kwiatach. Pan Lewkonik z wielką
znajomością rzeczy wymieniał ich łacińskie nazwy, ale nas zachwycały przede
wszystkim barwy i zapachy.
- Papaver orientale! - wołał pan Lewkonik. - Co za
piękny okaz! A to - rosa multiflora! Moja specjalność. O, proszę spojrzeć,
panie profesorze, to jest dracaena fragrans! Należy ją podlewać umiarkowanie, a
za to często spryskiwać.
Nikt nie słuchał hodowcy róż, gdyż byliśmy
zmęczeni, zgrzani i głodni. Wstąpiliśmy przeto do pobliskiej zajezdni,
alamakotańskim zwyczajem wypożyczyliśmy sobie motorowe hulajnogi i ruszyliśmy
jedną z bocznych uliczek w kierunku zamiejskich kopulastych budowli.
Były to kurze farmy - chluba Alamakoty.
Rozpościerały się one dokoła miasta na wielkich przestrzeniach i rozbrzmiewały
nieustającym pianiem kogutów. Trzynożne i trzyrękie postacie Alamakotańczyków
uwijały się pomiędzy kurami, podbierając jajka. Kury te należą do nader
osobliwej, małomównej rasy i posługują się bardzo pierwotną gwarą, ograniczoną
właściwie do wyrażania tylko trzech pojęć. Jedno z nich to "chcę jeść i
pić", drugie - "za chwilę zniosę jajko", wreszcie trzecie -
"proszę mi nie zawracać głowy". Natomiast koguty zdradzają znacznie
szersze zainteresowania, trafnie przepowiadają pogodę, wskazują czas, a nadto
umieją piać na głosy różne wojskowe marsze, co jest o tyle dziwne, że w
Alamakocie nie ma ani wojska, ani wojskowej orkiestry.
Opowiadał nam o tym przy innej okazji minister
Pokoju, pulchny i wesoły Fajatron. Otóż Alamakotańczycy nie posiadają armii,
gdyż wzorując się na legendarnych przodkach, wolą uciekać przed wrogiem niż
ginąć w obronie swoich kur. W tym celu właśnie, przy pomocy odpowiednich
zabiegów i zastrzyków wyhodowali sobie trzecią, szybkobieżną nogę.
Weronik, którego pradziad służył w słynnej
brygadzie repelentów i zginął pod Białą Muszką w walce o wyzwolenie
zielonoskórych Cytrusów, powiedział z niesmakiem:
- Wolałbym nie mieć ani jednej nogi, ale
maszerować naprzód, niż uciekać na trzech nogach.
Uwaga ta pozbawiona była sensu, gdyż Alamakota nie
figuruje na żadnej mapie świata. Dlatego też nie posiada wrogów, a więc nie
potrzebuje wojska ani do maszerowania naprzód, ani do uciekania. Natomiast
minister Pokoju prowadzi doroczne walki kogutów, organizuje obozy szkoleniowe
dla zawodników oraz przyznaje właścicielowi zwycięskiego koguta Przechodni
Kieliszek do Jajek. Zdobywca takiej nagrody ma prawo przez cały rok w każdą
niedzielę zjadać po jednym jajku. Jest to wielkie wyróżnienie, gdyż pozostali
obywatele pozbawieni są tego przysmaku. Jajka sprzedawane są wyłącznie za
granicę, a do ich transportu służą specjalne jajostatki i poduszkowce, które
żeglują pod obcą banderą, żeby państwa ościenne nie mogły się zorientować,
gdzie leży Alamakota.
Alamakotańskie jajka różnią się od naszych tylko
tym, że są różnokolorowe jak Wielkanocne kraszanki.
Gdy wkroczyliśmy na tereny hodowlane, oczom naszym
przedstawił się imponujący widok. Po rozległych błoniach spacerowały tysiące
kur, natomiast koguty w obróżkach siedziały na werandach swoich kopulastych
domków i uwiązane były do nich cienkimi łańcuszkami . O świcie i o zmierzchu
spuszczano je z łańcuszków na spotkanie z rodzinami. Wtedy właśnie miały
zwyczaj piać Marsza Ołowianych Żołnierzy i w ten sposób regulowały życie w
Alamakocie, gdyż zegarki, jak wiadomo, służyły tam do zgoła innego celu.
Olbrzymie przestrzenie jak okiem sięgnąć, zasłane
były kolorowymi jajkami, które swymi barwami zwabiały mnóstwo motyli i ptaków.
Tri-Tri; fruwał i szybował wśród nich bez opamiętania i co chwila przynosił mi
wieści o świeżo zniesionych jajkach. Nie mógł jednakże nadążyć z rachunkami,
zachłystywał się własnym szczebiotem i dalsze liczby wystukiwał mi dziobkiem na
nosie, co nie należało do przyjemności. W końcu dałem mu takiego prztyczka, że
zostawił mnie w spokoju.
Pan Kleks wtajemniczył nas w dzieje kurzego jajka
na przestrzeni wieków i opowiedział historię następującą:
- W państwie Kukurycji w trzecim wieku przed naszą
erą król Bambosz Koślawy zażądał od kur, aby znosiły jajka z płaskim denkiem,
jako że kieliszki od jaj w tych odległych czasach nie były jeszcze znane. Kury
się zbuntowały i zamiast kurcząt wysiedziały z jajek szarańczę, która odtąd
bezlitośnie pustoszyła kraj.
Kukuryci Postanowili szukać schronienia w Kudkudacji.
Ale gdy przedzierali się przez moczary i błota, padli pastwą pijawek. Ocalało
ich tylko siedmioro. Zabłąkani w nieznanym terenie zbiegowie wędrowali przez
wiele miesięcy, aż dotarli do krainy zamieszkanej przez całkiem inne kury. Tu
więc osiedli i stali się w ten sposób założycielami Alamakoty. Tak głosi
legenda.
- Ciekawe! - powiedział Weronik. - Gęsi uratowały
Rzym, a kury spowodowały zagładę Kukurycji. Teraz rozumiem, dlaczego zawsze
wolałem pieczoną gęś niż jakąś tam kurę z rosołu.
- Zapamiętajcie, dziewczęta! - zwrócił się pan
Lewkonik do swoich córek. - Mężowie lubią pieczone gęsi. To bardzo ważny punkt
w małżeństwie.
Pan Kleks oblizał się i zawołał:
Dość tego! Jestem głodny a wy swoimi rozmowami
zaostrzacie mi apetyt. Zyziku, mógłbyś pomyśleć o jakimś posiłku dla nas.
Zyzik, który jedną ręką prowadził Rezedę, a drugą
Dalię, uderzył się trzecią ręką w czoło i rzekł zawstydzony:
- Drurdzy curdzurziemcy, prurszę orprzejmie, zaraz
dustaniemy purdwieczurrek!
Po czym zaprowadził nas do dużego okrągłego
budynku, skąd wyszedł bardzo wytworny siwy Alamakotańczyk.
- Jestem wielce zaszczycony tą niecodzienną wizytą
- rzekł drepcząc dokoła nas na swoich trzech nogach. - Odwiedziny cudzoziemców
są u nas rzadkością. Alamakota nie figuruje na żadnej mapie świata i to
uchroniło nas przed zachłannością kolonizatorów. Nie sądzę, abym kogokolwiek
tymi słowami uraził, gdyż - o ile mi wiadomo - mam przed sobą nie polityka,
lecz słynnego uczonego. Czy tak?
Pan Kleks stanął na jednej nodze, rozczesywał
sobie brodę palcami prawej ręki i rzekł uroczyście:
- Jam jest Ambroży Kleks, doktor wszechwiedzy,
magister spraw zmyślonych, założyciel i profesor Akademii mego imienia,
asystent słynnego doktora Paj-Chi-Wo. To wszystko. A czy mógłbym wiedzieć, z
kim mam przyjemność?
- O, ja jestem tylko ministrem Hodowli Kur w
rządzie Jego Królewskiej Mości - rzekł skromnie siwy Alamakotańczyk. - Nazywam
się Paramontron. Końcówka "tron" wskazuje na to, że jestem członkiem
rządu, czyli podporą tronu. Należy to traktować jako dodatek ministerialny.
- Nazywam się Anemon Lewkonik - przedstawił się z
godnością hodowca róż. - A oto moje córki.
Paramontron podskoczył na jednej z trzech nóg i
dwukrotnie skłonił się przed dziewczętami.
- A ja jestem Weronik Czyścioch, dypl... - zaczął
stary dozorca. ale pan Kleks mu przerwał:
- Dosyć, dosyć, panie Wazonik, nie mamy czasu na
te wszystkie ceremonie
- Miło mi państwa powitać - podjął znów ministron
- Znajdujecie się obecnie w Instytucie Smażenia Jajecznicy. Zespół moich
uczonych kuchmistrzów opracował sto szesnaście sposobów przyrządzania tej
potrawy. Pozwólcie, państwo, na podwieczorek do naszej probierni.
- Nareszcie dostaniemy coś do zjedzenia! - zawołał
pan Lewkonik. - umieram z głodu!
Paramotron uśmiechnął się wyrozumiale i wprowadził
nas do sali, gdzie pośrodku stała olbrzymia patelnia.
- Oto patelnia-gigant - rzekł ministron. - Mogę
stwierdzić z dumą, że jest to największa patelnia na świecie. Jednorazowo można
usmażyć na niej jajecznicę z dwóch tysięcy jaj. Na dnie patelni widzicie
kilkadziesiąt zagłębień. Daje to możliwość smażenia jajecznicy według stu
receptur jednocześnie.
- Coś podobnego! - zawołał olśniony Weronik. - To
chyba największe osiągnięcie alamakotańskiej techniki!
- Koledzy - zwrócił się ministron Paramontron do swoich
pomocników w białych kitlach - bądźcie łaskawi usmażyć dla naszych gości
jajecznicy według receptury nr 76.
Młodzi Alamakotańczycy, których większość należała
do trzyrękich, włączyli prąd i z wprawą żonglerów cyrkowych zaczęli podrzucać w
górę kilkadziesiąt kolorowych jajek naraz, po czym rozbijali je w locie i z
małpią zręcznością odrzucali puste skoropki. Tymczasem na patelni skwierczało
już masło, obracały się automatyczne mieszalniki, a z umieszczonych pod sufitem
szczyptomierzy sypała się sól. Po pięciu minutach siedzieliśmy przy stolikach i
zajadaliśmy jajecznicę w kilku smakach, a więc z pomidorami, z papryką, ze
szczypiorkiem oraz z kiełbasą, i popijaliśmy ją aromatycznym sokiem owocu
gungo.
Panu Lewkonikowi jak zwykle przeszkadzał brzuch,
ale poczciwa Hortensja podtrzymywała mu talerz pod samą brodą, dzięki czemu
zgłodniały hodowca róż mógł najeść się tym razem do syta.
Podziękowaliśmy ministronowi za pyszny
podwieczorek, a ponieważ zapadał już zmierzch, czas było wracać do miasta.
Właśnie koguty spuszczone z łańcuszków zapiały Marsza Ołowianych Żołnierzy.
Pożegnaliśmy uprzejmego gospodarza, uruchomiliśmy nasze hulajnogi i opuściliśmy
kurzą farmę.
- Zdążymy jeszcze zwiedzić Rezerwat Zepsutych
Zegarków - rzekł Zyzik.
Tu jednak zabrał głos pan Lewkonik:
- Przepraszam... Co nas obchodzą zepsute zegarki?!
Dla mnie i dla moich córek o wiele ważniejsze są królewskie ogrody.
- A zwłaszcza królewscy ogrodnicy - mruknął
Weronik.
- Rozumiem - zmieszał się Zyzik - wolałbym jednak
uprzedzić ojca o wizycie.
- Panie Anemonie - wtrącił rozsądny jak zwykłe
Weronik - przecież kwiaty ogląda się w dzień, a nie wieczorem. To samo w
znacznie większym stopniu odnosi się do ogrodników. Po ciemku wszystkie koty są
bure!
- Przepraszam - rzekłem tym razem ja - zapomnieliśmy
o naszych bagażach. Trzeba je sprowadzić z portu. Panie Weroniku, pan musi się
tym zająć.
- Bagaże to moja specjalność - powiedział ochoczo
stary dozorca, który nieraz wnosił i znosił walizki moich rodziców. - Nie wiem
tylko, dokąd je dostarczyć, Nie mamy w Alamakocie adresu, za przeproszeniem.
- Mieszkam w pałacu ministrona Limpotrona - rzekł
pan Kleks. - Wystarczy tam miejsca dla wszystkich. Mój stary przyjaciel Limpo,
sternik z wyprawy na tratwie, został tu ministronem Pogody i Czterech Wiatrów.
To bardzo gościnny człowiek, tylko trochę lekkomyślny. Wydaje mu się, że umie
przepowiadać pogodę, podczas gdy powszechnie wiadomo, że robią to za niego
alamakotańskie koguty.
- Ja pana zaprowadzę. Znam ten pałac -powiedział
Zyzik, po czym wraz z Weronikiem puścili się na hulajnogach w kierunku portu.
Zauważyliście zapewne, że w Alamakocie nie widać
żadnych zwierząt pociągowych ani miejskich środków lokomocji. Wszyscy poruszają
się pieszo bądź na hulajnogach jedno- albo dwubieżnych. I tylko wysocy dygnitarze
mają do dyspozycji hulajnogi czterokolorowe, które przypominają nieco kolejowe
drezyny. Zresztą wspomniałem już przedtem, że trzynożni Alamakotańczycy
pokonują przestrzeń pieszo z szybkością antylop. Natomiast Kwaternoster I w
czasie podróży służbowych używa fregaty na kółkach popychanej wiatrem albo
holowanej przez nadwornych hulajnożników.
Wróćmy jednak do naszych spraw gdyż właśnie pod
przewodem Pana Kleksa wkroczyliśmy do Rezerwatu Zepsutych Zegarków. Odgrywa on
równocześnie rolę muzeum narodowego, zabytku historycznego oraz parku kultury.
Otacza go mur zbudowany z cyferblatów o
fosforyzujących cyfrach. Sączą one łagodne zielonkawe światło i teraz, chociaż
zapadł już wieczór, w rezerwacie było całkiem widno jak podczas pełni księżyca.
Wzdłuż ścieżek ubitych z metalowych sztyficików
wznoszą się piramidy poszczególnych części zegarkowych mechanizmów.
W czterech rogach rezerwatu górnją ponad innymi
piramidami równo ułożone stosy kopert niklowych, oksydowanych, srebrnych i
złotych.
Jedna piramida składa się z samych wahadełek,
następna ze sprężyn, jeszcze inna - z zębatych kółek. Po bokach połyskują w
zielonkawym świetle ułożone w kształcie stożków szkiełka od zegarków. Pomiędzy
nimi widać pryzmy ze wskazówkami, przy czym wskazówki sekundników przypominają
kolczastą roślinę w rodzaju ostu.
Rubiny, używane w zegarkach jako łożyska, stanowią
Piramidę centralną. Na jej szczycie umieszczony jest portret Kwaternostra I,
skomponowany misternie z guziczków do nakręcania zegarków, inkrustowany łebkami
stalowych śrubek.
Portret nieustannie obraca się na swojej osi, tak
że z każdej strony można podziwiać dobrotliwą twarz monarchy.
W rezerwacie krzątało się kilkunastu dozorców,
którzy miotełkami z kogucich piór na długich prętach bez przerwy odkurzali lśniące
piramidy, a zwłaszcza królewski portret. Przy stosie rubinów czuwał specjalny
urzędnik z pancerną skrzynią, do której na noc przesypywano drogocenne
kamienie, a dwaj rachmistrze obliczali je i wpisywali do wielkiej księgi.
Na ścieżkach rezerwatu tłoczyły się liczne
wycieczki szkolne, gdyż dzieci na całym świecie ogromnie interesują się tym, co
zegarki mają w środku.
Pan Kleks, który nieomylnie umie formułować złote
myśli, zawołał:
- Z ludźmi jest tak jak z zegarkami! Najważniejsze
jest to, co mają w środku. - Po czym stanął na jednej nodze, zamyślił się i
rzekł z niekłamanym zachwytem: - Spójrzcie! Czy widok ten nie jest piękniejszy
niż wszystkie zegarki razem wzięte? Czy to niesłuszne, że lśniące kółka,
sprężynki i wahadełka, więzione we wnętrzach zegarków, znalazły się na
wolności? Na to, by podziwiać perłę, trzeba ją wyjąć z muszli. Podobnie jest z
zegarkami. Jeśli się chce podziwiać piękno ich mechanizmu, trzeba zegarki
wypatroszyć. A do wskazywania pory dnia wystarczą koguty! Zresztą prawdziwy mędrzec
ma poczucie czasu w końcach palców i nie potrzebuje spoglądać na zegarek. Ja na
przykład wiem, że zapadł wieczór i że czas już iść na przyjęcie do króla. Panie
i panowie, ruszamy!
W tej samej chwili rozległ się gong na znak, że
należy opuścić rezerwat, a odźwierny nawoływał do wyjścia. Za bramą czekała nas
jednak przykra niespodzianka. Gdy chcieliśmy uruchomić nasze hulajnogi, okazało
się, że wszystkie zostały pozbawione kół. Wtedy dopiero przypomniałem sobie, iż
jeden z dozorców wydał mi się dziwnie znajomy.
- Panie profesorze - zawołałem - to znów sprawka
Alojzego! Widziałem go! To był na pewno on!
Z oddali doleciał nas charakterystyczny chichot.
Teraz nie mieliśmy już wątpliwości.
- Szelma! - westchnął pan Kleks. - Trudno.
Pójdziemy piechotą. Musimy się śpieszyć, bo to kawał drogi, a nie posiadamy
szybkobieżnych alamakotańskich nóg.
Ale w tym właśnie momencie z ciemności wyłonił się
zdyszany pan Lewkonik wołając przerażonym głosem:
- Nie ma Rezedy! Rezeda zginęła! Hortensja jest...
Dalia jest... Piwonia Róża... Wszystkie są! Tylko Rezedy nie ma! Szukaliśmy jej
wszędzie... Ona zawsze się nas trzymała. Moja córka! Moje dziecko! Moja Rezeda!
O, ja nieszczęśliwy! Panie profesorze, co się z nią mogło stać?
- Niech pan zachowa spokój godny hodowcy róż -
odrzekł pan Kleks. - Jestem i czuwam. Moja broda także czuwa. Pańska Rezeda
została porwana. Tak! Porwał ją stworzony przeze mnie mechaniczny człowiek,
Alojzy Bąbel. To jego sprawka.
I podczas gdy pan Lewkonik wydawał rozmaite
rozpaczliwe okrzyki pan Kleks stanął na jednej nodze, rozpostarł brodę i
zamyślił się tak głęboko, jak chyba nigdy dotąd.
OPOWIEŚĆ ANEMONA LEWKONIKA
Nie przeszkadzajmy panu Kleksowi. Niech sobie myśli w
spokoju i skupieniu. A ja skorzystam z okazji i przez ten czas opowiem wam o
rodzinie Lewkoników. Myślałem, że będziemy mogli bez tego się obejść, ale wobec
zniknięcia Rezedy muszę podzielić się z wami pewnymi wiadomościami z dziejów
tej osobliwej rodziny.
W drodze do Alamakoty, na pokładzie "Płetwy
Rekina", siadywałem wieczorami z panem Lewkonikiem na rufie statku.
Szukaliśmy tam powiewu i ochłody po upalnym dniu. Podczas gdy pozostali
pasażerowie szli do swoich kajut, my dwaj siedzieliśmy na zwojach lin i
prowadziliśmy długie rozmowy, które przeciągały się nieraz do późnej nocy.
Wtedy właśnie opowiedziałem panu Lewkonikowi o panu
Kleksie, o Alojzym i o tym, co przydarzyło się moim rodzicom.
Z kolei pan Lewkonik wtajemniczył mnie we wszystkie sprawy
dotyczące jego rodziny. A nic tak ludzi nie zbliża, jak wzajemne powierzanie
sobie sekretów. Toteż w krótkim czasie zawiązała się pomiędzy nami przyjaźń i
mówiliśmy o wszystkim z całą otwartością.
A oto opowieść hodowcy róż, którą zapamiętałem bardzo
dokładnie:
"Nazywam się Anemon Lewkonik. Rodziców straciłem we
wczesnym dzieciństwie Wychowywałem się u dziadka, który był słynnym hodowcą
kaktusów. Od najmłodszych lat interesowałem się botaniką, zbierałem zioła i
kwiaty, uczyłem się ich łacińskich nazw. W siódmym roku życia ułożyłem rymowany
słownik roślin kompasowych,
czyli takich, które wskazują cztery strony świata. Pracowałem chętnie w
ogrodach i cieplarniach dziadka, a nawet pomogłem mu wyhodować kaktus, który o
zachodzie słońca gwiżdże jak kos.
Z biegiem czasu zdobyłem tak rozległą wiedzę, że sam
poczyniłem wiele ciekawych prób krzyżowania kwiatów z owadami i ptakami.
Zacząłem też stosować rozmaite substancje, które nadawały kwiatom szczególne
własności. Wyhodowałem jadalny anemon o smaku chałwy. Udało mi się również
uzyskać astry fruwające jak motyle. Nie będę zresztą opowiadał o mniej ważnych
osiągnięciach. Przejdę od razu do sprawy, która zaważyła na całym moim życiu.
Otóż pewnego dnia, a miałem wtedy lat dziewiętnaście, po
wielu nieudanych próbach zdołałem wreszcie doprowadzić do pomyślnego końca
najtrudniejsze z moich zamierzeń. Przy zastosowaniu specjalnej energii,
odkrytej swego czasu przez profesora Kleksa, a znanej powszechnie pod nazwą
energii kleksycznej, udało mi się wyhodować całkiem nowy gatunek lewkonii o
właściwościach wręcz niezwykłych..."
W tym momencie rozległ się tubalny głos kapitana, który był
zajęty rozwiązywaniem nowej krzyżówki:
- Roślina z siedmiu liter, "u" w środku, hej?!
- Bluszcz - zawołał pan Lewkonik, po czym snuł dalej swoją
opowieść:
Otóż kwiat, który wyhodowałem z takim trudem, nosi nazwę
Lewkonii Podróżniczej. Wystarczy ją powąchać, żeby zapaść w sen podróżniczy i
przenosić się do obcych krajów, jakby to było na jawie. Człowiek pogrążony w
takim śnie zwiedza nieznane miasta, a wszystko, co widzi albo słyszy, jest
najzupełniej zgodne z rzeczywistością i pozostaje na zawsze w jego pamięci.
Jestem pierwszym człowiekiem, któremu udało się zrealizować
ten śmiały zamysł. Postanowiłem nie dopuszczać nikogo do mojej tajemnicy i w
tym celu ukryłem cudowny kwiat w niedostępnych gąszczach ogrodu, gdzie nigdy
dotąd nie postała noga ludzka. Odtąd co noc potajemnie wykradałem się z domu,
wąchałem moją lewkonię, zapadałem w sen i odbywałem dalekie podróże. A kiedy
nazajutrz sprawdzałem w atlasach i podręcznikach geografii moje podróżnicze
sny, wszystko zgadzało się co do joty z istotnym stanem rzeczy.
W ten sposób zdołałem zwiedzić wiele ciekawych krajów, a
więc Palemonię, Abecję, Parzybrocję, Wyspy Gramatyczne, Patentonię, a także
Nibycję. Sen podróżniczy kończył się zwykle o świcie i wtedy niepostrzeżenie
wracałem przez okno do mego pokoju, zanim dziadek mógł zauważyć moją
nieobecność. Dziwiło go tylko, że jestem stale przesiąknięty zapachem lewkonii.
Często więc powtarzał:
- Człowiek zawsze ma w sobie coś ze swego nazwiska.
Pewnej nocy, gdy powąchałem moją lewkonię i pogrążyłem się
znowu we śnie podróżniczym, przeniosłem się do kraju, którego później nie
zdołałem znaleźć na żadnym globusie świata ani żadnej encyklopedii. Była to
mała wysepka, leżąca samotnie na oceanie. Nazywała się Wyspą Sobowtórów.
Opowiem o niej tylko rzeczy najistotniejsze.
Wiadomo, że istnieją kraje zamieszkałe przez kilkanaście, a
nawet kilkadziesiąt plemion i szczepów posługujących się odrębnymi językami.
Na Wyspie Sobowtórów zjawisko to występowało w postaci
zgoła niespotykanej. Każdy mieszkaniec mówił tam swoim własnym językiem.
Ludność wyspy liczyła dwadzieścia siedem tysięcy osób, nietrudno więc obliczyć,
że tyleż rozmaitych języków używano w tym kraju równocześnie. Wobec tego ludzie
mogli porozumiewać się z sobą jedynie dzięki wspólnym samogłoskom natomiast
korespondencję prowadzili przy pomocy alfabetu Morse'a, który, tak jak u nas,
znały nawet dzieci.
Można się domyślić z samej nazwy wyspy, że zamieszkiwały ją
wyłącznie sobowtóry. Były to jakby zapasowe egzemplarze różnych znakomitych
ludzi, prawdopodobnie na wypadek, gdyby dla któregoś z nich czas jego życia
okazał się za krótki.
Sobowtórów obierano drogą losowania spośród wybitnych
uczonych, wynalazców, artystów i podróżników. Spostrzegłem wśród nich pana
Kleksa oraz sobowtóry innych osobistości.
Przyznaję, że byłem mile zdziwiony, gdy przemierzając wyspę
ujrzałem przed jednym z domów postać podobną do mnie jak dwie krople wody. A
zdziwiłem się dlatego, że byłem jeszcze mało znanym, młodym hodowcą kwiatów i
nie sądziłem, aby sława moja dotarła aż do tego dalekiego kraju.
Mój sobowtór zaprosił mnie do swego domu. Jak można
przewidzieć, mówiliśmy wspólnym językiem. Dowiedziałem się więc bez trudu, że
mam przed sobą hodowcę kwiatów, równie osobliwych jak moje, a jego największym
osiągnięciem była, ni mniej, ni więcej tylko dokładnie taka sama Lewkonia
podróżnicza. Nadto okazało się, że wskutek szczególnego zbiegu okoliczności
człowiek ten nazywa się Anemon Lewkonik. Nie miałem tedy żadnej wątpliwości, że
spotkałem własnego sobowtóra, co na tej wyspie można było uważać za rzecz
całkiem naturalną.
Podobieństwo między nami było wprost uderzające. Patrząc na
tego drugiego Lewkonika, odniosłem wrażenie, że przeglądam się w lustrze. Miał
identyczną brodawkę na nosie, złoty ząb z prawej strony i nawet taki sam krawat
w groszki. Uradziliśmy, że dla odróżnienia on będzie czesał się na jeża, a ja z
przedziałkiem. Nadto, aby ułatwić sobie obcowanie z innymi mieszkańcami wyspy,
postanowiłem. nazwać go Anemon-Lusterko, co miało wskazywać, który z nas dwóch
jest sobowtórem.
Od pierwszej chwili pokochaliśmy się jak bracia i bez trudu
odgadywaliśmy swoje myśli, nawet nąjskrytsze.
Ale była jedna rzecz, którą różniliśmy się od siebie.
Anemon-Lusterko miał siostrę.
Gotów byłem przysiąc, że na całym świecie nie ma dziewczyny
równie pięknej, i wobec tego nie wierzyłem, aby mogła być czyimkolwiek
sobowtórem. Miała płeć delikatną jak płatki dalii, oczy złociste jak rezeda,
usta pąsowe jak piwonia, głowę trzymała dumnie jak hortensja, a wokół niej
unosił się zapach róż. I trudno byłoby wybrać dla niej odpowiedniejsze imię niż
to, które nosiła. Nazywała się Multiflora.
Dotąd ze snów podróżniczych budziłem się zazwyczaj o świcie
i wracałem niepostrzeżenie do domu mego dziadka.
Tym razem pobyt na Wyspie Sobowtórów przeciągał się.
Przypuszczam, że obecność Lewkonii Podróżniczej Anemnna-Lusterko równoważyła
działanie powrotne lewkonii wyhodowanej przeze mnie. Możliwe, że gdybym
powąchał sobowtóra mojego kwiatu, zapadłbym w kolejny sen podróżniczy i w ten
sposób wróciłbym do domu. Wcale jednak tego nie pragnąłem. Nie chciałem nawet
myśleć o możliwości rozstania z Multiflorą.
Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia, a ona
również darzyła mnie podobnym uczuciem. Najdziwniejsze w jej stosunku do mnie
było to, że wcale nie dostrzegała podobieństwa pomiędzy mną a moim sobowtórem i
nieraz powtarzała:
- Całą tę bajkę o naszej wyspie wymyślił pan Kleks. Nic
innego nie robi, tylko stoi na jednej nodze i zmyśla różne nieprawdopodobne
historie. Opowiada o krajach, które nie istnieją, o mechanicznych ludziach, o
jakimś Alojzym Bąblu, którego ściga po całym świecie, o sobowtórach. Nam się
wydaje, że wszystkie jaskółki są jednakowe, a one wiedzą, że to nieprawda i
doskonale się rozróżniają... Tak samo wy dwaj. Wmówiliście w siebie, że
jesteście sobowtórami. A ja nie dostrzegam w was żadnego podobieństwa.
Ostatecznie tysiące ludzi mają brodawki na nosach, złote zęby czy krawaty w groszki.
Cieszyły mnie te słowa Multiflory, gdyż wcale nie czułem
się jej bratem, jak mój sobowtór. Przeciwnie. Byłem zakochany i pragnąłem ją
pojąć za żonę. Anemon-Lusterko szybko mnie przejrzał i powiedział pewnego dnia
przy śniadaniu:
- Sny mogą się prześnić, a czas ucieka. Nie wiem,
Multifloro, czy słusznie przypisujesz pewne niezrozumiałe zjawiska fantazji
pana Kleksa. Skoro jednak nie wierzysz w istnienie sobowtórów, czemu byś nie
miała poślubić Anemona? Przecież widzę, że się kochacie. A nie sądzę, abyś
mogła znaleźć lepszego dla siebie męża.
Zamiast odpowiedzi Multiflora rzuciła mi się na szyję,
wołając:
- Tak! Tak! Chcę być twoją żoną! Chcę się wyrwać z niewoli
urojeń. Ty możesz mi stworzyć prawdziwe życie, bo ty mnie kochasz, wiem o tym!
Taka była Multiflora!"
W tym momencie pan Lewkonik przerwał swoją opowieść. Z
lekkością balonika zbiegł do kajuty, a po chwili wrócił z polewaczką i szybko
wziął się do podlewania swoich kwiatów, które rozkwitały w skrzynkach przy
burtach statku:
- Rosa multiflora wymaga wielkiej dbałości. To bardzo
delikatna roślina - rzekł po chwili, po czym znów usiadł przy mnie i dalej snuł
swoje opowiadanie: "W miarę jak zbliżała się data naszego ślubu,
Anemon-Lusterko stawał się coraz bledszy, a raczej coraz bardziej
przezroczysty, coraz bardziej niedostrzegalny. Wprawdzie krzątał się jeszcze
beztrosko po domu i po ogrodzie, ale go wciąż ubywało jak ubywa księżyca od
pełni do nowiu. Już nie dość, że był moim sobowtórem, ale nadto stopniowo
utożsamiał się ze mną, aż w końcu przestaliśmy go w ogóle dostrzegać. Przylgnął
do mnie jak cień i odtąd ukazywał się już tylko w postaci mego cienia.
Stało się to ostatecznie w dniu, kiedy wracałem z Multiflorą
od ślubu.
Małżeństwo nasze było bardzo szczęśliwe. Prowadziliśmy
życie spokojne, z dala od miejskiego zgiełku, oddając się z zapałem hodowli
roślin. Córkom naszym, które kolejno przychodziły na świat, daliśmy imiona
ulubionych kwiatów. Są to właśnie: Róża, Hortensja, Dalia, Piwonia i Rezeda.
Ale - rzecz dziwna. Z matki tak pięknej urodziły się dziewczynki, niestety,
brzydkie.
Córki chowały się zdrowo, rosły, uczyły się u najlepszych
nauczycieli i darzyły nas gorącą miłością.
Żyliśmy w dobrobycie, gdyż wraz z Multiflorą otrzymaliśmy
przy pomocy krzyżowań wiele nieznanych kwiatów o różnych magicznych zapachach.
Wynaleźliśmy także pobudzacz wzrostu, czyli specjalny odżywczy płyn, który
znakomicie przyśpiesza rozwój roślin oraz ich kwitnienie. Dzięki temu nasza
hodowla zyskała sobie powszechną sławę na wyspie i z trudem mogliśmy nadążyć
licznym zamówieniom.
Dziewczynki, w miarę jak dorastały, pomagały nam w pracy.
Moja kochana Multiflora wyjawiła, że jej pragnieniem jest wydać córki za
ogrodników, gdyż obcowanie ze światem roślinnym kształuje w ludziach
najszlachetniejsze skłonności. A po namyśle dodała:
- Pisarze myślą tylko o postaciach, które sami stworzyli,
inżynierowie zajęci są wyłącznie maszynami, podróżnicy chętnie wyjeżdżają i
zostawiają swoje żony, lekarze bardziej interesują się chorymi niż zdrowymi.
Jedynie miłośnicy roślin i kwiatów potrafią ocenić piękno ludzkiej duszy!
Przy tych słowach Multiflora westchnęła rozsiewając dokoła
aromat róż. Z czasem stwierdziłem, że jej nieodrodne córki pachniały kwiatami,
które odpowiadały ich imionom. I tylko ja, choć mam na imię Anemon, a na
nazwisko Lewkonik, niczym nie przypominam kwiatu, raczej dynię, odkąd
zaokrągliły się moje kształty.
Ale to już nie należy do rzeczy.
Pewnego dnia, pod koniec czerwca, jak zwykle na Wyspie
Sobowtórów nastał okres deszczów i burz. Lało
przez wiele dni. Siedzieliśmy więc w domu, nie zaglądając nawet do naszych
kwiatów. Dęły huraganowe wiatry, huczały grzmoty, w wielu miejscach od piorunów
wybuchały pożary. Podczas
jednej z takich burzliwych nocy rozległo się energiczne pukanie do naszych
drzwi.
Ubrałem się szybko i poszedłem wpuścić niespodziewanego
gościa. Był to profesor Ambroży Kleks. Postawił w kącie ociekający deszczem
parasol, otrząsnął krople z brody i rzekł uroczyście:
- Sprawa jest bardzo ważna. Niezmiernie ważna.
Gdy siedzieliśmy już w wygodnych fotelach i Multiflora
przyniosła nam kieliszki napełnione różanym winem, pan Kleks od razu przystąpił
do rzeczy:
- O ile mi wiadomo, wyhodował pan Lewkonię Podrożniczą przy
pomocy energii kleksycznej, którą odkryłem przed laty. Muszę pana ostrzec, że
działanie tej energii jest ograniczone w czasie, a nie wymyśliłem dotąd nic, co
mogłoby ją zasilić lub odnowić. Zajęty byłem innymi wynalazkami. O świcie
pańska Lewkonia Podróżnicza przestanie istnieć. Dla nas trojga, którzy nie
jesteśmy sobowtórami, to bardzo ważne. Radzę w porę opuścić wyspę, bo później
nie będzie już powrotu do rzeczywistego świata. Dla siebie przygotowałem porcję
odpowiedniego przebieralnika i dziś jeszcze wracam do mojej Akademii. Oto
wszystko, co miałem do powiedzenia. Aha, jeszcze jedno. Pani Multiflora nie
była siostrą pańskiego sobowtóra. Chodziło mi po prostu o pewien eksperyment,
który, jak widzimy udał się znakomicie. To ja wymyśliłem wasze małżeństwo i
przypuszczam, że oboje jesteście mi wdzięczni. Życzę powodzenia.
Tu pan Kleks wstał, pożegnał się z nami, ale gdy sięgał po
swój parasol, z przepaścistych kieszeni jego surduta wypadł dziwny przedmiot w
kształcie cylindra, pokryty mnóstwem strzałek, wskazówek i guziczków, a nadto z
jednej strony zakończony miotełką z cienkich platynowych drucików.
Pan Kleks szybko podniósł ów przedmiot, obrócił go parokrotnie
w palcach i rzekł z uśmiechem:
- Dziwny aparat, prawda? Otóż jest to jeden z
najdonioślejszych moich wynalazków. Nazwałem go skarbonką pamięci. Notuje on
wszystko, cokolwiek przepływa przez mój mózg, a więc każdą myśl, każdy obraz,
każde wrażenie. Pojemność jego wystarcza na całe życie. Przy odpowiednim
nastawieniu mechanizmu potrafię w zwojach mózgowych odtworzyć z całą
dokładnością dowolny moment zarejestrowany w skarbonce pamięci. Może kiedyś, w
przyszłości, zapragnę przypomnieć sobie wydarzenia dzisiejszej nocy. Kto wie,
kto wie...
Mówiąc to pan Kleks znacząco podniósł palec po czym
wyszedł, a raczej wypłynął z naszego domu i zniknął w ciemnościach.
Po wyjściu pana Kleksa długo naradzaliśmy się z Multiflorą,
co robić. Żal nam było rozstawać się z naszymi kwiatami, żal było opuszczać
dom, w którym spędziliśmy tyle szczęśliwych lat. Uznaliśmy jednak, że
pozostanie na zawsze w krainie sobowtórów zamyka naszym córkom drogę do
normalnego życia. Postanowiliśmy więc wrócić do rzeczywistego świata. Multiflora
obudziła dziewczynki, kazała im się ubrać i pod ulewnym deszczem udaliśmy się
wszyscy do oddalonego klombu, gdzie Anemon-Lusterko wyhodował swoją Lewkonię
Podróżniczą. Pochyliliśmy się nad nią i zaczęliśmy energicznie wdychać jej
oszałamiający zapach. Po chwil, gdy ogarnęła nas senność, pokładliśmy się na
dywanie, który zabrałem z domu. Dziewczynki oddychały miarowo, tylko Multiflora
zakasłała raz i drugi. Ale kaszel jej brzmiał jakby z wielkiego oddalenia. Tak
mi się w każdym razie zdawało..." .
Tu pan Lewkonik przerwał swoją opowieść. Zaczynało już
świtać i trzeba było udać się na spoczynek. Przez następne dwa dni hodowca róż
cierpiał na silną migrenę i większość czasu spędzał w kajucie. Hortensja
zagadywała mnie parokrotnie o czym rozmawiałem z jej ojcem. Powiedziała też
mimochodem:
- Woń kwiatów działa na niektórych ludzi odurzająco. Róże z
gatunku rosa multiflora wywołują niekiedy męczące sny i przywidzenia. To jest
ulubiony kwiat mego ojca. Niech pan spojrzy, jak się pięknie rozwija. Cały
pokład przepojony jest zapachem naszych róż.
Po dwóch dniach pan Lewkonik znowu zaprosił mnie na
rozmowę. Wyglądał tak, jakby cierpiał na chorobę morską, chociaż morze było
niezmiennie spokojne i "Płetwa Rekina" ledwo-ledwo kołysała się na
fali.
"Zaraz... Na czym to wtedy stanąłem?... - odezwał się
po dłuższym namyśle - Aha! Noc, ulewa, leżymy wszyscy obok siebie na dywanie w
pobliżu klombu. Zapadam w głęboki sen podróżniczy... A o świcie budzę się. Lecz
nie w ogrodzie mego dziadka, jak to bywało dotąd. Ogrodu nie ma ani śladu. Nade
mną szumi zboże. Zrywam się na równe nogi, rozglądam się i widzę moje córki
pogrążone w śnie. Widzę Hortensję, Różę, Piwonię, Dalię, Rezedę. I tylko
Multiflory nie ma.
- Multifloro! - wołam rozpaczliwie. - Multifloro! Gdzie
jesteś? Odezwij się!
Przebiegam polne miedze, roztrącam i depczę wysokie kłosy.
Córki wołają:
- Mamo! Mamo!
Krzyczymy coraz głośniej, echo powtarza w oddali:
- Multifloro! Multifloro!
Przeszukaliśmy cały teren, każdy krzak, wszystkie zakątki.
Na próżno. Multiflory nie było.
Z domu mego dziadka wyszedł wysoki mężczyzna w kapeluszu z
piórkiem, z psem myśliwskim i z dubeltówką w ręce. Wściekłość rysowała się na
jego twarzy.
- Cóż to za wrzaski, do licha! - zaskrzeczał starczym
głosem. - Jakim prawem zakłócacie mi spokój? Kto pozwolił tym dziewuchom
niszczyć moje zasiewy? Proszę wynosić się stąd, bo dalibóg wystrzelam jak
kuropatwy.
- Jestem Anemon Lewkonik - odrzekłem starając się panować
nad sobą. - Znajdujemy się w posiadłości mego dziadka, ten dom był moim domem.
- Nie ma żadnych Lewkoników! - zawołał starzec tupiąc nogą.
- Ani Lewkoników, ani lewkonii, ani tych wszystkich przebrzydłych kwiatów. Nie
znoszę ich! Skończyło się panowanie anemonów i tym podobnych wiechci. Wymiotłem
to całe paskudztwo! Ziemia moja rodzi pszenicę i żyto. A ja chodzę na
polowania. Strzelam i nie chybiam, panie Lewkonik. Fora ze dwora, bo już tracę
cierpliwość. - Mówiąc to odwiódł kurki dubeltówki i wziął nas na cel.
- Chodźmy - rzekłem do córek. - Ten człowiek jest szalony.
Nie ma tu miejsca dla nas.
Wystraszone dziewczęta z najwyższym zdumieniem przyglądały
się tej gorszącej scenie. Po raz pierwszy zetknęły się z rzeczywistym światem i
nigdy dotąd nie słyszały podobnie gwałtownych, napastliwych słów.
Ruszyliśmy pieszo do pobliskiego miasteczka, gdzie wśród
miejscowych ogrodników miałem niegdyś sporo przyjaciół. Ludność miasteczka
składała się głównie z hodowców kwiatów, owoców i warzyw, które były ozdobą
królewskich stołów nawet w krajach bardzo odległych.
Postanowiłem udać się do starego Kamila Pergamuta, którego
sad spadał tarasami do samej rzeki. Zasłynął on jako hodowca kleksów. Była to
rzadka odmiana gruszek, szczepionych metodą profesora Kleksa. Od niego też
pochodziła ich nazwa. Kleksy były nadzwyczaj soczyste i aromatyczne, a w środku
zamiast pestek miały owoc czereśni.
Przyjęła nas siwa, ale krzepka staruszka. Poznałem
w niej panią Pepę Pergamut. Ucieszyła się na mój widok, uściskała serdecznie
mnie i moje córki, a gdy dowiedziała się o naszym nieszczęściu, oświadczyła
stanowczo:
- Drogi Anemonie, owdowiałam przed trzema laty, jestem
stara i samotna. Już was stąd nie wypuszczę. Znałam cię jako małego chłopca.
Gdzież, jak nie u mnie, córki twoje znajdą należytą opiekę? Niechaj wszystko,
co moje, stanie się również wasze. Dobry los zesłał mi was na stare lata.
Spełniły się moje najgorętsze pragnienia. Teraz przynajmniej będę miała dla
kogo żyć.
Taka to była kobieta, pani Pepa.
Zostaliśmy u niej. Wydzieliła mi znaczną część swoich
gruntów, toteż niezwłocznie zabrałem się wraz z córkami do pracy i założyłem
hodowlę róż. Nie interesowały mnie odtąd żadne inne kwiaty poza gatunkiem rosa
multiflora. Przypominały mi bowiem ukochaną małżonkę.
Pewnego dnia pani Pepa wezwała mnie do siebie i rzekła:
- Nic dziwnego, Anemonie, że Multiflora nie znalazła się
razem z wami. Jest rzeczą całkiem zrozumiałą, że skoro dostała kaszlu i miała
wskutek tego zamknięte drogi oddechowe, nie mogła w porę należycie powąchać
kwiatu lewkonii. A potem było już za późno. Wcale to jednak nie oznacza, aby
Multiflora odgrywała tylko rolę sobowtóra! Możesz pod tym względem zaufać
człowiekowi tak mądremu, jak profesor Ambroży Kleks. Jestem przekonana, że
odnajdziesz swoją żonę.
Zacna staruszka dodawała mi otuchy. Z czasem wstąpiła we
mnie nadzieja, a gdy na statku dowiedziałem się od pana, że mamy płynąć do
Alamakoty i że tam znajdę profesora Kleksa, zacząłem wierzyć w szybkie
spełnienie mych pragnień. Liczę na pana, panie Niezgódka. Pan mi chyba pomoże
pozyskać przychylność profesora."
Zapewniłem pana Lewkonika, że wieki uczony niewątpliwie
ułatwi mu odzyskanie Multiflory.
Przez jakiś czas trwaliśmy w milczeniu. Po dłuższej chwili
hodowca róż westchnął, pocisnął brodawkę na nosie, ożywił się i opowiadał
dalej:
"Pani Pepa przez wiele lat słynęła jako pogromczyni
dzikich zwierząt i popisując się w wędrownych cyrkach zgromadziła znaczny
majątek. A kiedy się postarzała, rzuciła arenę, osiadła w naszym miasteczku i
poświęciła się z zapałem hodowli gruszek. Z czasem pojęła za męża swego
ogrodnika, Kamila Pergamuta, który przed kilku laty zmarł z przejedzenia
kleksami.
Pani Pepa była kobietą nadzwyczaj łagodną, a jak nieraz
podkreślała, nauczyła się łagodności przez obcowanie z dzikimi zwierzętami.
Natomiast ludzi unikała w obawie przed ich drapieżnością.
- Mam chyba słuszność, drogi Anemonie. Poznałeś owego
myśliwego, który zagarnął dom twego dziadka, a was wypędził grożąc dubeltówką.
Jesteś poczciwego serca i nie tracisz wiary w ludzką dobroć. Może to i dobrze.
Taka była pani Pepa.
W wolnych chwilach uczyła moje córki tresury zwierząt. Po
pewnym czasie mieliśmy w domu wiewiórkę, która umiała zapalać lampy, psa, który
podlewał co rano kwiaty, jeża, który nauczył się czyścić obuwie. Kot Walery
szybko i zręcznie przyszywał guziki, a białe myszki odkurzały sprzęty albo
pełły grządki w ogrodzie. Rezeda rozmiłowała się szczególnie w tresurze ptaków.
Jej szpak po miesiącu nauczył się mówić i nawet sam wymyślił kilka dwuwierszy.
Oto niektóre z nich:
Anemon Lewkonik
Pęknie jak balonik.
Albo:
Nasz Anemon - pusta głowa
Pięć nieładnych córek chowa.
I jeszcze jeden:
Pepa, chociaż ślepa,
Krzepka jest jak rzepa.
Piwonia pod wpływem tego szpaka nabrała ogromnego zapału do
rymowania. Odtąd mówi wyłącznie wierszem. Chociaż jednak posiada niewątpliwy
talent poetycki, jej wiersze trudno zrozumieć.
Wczoraj powiedziała na przykład tak:
Talia Dalia mydło balia
Lustro szustro bęc sypialnia
Kodra mołdra woda chlup
Kapitana zmiana rób.
Miało to znaczyć, że Dalia, myjąc się przed snem, zagapiła
się w lustro i oblała wodą niebieską kołdrę, wobec czego mam prosić kapitana,
żeby kazał zmienić jej pościel.
Jak widać na tym przykładzie, Piwonia pięknie rymuje,
natomiast Rezeda jest niezrównana w tresurze ptaków. Robaki zwane płazieńcami
nauczyła tabliczki mnożenia i teraz każdy ptak, który zje takiego płazieńca,
umie mnożyć od jednego do stu.
Zresztą właśnie Rezeda wytresowała pańskiego koliberka i
nauczyła go wskazywać kierunek na południowy wschód, dzięki czemu płyniemy
teraz do Alamakoty.
Pani Pepa otoczyła moje córki troskliwą opieką, starała się
im we wszystkim dogadzać, przyrządzała dla nich codziennie rozmaite przysmaki,
jak na przykład kleksy w czekoladzie albo z kremem. Mimo to jednak dziewczynki
chudły, marniały, powiedziałbym - więdły jak kwiaty. Nie pomagały żadne leki i
zioła, żadne nacierania maściami, natryski z różanej wody ani wreszcie nalewka
na liściach anemonu. Każdy dzień przynosił pogorszenie. Widocznie po nieco sztucznym
klimacie Wyspy Sobowtórów trudno było dziewczętom przystowować się do nowych
warunków.
Na szczęście pani Pepa, studiując dzieło pana Kleksa o jego
podróży, trafiła na opis Przylądka Aptekarskiego i Obojga Farmacji.
Dowiedzieliśmy się, że tylko tam można dostać niezbędne leki.
Nie zastanawiałem się długo. Spakowaliśmy walizki i
ruszyliśmy w drogę, zaopatrzeni przez panią Pepę w dwa kosze dojrzałych
kleksów.
Podróż mieliśmy pomyślną i po tygodniu zawinęliśmy do portu
w krainie aptekarzy. Panował tam udzielny Prowizor Pigularz II.
Już sam klimat Przylądka Aptekarskiego okazał się dla córek
zbawienny. Wybitni miejscowi farmaceuci zajęli się nimi bardzo troskliwie. Z
prywatnych zbiorów Pigularza II otrzymaliśmy cenne eliksiry, które w krótkim
czasie przywróciły zdrowie moim kochanym córkom. Niech pan nie myśli, że nie
próbowałem zdobyć dla nich jakiegoś środka na upiększenie rysów twarzy, ale
właściwości tych nie posiadała żadna maść ani żaden krem wytwarzany w krainie
Obojga Farmacji.
Podczas przyjęcia, wydanego na naszą cześć przez udzielnego
Prowizora, ten dobrotliwy władca rzekł do mnie poufnie:
- O ile mi wiadomo, w kraju zwanym Alamakotą dojrzewa owoc
gungo. Sok tego owocu to jedyny prawdziwie skuteczny środek na usunięcie
brzydoty. Radzę zapamiętać: owoc gungo w Alamakocie."
Tu pan Lewkonik pociągnął mnie za rękaw, a upewniwszy się
że nie śpię, zawołał:
- Rozumie pan, panie Niezgódka, ile zawdzięczam naszemu
spotkaniu?! Rozumie pan, jakie znaczenie ma dla mnie i dla moich córek ta
podróż do Alamakoty? Nie mogę się wprost doczekać, kiedy wreszcie dobijemy do
jej brzegów. Ale na razie wróćmy do przyjęcia u Pigularza II.
Wśród licznie zgromadzonych dostojników państwowych i
przedstawicieli miejscowego społeczeństwa znajdował się również Pierwszy Admirał
Floty.
Był to mężczyzna niezbyt piękny, powiedziałbym nawet,
trochę kanciasty, a w zachowaniu bardzo dziwny. Nazywał się... niech pan uważa,
panie Niezgódka... nazywał się - Alojzy Bąbel."
Te słowa pana Lewkonika zelektryzowały mnie. Słuchałem
chciwie dalszych jego wynurzeń. Przekażę je wam nieco później. Teraz jednak
muszę zakończyć niniejszy rozdział i wrócić do miejsca, w którym rozstaliśmy
się z panem Kleksem.
GDZIE JEST REZEDA?
W drugim rozdziale zostawiliśmy pana Kleksa przed
Rezerwatem Zepsutych Zegarków, w pozycji, którą przybierał zazwyczaj gdy
sytuacja wymagał głębokiego namysłu. Tym razem uczony mąż zamyślił się głębiej
niż kiedykolwiek przedtem. Chodziło przecież o sprawę porwania Rezedy przez
Alojzego.
Stojąc na jednej nodze, pan Kleks myślał dostatecznie
długo, abym zdążył przez ten czas opowiedzieć wam o Wyspie Sobowtórów oraz
dzieje rodziny Lewkoników.
Teraz z oczu i z miny uczonego można było wywnioskować, że
wszystko już dokładnie przemyślał i że za chwilę zacznie działać. Istotnie, pan
Kleks wyprostował się, obciągnął surdut, a następnie wyjął z kieszeni skarbonkę
pamięci. Przesunął na niej kilka wskazówek, naregulował aparat, nacisnął
odpowiedni guzik, po czym miotełkę z platynowych drucików przytknął sobie do
czoła.
- Oczywiście, panie Anemonie - rzekł po chwili - miał pan
rację twierdząc, że spotkaliśmy się już dawniej. Teraz przypominam sobie
doskonale naszą ostatnią rozmowę na Wyspie Sobowtórów. Multiflora! Tak. Nie,
zdążyła należycie powąchać Lewkonii Podróżniczęj. Została na wyspie.
Odnajdziemy ją, drogi panie Lajkonik...
- Lewkonik - poprawił hodowca róż.
- Przepraszam pana, nie mam pamięci do nazwisk -
zreflektował się pan Kleks. - Oczywiście: lewkonia - Lewkonik. To takie proste.
Odnajdziemy pańską żonę! Głowa do góry! Dziś mamy jednak przed sobą coś
pilniejszego. Chodzi o zdemaskowanie Alojzego Bąbla i odzyskanie Rezedy.
Opracowałem już cały plan. Musimy szybko się przebrać, żeby zdążyć na przyjęcie
u króla. Pozostało niewiele czasu. W drogę, moi państwo! Broda czuwa!
Ruszyliśmy w kierunku pałacu ministrona Pogody i Czterech
Wiatrów, gdzie mieliśmy zamieszkać. Tam już pewno czekał na nas Weronik, który
o ile pamiętacie, poszedł po nasze bagaże do portu,
Przez całą drogę hodowca róż krążył dokoła pana Kleksa,
obijał się brzuchem o jego brzuch i zasypywał go pytaniami:
- Panie profesorze... moja żona... moja Multiflora... Gdzie
mam jej szukać? Błagam pana... Co robić? Dokąd jechać? W jaki sposób można
dotrzeć do Wyspy Sobowtórów?
Panny Lewkonikówny wtórowały ojcu, zastępowały drogę panu
Kleksowi, Dalia i Róża czepiały się jego ramion, a Hortensja wołała szlochając:
- Niech pan odpowie, panie profesorze!
- Dlaczego pan milczy? Dlaczego? - powtarzała Róża ciągnąc
uczonego za połę surduta.
Ale pan Kleks miał na to wszystko jedną odpowiedź:
- Pośpiech jest wrogiem rozsądku! Zapamiętajcie to sobie.
Rozwaga jest podporą mądrości. Wiem, co należy czynić i kiedy. Broda czuwa! A
wy, dziewuszki, nie przeszkadzajcie mi kroczyć do wytkniętego celu.
Po tych stanowczych słowach rodzina Lewkoników nie
nagabywała już więcej pana Kleksa. Szliśmy w milczeniu, a on maszerował na
przodzie, z rozwianymi połami surduta, z brodą wskazującą nieomylnie właściwy
kierunek.
Minęliśmy ulicę Wesołych Piskląt, a
następnie szeroką Aleję Laktusową, rzęsiście oświetloną kolorowymi lampionami.
Aleja ta wysadzona jest drzewami laktusowymi, które rosną wyłączmie w
Alamakocie. Z ich konarów zwisają rurkowate gałązie, przez które sączy się sok
laktusowy. Alamakotańczycy używają go jako krzepiącego napoju. Ogrodnicy
miejscy specjalnymi młoteczkami obstukują pnie drzew, co znacznie przyspiesza
wyciekanie cennego soku, który barwą i smakiem przypomina do złudzenia zwykłe
krowie mleko. Dojenie drzew laktusowych odbywa się każdego dnia po zachodzie
słońca. Idąc aleją, widzieliśmy mnóstwo kobiet, które z wiaderkami w ręku
ustawiały się w kolejce po świeży sok. Niektóre miały z sobą nawet sitka,
prawdopodobnie do przecedzania kożuchów.
Pan Kleks coraz bardziej wydłużał krok, tak że musieliśmy
biec truchcikiem, aby za nim nadążyć. Z daleka widać było już plac A-B skąd
wystrzelały ku niebu wspaniałe sztuczne ognie. Nigdy dotąd nie widziałem równie
pomysłowych kombinacji pirotechnicznych. Wielobarwne strumienie fajerwerków
układały się w pióropusze kogucich ogonów, w postacie walczących smoków, a
chwilami przedstawiały całe obrazy, jak na przykład królewską fregatę a na niej
Kwaternostra I w aureoli z kolorowych jajek. Widowisko było wręcz fantastyczne.
Tłumy wiwatowały na cześć łaskawego monarchy, zwłaszcza że tego dnia, z okazji
święta narodowego, na wszystkich placach smażyła się dla ludu państwowa
jajecznica. Jak nas poinformowano, Kwaternoster I przeznaczył na ten cel
dwieście tysięcy jaj eksportowych.
Na placu A-B z trudem przecisnęliśmy się przez tłum
oblegający patelnię gigant i dotarliśmy do pałacu Limpotrona. Przy wejściu
czekał na nas Weronik.
- Walizki rozpakowałem, suknie kazałem wyprasować -
oznajmił z godnością. - Za pół godziny musimy być w pałacu królewskim.
Pokoje oddane do dyspozycji pana Kleksa znajdowały się na
pierwszym piętrze. Rozwieszone tam były okrętowe koje do spania, a umeblowanie
składało się z rozmaitego typu kompasów, barometrów, termometrów, aparatów do
mierzenia ilości opadów oraz siły wiatrów. Na ścianach wisiały mapy pogody, a
na stołach leżały oznaczone chorągiewkami wykresy wyżów i niżów. Była to
najwidoczniej ministronalna pracownia, przeznaczona czasowo na pokoje gościnne.
W jednym z nich stało rozkładane lustro wyszczuplające, z
którym pan Kleks nigdy się nie rozstawał, gdyż bardzo dbał o swój wygląd. Teraz
pokój ten zajęły panny Lewkonikówny, pan Lewkonik zamieszkał razem z
Weronikiem, a ja z panem Kleksem.
- Moi państwo - rzekł uczony - mamy piętnaście minut na
doprowadzenie się do porządku. Proszę, aby wszyscy ubrali się po galowemu.
Kiedy zostaliśmy sami, pan Kleks wesoło pogwizdując
odwrócił swój surdut na lewą stronę, pokrytą niebieskim atłasem w złote
gwiazdki, przypiął do spodni galowe lampasy, a na szyi zawiązał uroczysty
krawat w żółte grochy. Wyglądał w tym stroju niezwykle wytwornie.
- Dwustronny surdut to mój wynalazek - rzekł przeglądając
się z ukontentowaniem w lustrze. - Posiada osiem kieszeni i cztery skrytki. Tak
samo zresztą jak kamizelka. Dla człowieka, który często podróżuje, ważny jest
taki uniwersalny ubiór, nadający się na wszelkie okazje. Ale najważniejsze są
kieszenie. W surducie mam dwanaście, w kamizelce dwanaście, w spodniach sześć,
ogółem więc trzydzieści. A do tego dochodzą jeszcze dwie kieszenie zapasowe w
kalesonach. Oto strój godny uczonego!
Przebrałem się w mój najlepszy garnitur i przypiąłem do
spodni lampasy. Wydawało mi się, że nadeszła odpowiednia chwila, aby wyjawić
panu Kleksowi powód mego przybycia do Alamakoty. Zanim jednak zacząłem mówić,
pan Kleks oświadczył:
- Wiem, wiem, Adasiu! Twoje myśli widać jak na talerzu.
Znam cię przecież na wylot. Skoro przyjechałeś za mną aż tutaj, znaczy to, że
masz jakieś wielkie kłopoty. Z Akademii po wręczeniu dyplomów powinieneś był
udać się do domu. A więc kłopoty związane są z domem, z rodzicami. Gdyby któreś
z nich zachorowało, szukałbyś pomocy nie u mnie,lecz u lekarzy. Nie zadawałbyś
się z kolibrem, gdyby nie chodziło o jakieś ptasie sprawy, i to w dodatku
bardzo poważne. Reszta jest jasna. Nie potrzebujemy na ten temat rozmawiać.
Bądź pewny, że pomogę ci w poszukaniu ojca. Mówię: ojca, gdyż o twoją matkę
jestem spokojny. Takim kobietom nie zdarzają się ptasie przygody. Adasiu, głowa
do góry!. Broda czuwa!
Powiedzcie sami, czy to nie genialny człowiek?
Panny Lewkonikówny wystąpiły w sukniach w kolorach kwiatów,
których imiona nosiły, i wyglądały jak prawdziwy bukiet.
Pan Lewkonik ubrał się we frak, a że wieczór był upalny,
pot strużkami spływał mu po twarzy.
Jedynie Weronik zachował swój zwykły strój, tyle tylko, że
tym razem zasznurował buty cienkim zielonym drutem od dzwonków.
Nie mieliśmy sposobności poznać naszego gospodarza, gdyż
jako ministron pogody i Czterech Wiatrów zajęty był przygotowaniem pogody na
zbliżające się święto.
Weronik troskliwie pozamykał pokoje, klucze wręczył
służbie, po czym udaliśmy się na przyjęcie. Do sali tronowej wkroczyliśmy
akurat w chwili, gdy odgrywano hymn narodowy na muszlach.
Kwaternoster I stał na mostku kapitańskim swojej fregaty.
Poniżej, obok króla, ustawił się rząd oraz dostojnicy państwowi. Premier miał
imię zaopatrzone w dodatek ministerialny nie tylko na końcu, ale i na początku.
Nazywał się mianowicie Trondodentron. Zaproszeni goście zgromadzili się pod
ścianami, gdyż po środku sali stały patelnie, na których nadworni kuchmistrze
smażyli jajecznicę w barwach narodowych, a więc w kolorze
żółto-czerwono-zielonym, na co składały się jajka, pomidory i szczypiorek.
Podczas gdy król wygłaszał przemówienie, któreśmy już
słyszeli poprzednio, i doszedł do słów "każdego roku wywozimy za granicę
pięćdziesiąt milionów jajek, a za uzyskane dewizy sprowadzamy sto tysięcy
zegarków" - odłączyłem się ukradkiem od naszej grupy i usiłowałem wśród
gości rozpoznać Alojzego.
Pamiętacie, że wszyscy Bajdoci jako dawni marynarze byli
tatuowani i pan Kleks słusznie przypuszczał, że brak tatuażu u Alojzego ułatwi
nam jego zdemaskowanie. Tymczasem spotkał nas zawód. Alamakotańscy goście,
aczkolwiek obnażeni do pasa tego wieczoru, z okazji święta narodowego, posypani
byli galowym srebrnym proszkiem, który całkowicie pokrywał ich ciała.
Nie mogłem też rozpoznać Alozjego po twarzy, bowiem, jak
wiecie, ten szelma umiał bajecznie maskować się i podszywać pod inne postacie.
Pozostawały więc tylko nogi. Bajdotów ogółem było
trzynastu. Reszta składała się z rodowitych trzynożnych Alamakotańczyków. Nie
mówię o młodzieży, gdyż dzieci z mieszanych małżeństw miały wprawdzie po dwie
nogi, ale jako trzyrękie łatwe były do odróżnienia.
Przeciskałem się przez tłum ze wzrokiem utkwionym w dół i
notowałem w pamięci dwunożnych Bajdotów.
Pierwszym z nich był król Kwaternoster I, następnie premier
Trondodentron, dalej ministron Pogody i Czterech Wiatrów - Limpotron, ministron
Pokoju - Fajatron, wreszcie czterech pomniejszych ministronów oraz pięciu
dostojników z otoczenia króla.
Sprawdziłem jeszcze raz moje obliczenia. Wszystko się
zgadzało. Dwunożnych Bajdotów było trzynastu. Nasza grupa składała się z
dziewięciu osób. Pozostali mieli po trzy nogi, a więc należeli do społeczeństwa
ściśle alamakotańskiego.
Weronik prowadził obserwacje na własną rękę. Początkowo
pomylił się w rachunku, gdyż nie wziął pod uwagę osoby króla, ale w ostatecznym
obliczeniu byliśmy zgodni.
- Na artytmetyce nie można polegać - szepnął mi do ucha
stary dozorca. - Czasami pięć razy dziesięć jest pięćdziesiąt, a czasami pół
złotego. Tyle, ile pan Chryzantemski daje mi za otwarcie bramy.
Tymczasem goście posilili się jajecznicą i służba
uprzątnęła patelnie. Nadworny muzyk odegrał na muszlach Marsz Walecznych
Kogutów, po czym rozpoczęła się część koncertowa.
Trzyrękie dziewczęta wykonały na podwójnych skrzypcach
uroczysty Hymn do Jajka. Każda z nich dwiema rękami trzymała dwoje skrzypiec, a
trzecią prowadziła smyczek. Muzyka ta była tak wspaniała, że chciałbym ją wam
powtórzyć. Posłuchajcie:
"Pi-pi-wzzzz-fff-ff-dli-dli-dli-mg-mg-rs-rs-tfff..."
Oczywiście jest to tylko krótki fragment, ale mam nadzieję,
że z tej małej próbki potraficie odtworzyć sobie całą kompozycję. Jeśli zaś
chodzi o wykonanie, to mogę was zapewnić, że dzięki zwinności rąk i palców
skrzypaczek smyczka w ogóle nie było widać, natomiast struny od szybkiego
tarcia rozgrzewały się do czerwoności.
Goście w takt muzyki potrząsali rytmicznie. zegarkami, co w
połączeniu z melodią wywierało tak potężne wrażenie, że Kwaternoster I o mało
się nie rozpłakał.
Następnie odśpiewano alambajkę o kokoszce do słów
ministrona Spraw Artystycznych, który nazywał się Tubatron.
Ten znakomity alambajkopisarz pracował nad tekstem pieśni
dwa lata, toteż warto, abym go przetłumaczył i przytoczył tutaj w całości:
Ko-ko-kokoszko, wysil się troszkę,
Ko-ko-kokoszko, jajko nam daj,
Wszak my kochamy każdą kokoszkę
Bo ko-ko-kokoszka wzbogaca kraj.
Ko-ko-kokoszko, nie żal się gorzko,
Alamakocie potrzeba jaj,
Pracuj wydajnie, ko-ko-kokoszko,
Ko-ko-kokoszko, jajko nam daj.
Po odśpiewaniu tej pieśni wystąpił zespół tancerzy i
wykonał brawurowy taniec akrobatyczny, zwany alamaczyczą: Polegał on na szybkim
przebieraniu trzema nogami z potrójnym przytupem oraz na podwójnych przysiadach
z równoczesnym wyrzuceniem środkowej nogi do przodu.
Muszle obracały się szybko, łącząc poszczególne marsze w
jedną skoczną melodię. Kwaternoster I z nadzwyczajnym wyczuciem rytmu bił w
dzwon pokładowy swojej fregaty. Sala grzmiała i huczała, a tubylcy uderzali
zegarkami o podłogę w takt alamaczyczy.
Panny Lewkonikówny, nie przyzwyczajone do takiego zgiełku,
pozatykały sobie uszy, natomiast pan Kleks przyglądał się z zaciekawieniem
popisom tancerzy i nawet dyrygował jednym palcem jak wytrawny kapelmistrz.
W pewnym momencie, gdy tancerze znowu ruszyli w przysiady i
wyrzucili środkowe nogi do przodu, jednemu z nich noga nagle się urwała,
przeleciała ponad głowami zebranych przez całą salę i z impetem ugodziła w nos
Kwaternostra I. Król ogłuszony uderzeniem, osunął się na pokład fregaty. Muzyka
natychmiast zamilkła i wszyscy zamarli z przerażenia. Jeden tylko pan Kleks nie
stracił przytomności umysłu i zawołał:
- Adasiu! Czy rozumiesz co to znaczy? Ta noga była
przyprawiona! W ten sposób Alojzy udawał Alamakotańczyka! O, patrz.,. Tam!
Ucieka! Panowie - za mną!
Przeciskając się przez tłum oniemiałych gości, rzuciliśmy
się ku wyjściu. Pan Kleks z rozwianą brodą pruł naprzód jak czołg, ja za nim,
za mną Weronik, a na końcu, podskakując jak piłka, mknął hodowca róż.
Po wydostaniu się z sali zbiegliśmy szybko po schodach i
ruszyliśmy w pogoń.
Gdyby Alojzy nie był uciekał, nie rozpoznalibyśmy go w
ulicznym tłumie. Ale obawiał się może nie tyle nas, co królewskiej straży i
grożącej mu kary za obrazę majestatu. Umykał więc nie oglądając się za siebie,
jak ścigany zając. Przebiegł Aleję Laktusową, potem plac Żółtka, ulicę Białka,
aż w końcu wpadł w jeden z bocznych zaułków. Tu zawahał się przez chwilę i dał
nura na klatkę schodową pobliskiego domu. Wpadliśmy tam za nim i ścigaliśmy go
z piętra na piętro przeskakując po kilka stopni. Wreszcie, w momencie gdy
Alojzy usiłował przedostać się ze strychu na dach, pan Kleks chwycił go za
nogi.
- Mam cię! Zawołał zdyszany. - Mam cię, Alojzy! Nie bój
się, nie zrobię ci nic złego! Nie wyrywaj się! Alojzy, kochany, to przecież ja,
Ambroży.
Ściągnęliśmy Alojzego z dachu. Weronik trzymał go mocno za
ręce, a ja za głowę. Pan Kleks wydobył z przepastnych kieszeni surduta
śrubokręt i zręcznie nim manipulując wykręcił zza ucha Alojzego niewielką
śrubę.
- Rozregulowałem jego mechanizm ruchu - rzekł ze smutkiem.
- Teraz już nie ucieknie.
Alojzy stał sztywno jak lalka i tylko mamrotał monotonnym
głosem:
- Nie ucieknie... Nie ucieknie... Ambroży fuszer... Ambroży
nadęta purchawka... Ambroży patałach... Ambroży brakorób...
- Uspokój się, Alojzy - rzekłem. - Tu są obcy ludzie... Co
sobie pomyślą? Doprawdy nie wypada....
- Uwaga, bo kopnę! - syknął przez zęby Alojzy. Na szczęście
jednak nogi miał nieruchome. Pan Kleks przyglądał mu się z powagą, wreszcie
skinął na nas.
- Panowie, musimy go zanieść do domu. Czeka nas trudne
zadanie.
Weronik bez słowa wziął Alojzego pod pachę i ruszył po
schodach na dół.
Wyszliśmy na ulicę. Była głęboka noc. Światła w oknach
pogasły, gdzieniegdzie tylko snuli się jeszcze spóźnieni przechodnie. Jednym z
nich okazał się Zyzik. Spojrzał zdziwiony na Alojzego.
- Ciekawe... Przez cały czas chodził na trzech nogach, a
teraz ma tylko dwie... Poznaję go. Opowiadał mi, że jego ojciec zamienił się w
ptaka... A dzisiaj mówił, że przyjechała jego narzeczona...
- I co dalej? - zawołał pan Lewkonik.
- Co dalej? Prosił mnie, żebym dał mu klucze od Królewskich
Ogrodów.
- No i co, i co? - dopytywał się natarczywie pan Lewkonik.
- Podarował mi złoty zegarek, więc
dałem mu ten klucz... Obiecał zwrócić go rano.
- Rezeda! Moja Rezeda! - zawołał pan Lewkonik. - Ukrył ją w
ogrodach... Panie Adasiu, musimy tam iść! Natychmiast!
Weronik położył Alojzego ma trawniku i systematycznie
przetrząsnął jego kieszenie. W jednej znalazł mosiężny klucz i podwójną
platynową sprężynę. W drugiej wielki okrągły guzik.
- Rozumiem - powiedział Kleks. - Wypadła mu sprężyna
prawidłowego myślenia... A może sam ją sobie przez nieostrożność wydłubał...
Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Adasiu, idź z panem Lewkonikiem do
Królewskich Ogrodów szukać Rezedy. Zyzik was zaprowadzi. A my, panie Weroniku,
ruszamy do domu.
Weronik podniósł Alojzego, przerzucił go sobie przez ramię
i rzekł znacząco:
- Ten guzik już dwa razy widziałem. Ciekawe!
Pan Kleks bez słowa odebrał mu guzik i schował do kieszonki
kamizelki.
- Wracajcie z Rezedą! Panie Weroniku, w drogę. Broda czuwa.
Po tych słowach oddalił się wraz ze starym dozorcą,
pogwizdując Marsz Ołowianych Żołnierzy, co oznaczało, że przyszła mu do głowy
jakaś bardzo mądra myśl.
A my trzej, ponaglani przez pana Lewkonika, szybkim krokiem
ruszyliśmy w kierunku Królewskich Ogrodów, gdzie według wszelkiego
prawdopodobieństwa Alojzy ukrył Rezedę.
Wypożyczalnie hulajnóg
były już o tej porze nieczynne, a Królewskie Ogrody leżały daleko za miastem.
Szliśmy więc bardzo długo i mieliśmy dość czasu, żeby porozmawiać o różnych
sprawach.
Zyzik, który tak jak my brał udział w przyjęciu u
Kwaternostra I, poinformował nas, że wprawdzie królowi nic się nie stało,
jednak straż królewska poszukuje zamachowca.
- Widziałem tę nogę na własne oczy - mówił Zyzik. - Była
wypchana trocinami i kurzym pierzem. I mimo że winowajca posłużył się sztuczną
nogą, odpowiada za kopnięcie króla. U nas króla kopać nie wolno. Grozi za to
surowa kara.
Przez chwilę maszerowaliśmy w milczeniu. Niepokoił mnie los
Alojzego, aczkolwiek Zyzik najwidoczniej nie skojarzył go z osobą zamachowca.
Pan Lewkonik co chwila wybiegał naprzód, ale natychmiast
wracał w obawie, żeby nie stracić z nami łączności. Przypomniał mi znajomego
pudla, który zachowywał się tak samo, gdy wychodził ze swym panem na spacer.
Księżyc w pełni oświetlał
nam drogę i mrugał porozumiewawczo jednym okiem, zupełnie jak pan Kleks, kiedy
miał coś mądrego do powiedzenia. Szliśmy szeroką aleją eukaliptusową, a po obu
jej stronach ciągnęły się małe farmy kurzy hodowców-chałupników. Tu i ówdzie
rozlegało się już pianie kogutów, gdyż jak wiadomo, niektóre z nich cierpią na
bezsenność i przystępują do pracy wcześniej, niż należy. Zyzika wprawiło to w
stan takiego podniecenia, że raz po raz trzepotał łokciami, bił się rękami po
udach i odpowiadał donośnym pianiem jak prawdziwy kogut.
Korzystając z kogucich upodobań Zyzika, pan Lewkonik ujął
mnie pod ramię i rzekł poufnie:
- Opowiadałem panu o pobycie na Przylądku Aptekarskim.
Teraz muszę do tego powrócić. Otóż poznaliśmy tam Alojzego Bąbla, który w
państwie Obojga Farmacji piastował godność Pierwszego Admirała Floty. Na tym
stanowisku cieszył się powszechnym uznaniem i uchodził za znakomitego żeglarza.
Zresztą profesor Kleks pisał o tym obszernie w swoich dziełach. Admirał
okazywał mnie i moim córkom wyjątkowe względy. Oddał do naszej dyspozycji
zabytkową korwetę z pięcioma marynarzami, pozwalał nam uczestniczyć w połowach
leczniczych wodorostów, a dziewczętom ofiarował po garści pięknych pereł.
Pewnego dnia wydał na pokładzie okrętu flagowego
"Pigularia" wspaniały bal na naszą cześć.
Udzielny Prowizor Pigularz II tańczył w pierwszej parze z
moją Hortensją, a w drugiej - pierwszy Admirał Floty z Rezedą. Cóż to był za
taniec! Orkiestra morska grała na trąbkach, a Rezeda fruwała w tańcu z
lekkością naszego kolibra. Marynarze wdrapali się na maszty, żeby podziwiać
moje córki. Jeden z nich tak się zagapił, że spadł z bocianiego gniazda, runął
prosto na bęben i odbił się od niego siedemnaście razy co zabrzmiało jak
uroczysty tusz.
Właśnie wtedy, podczas walca pigularnego, Admirał
oświadczył się Rezedzie. I proszę sobie wyobrazić, Rezeda zgodziła się zostać
żoną Alojzego Bąbla. Kiedy jednak dowiedziałem się, że nie jest on
stuprocentowym człowiekiem, postanowiłem zerwać zaręczyny. Rzekłem mu wprost,
że Multiflora życzyła sobie, aby córki nasze wyszły za mąż za ogrodników. Tu
dopiero Admirał odsłonił swoje prawdziwe oblicze. Zagroził, że każe mnie
wrzucić do morza rekinom na pożarcie, kiedy zaś Rezeda zaczęła płakać
powiedział:
- A więc dobrze. Nie zrobię tego. Żal mi rekinów. Ale niech
pan pamięta: Rezeda jest moją narzeczoną i nie mam zamiaru jej się wyrzec.
Wiem, że jutro odpływa pan z córkami do kraju. Trudno, nie chcę narażać
dostojnego Pigularza II na przykrości. Cokolwiek się jednak stanie, odnajdę
Rezedę nawet na końcu świata. Nie cierpię, kiedy mi się ktoś sprzeciwia.
Rezeda jest bardzo posłusznym dzieckiem, ale tym razem,
wbrew mojej woli, rzuciła się Admirałowi na szyję, wołając jak niegdyś jej
matka:
- Tak! Tak! Chcę być twoją żoną! Będę na ciebie czekała.
Tylko nie unoś się, nie groź, przeproś ojca! Zrób to, jeśli mnie kochasz!
Wtedy Pierwszy Admirał Floty, ten największy dostojnik
Obojga Farmacji, kawaler wielkiej wstęgi Piramidonu z gwiazdą, przyklęknął na
jedno kolano i powiedział z pokorą, nie wiem, czy szczerą, czy udaną:
- Kocham Rezedę i niech to będzie poczytane za dowód moich
uczuć, że proszę pana o przebaczenie.
Po tych słowach zerwał się jak oparzony, wybiegł z sali i
odtąd nie widziałem go aż do dnia dzisiejszego. A teraz? Co teraz się stanie,
panie Adasiu? Ten zepsuty automat ma być mężem Rezedy? Co prawda, ludzie
również miewają wady i usterki, bywają źli i uparci, nie można polegać na ich
uczuciach. Ale są bądź co bądź ludźmi. A ten Alojzy? Tu śrubki, tam sprężynki.
Nie, panie Adasiu! To nie jest materiał na zięcia!
- Drogi panie Anemonie - uspokajałem pana Lewkonika - wiem,
że pan Kleks dokonał szeregu nowych wynalazków, które uczynią z Alojzego twór
doskonały. Dotychczasowe usterki pewnych części mechanizmu umożliwiły Alojzemu
wymknięcie się na parę lat spod władzy pana Kleksa. I wtedy stał się
rzeczywiście nieobliczalny. Przypuszczam, że podsunął Rezedzie pigułki
kochalginy, które sztucznie wzbudziły jej uczucie. Ale jestem przekonany, że
sprawa ta przyjmie ostatecznie zupełnie inny obrót.
Pan Lewkonik słuchał z niedowierzaniem, trochę jednak
poweselał i chyba na równi ze mną zaniepokoił się o los Alojzego, którego
poszukiwali strażnicy, szepnął mi bowiem do ucha:
- Musimy zachować tajemnicę... Na razie nikt nie powinien
wiedzieć całej prawdy o Alojzym... Postaram się zaszachować Zyzika tak, żeby
trzymał język za zębami.
Po tych słowach przywołał do siebie młodzieńca i rzekł jak
gdyby nigdy nic:
- Słuchaj, chłopcze... Nie wiem, czy miałeś prawo dać klucz
od Królewskich Ogrodów obcemu człowiekowi... Możesz mieć z tego powodu poważne
nieprzyjemności.
Mówiąc to, przyglądał się bacznie Zyzikowi. Chłopiec
ogromnie się stropił i wyjąkał po alambajsku:
- Purpełniłem głorpstwur... Nie purmyślałem ur tym... Murgę
durstać pur nursie urd urjca.
- Nie martw się - pocieszył go pan Lewkonik. - Nie powiemy
o tym nikomu. Ale pod warunkiem, że i ty się nie wygadasz. Głowa do góry.
Wszystko, co się tu dziś wydarzyło zachowamy w sekrecie. I zapewniamy cię, że
obcy człowiek, któremu dałeś klucz, także nie piśnie o tym ani słowa. Ręka?
- Ręka! - zawołał Zyzik ściskając dłoń pana Lewkonika
trzema swymi dłońmi naraz, po czym z radości zapiał donośnie.
Przemierzyliśmy już ogromny szmat drogi. Wczesny świt
rozjaśnił niebo. Minęliśmy przetwórnię kurzego puchu, stację obsługi hulajnóg,
fabrykę ostróg dla kogutów, składnicę grających muszli oraz wytwórnię
sztucznych i prawdziwych ogni. W oddali na widnokręgu srebrzyła się wypukła
linia morza. Wreszcie ujrzeliśmy lśniące w promieniach wschodzącego słońca
szklane budowle Królewskich Ogrodów. W powietrzu unosił się zapach kwiatów, a
żyzne pagórki pokryte były gęstwiną traw i osobliwych zwierzokrzewów, jak na
przykład muchołapki, kocie łapki i samostrzały, które wyrzucały ostre kolce w
przelatujące owady.
Dozorca Ogrodów, który dobrze znał Zyzika, otworzył nam
bramę. Zyzik wolał nie korzystać z posiadanego klucza. Dozorcy oświadczył, że
jesteśmy gośćmi jego ojca, toteż bez przeszkód mogliśmy przystąpić do
poszukiwania Rezedy.
Ogrody ciągnęły się na wielkiej przestrzeni. Rosły tam
różne gatunki drzew od pospolitych do najrzadszych, a więc olbrzymie
eukaliptusy, sekwoje i baobaby, araukarie i sandafuły, tulipanowce i
korbikundy. Jedno z drzew figowych liczyło ponad pięć tysięcy lat, a było tak
rozłożyste, że w jego cieniu, podczas Święta Królewskiego Koguta, mogło
schronić się jednocześnie osiem tysięcy osób. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się
klomby, kwietniki, i krzewy obsypane kwiatami. Zgromadzone tu były rośliny ze
wszystkich stron świata. W oszklonych chłodniach mieściły się północne kwiaty i
owoce, a w cieplarniach - najdelikatniejsze rośliny podzwrotnikowe, wrażliwe na
lekki nawet podmuch wiatru.
Zaglądaliśmy kolejno do wszystkich pomieszczeń, do każdej
oranżerii, szklarni, chłodni, a także do przetwórni owocu gungo:
Pan Lewkonik przeskakiwał jak piłka przez klomby i rowy
nawadniające. Jednak wszystkie nasze poszukiwania były nadaremne.
Nagle na moim ramieniu usiadł Tri-Tri, który odnalazł mnie
nawet tutaj. Ogromnie się ucieszył i z radości czyścił zapamiętale dziobek o
moje ucho. Ćwierknął przy tym, że obleciał cały ogród i widział coś bardzo
ciekawego, ale już zapomniał, co to było.
Postanowiłem tedy z większą jeszcze uwagą rozejrzeć się
dokoła. I właśnie wtedy spostrzegłem niewielką szklaną kopułę, ukrytą między.
krzakami oleandrów.
Skinąłem na pana Lewkonika i razem podążyliśmy w kierunku
kopuły. Zanim zdążyłem zajrzeć do wnętrza, hodowca róż wykrzyknął z tryumfem:
- Jest! Jest moja córeczka! Niech pan spojrzy!
Tym okrzykiem można było obudzić umarłego, ale Rezeda nawet
nie drgnęła. Spała spokojnie w oszklonej chłodni na posłaniu z płatków róż,
oddychała miarowo, a na jej twarzy błąkał się łagodny uśmiech.
Zamierzałem nacisnąć dźwignię, żeby unieść kopułę, ale pan
Lewkonik powstrzymał moją rękę:
- Zostawmy ją... Niech śpi. Nie trzeba jej budzić. Ona nie
lubi wstawać tak wcześnie.
Staliśmy więc pewien czas
"Sprawa Rezedy. Multiflora. Alojzy Bąbel.
Repatriacja Bajdotów. Wszystko to wymaga jeszcze załatwienia. Na razie więc pan
Kleks nie będzie chciał opuścić Alamakoty. Trzeba czekać. Bez pana Kleksa
wyjechać nie mogę, gdyż tylko on potrafi dopomóc mi w odnalezieniu rodziców.
Czas ucieka. Mój biedny ojciec fruwa gdzieś po borach, lasach, narażony na
nieustanne niebezpieczeństwo, a ja muszę bezczynnie siedzieć w Alamakocie i
czekać na pana Kleksa."
Tak sobie. rozmyślałem, gdy po opuszczeniu
Królewskich Ogrodów na wypożyczonych hulajnogach pędziliśmy w kierunku miasta.
Pan Lewkonik mknął jak rakieta i tylko od czasu do czasu wołał nie oglądając
się:
- Gazu! Nie zwalniać! Prawa wolna! Resorować w
kolanie! Uwaga, zakręt!
Motorki hulajnóg jęczały i wyły, a przydrożne
drzewa migały jak w przyśpieszonym filmie. Tri-Tri szybował nad nami, co jakiś
czas siadał mi na ramieniu i podawał w kilometrach pozostałą jeszcze do
przebycia odległość. Był jednak z natury bardzo roztrzepany, toteż informacje
jego wyglądały mniej więcej tak:
- Siedem... Trzy... Pięć... Siedem... Dwa...
Cztery...
A pan Lewkonik zdyszanym głosem:
- Nie zwalniać! Jesteśmy na prostej! Pełny gaz!
Po godzinie tej szalonej jazdy dotarliśmy wreszcie
na miejsce. Trzy córki pana Lewkonika jeszcze spały, Tylko Hortensja krzątała
się po pracowni hydrometeorologicznej. Weronik pióropuszem z kogucich ogonów
odkurzał barometry i termometry, drugą zaś ręką przecierał szyby okienne oraz
meble, a równocześnie posuwając się na suknach, froterował podłogę. Tak się
zapamiętał w swojej pracy, że gdy stanęliśmy w drzwiach, omiótł nam
kilkakrotnie twarze kogucią miotełką. Dopiero po chwili spostrzegł się, że nie
jesteśmy sprzętami, położył palec do ust i rzekł tajemniczym szeptem:
- Pssst... Pan profesor zamknął się na klucz...
Nie wpuszcza nikogo... Zaraz podam śniadanie.
Byliśmy zmęczeni i głodni, więc z apetytem
wypiliśmy po szklance gorącego soku laktusowego i zjedliśmy jajka na twardo,
które przydzielano wysokim dygnitarzom oraz zagranicznym gościom.
Rozmawialiśmy między sobą szeptem, żeby nie
przeszkadzać panu Kleksowi. Jedynie Hortensja głośno szczebiotała nie zwracając
uwagi na psykanie Weronika. Hortensja w istocie rzeczy rozmawiała sama z sobą,
a raczej głośno myślała. Właśnie teraz wygłaszała swój monolog wewnętrzny:
- Wrócili bez Rezedy... Widocznie jej nie
znaleźli. Ojciec się nie odzywa, a pan Niezgódka zagląda przez dziurkę od
klucza do pokoju profesora. Wszyscy ludzie są bardzo dziwni. Ojciec twierdzi,
że gdy ktoś chce ukryć swoją głupotę, to powinien jak nąjmniej mówić. A ja nie
mam nic do ukrywania. Mówię to, co myślę, a myślę to, co mówię.
Nikt z nas nie zwracał uwagi na paplaninę
Hortensji, a ja również słuchałem jej tylko jednym uchem, ponieważ drogim
łowiłem odgłosy dochodzące z pokoju pana Kleksa. Hortensja miała nadto osobliwy
zwyczaj zadawania pytań, nie interesując się w najmniejszym stopniu
odpowiedzią, gdyż natychmiast odpowiadała sobie sama.
Tym razem zwróciła się do Weronika:
- Proszę pana, dlaczego pan, zajmując zaszczytne
stanowisko dozorcy domowego, opuścił kraj i przyjechał do Alamakoty? Powie pan,
że należy korzystać z doświadczeń innych narodów. Słusznie.
Z tym wszystkim Hortensja była dosyć męcząca.
Miała jednak tyle wdzięku, że traktowaliśmy jej gadatliwość z wielką
wyrozumiałością.
Zabierała się właśnie do wygłoszenia nowego
monologu wewnętrznego, gdy rozległo się pukanie do drzwi i zjawił się nasz
gospodarz, ministron Limpotron. Jako były sternik bajdockiego statku zachował
krzepki wygląd i tubalny głos.
- Rany koguta! - zawołał spojrzawszy na Weronika.
- Coś podobnego! Mój pióropusz, moje trofeum służy do odkurzania mebli!
Skandal! Ten ogon zdobyłem przed trzema laty w walkach kogutów. Na dwunastu
zawodników mój kogut zwyciężył. A pan robi z trofeum miotełkę do kurzu?!
Weronik stal z miną sztubaka przychwyconego ze
ściągaczką w ręce. Usiłował schować za siebie pióropusz, a równocześnie
bełkotał bez sensu:
- Panie ministronie... Tu nie ma żadnego
koguta!.... To jakieś nieporozumienie... Panna Hortensja chciała zobaczyć, czy
jej w tym do twarzy... Czyżbym śmiał okurzać pannę Hortensję?... Dobra pogoda,
panie ministronie! Barometr idzie na niż... Koguty nisko latają... Któż by
odważył się ruszać kogucie ogony...
Limpotron, udobruchany nieco, zawołał marynarskim
basem:
- Dobrze już, dobrze! Darowanemu koniowi nie
patrzy się w zęby, a gościowi na ręce. Mądra sentencja! I w dodatku sam ją
niechcący wymyśliłem. Żebym tylko nie zapomniał wpisać jej do księgi złotych
myśli. Każdy ministron prowadzi taką księgę, a na Nowy Rok odbywa się publiczne
czytanie na posiedzeniu Rady Tronowej. Bez złotych myśli nie ma dobrych rządów,
moi państwo!
Te ostatnie słowa Limpotron wypowiedział tak
głośno, że nagle z trzaskiem tworzyły się drzwi od pokoju pana Kleksa i ukazał
się w nich nasz uczony, w długich kalesonach i w surducie zarzuconym na jedno
ramię. Brodę miał rozczochraną, oczy zaczerwienione. Powiódł wzrokiem po sali i
rzekł z wymówką:
- Prosiłem, prawda? Prosiłem, żeby mi nie
przeszkadzać. Muszę skupić myśli do stanu najwyższego napięcia. Hortensja gada
monotonnie, ale nie za głośno. To nawet pomaga w pracy. O, Limpo! Co powiesz,
przyjacielu?
Ministron nieznacznie się skrzywił, gdyż ludzie na
jego stanowisku nie lubią poufałości, ale zanadto szanował pana Kleksa, żeby
dać to po sobie poznać. Rzekł więc uprzejmie:
- Jego Królewska Mość Kwaternoster I zaprasza całe
towarzystwo na lody laktusowe z daktylami. Przyjęcie odbędzie się w pałacowym
ogrodzie o godzinie dwunastej trzydzieści.
- Brawo! - zawołał pan Kleks. - przepadam za
lodami! Zamawiam dla siebie trzy porcje!
Mówiąc to pomachał przyjaźnie ręką Limpotronowi,
po czym wrócił do swego pokoju. Po chwili jednak uchylił drzwi.
- Adasiu - powiedział - chodź do mnie... Jesteś mi
potrzebny!
Na to tylko czekałem. Skoczyłem do pokoju pana
Kleksa, a on zamknął drzwi na klucz, stanął na jednej nodze i oświadczył
uroczyście:
- Dzisiejszy dzień przejdzie do historii
ludzkości. Zapamiętaj dobrze tę datę. Doprowadziłem moje wiekopomne dzieło do
stanu doskonałości. Alojzy Bąbel nie różni się już niczym od prawdziwego
człowieka. O, proszę!
Alojzy siedział na parapecie okna i pałaszował
jajecznicę ze szczypiorkiem, a jego kanciasta i martwa zazwyczaj twarz nabrała
rumieńców i wyrazu. Na mój widok Alojzy przyjaźnie uśmiechnął się, cmoknął
ustami w moim kierunku, jakby mi posyłał całusa, i powiedział filuternie:
- Wieki nie widzieliśmy się, Adasiu, co? Trzy lata
za karę przeleżałem rozmontowany w walizce pana Kleksa, trzy lata podróżowałem
po świecie, wcielając się w różne postacie, trzy lata byłem Pierwszym Admirałem
Floty na służbie u Pigularza II, od roku płatałem figle panu Kleksowi. Ale od
dziś rozpoczynam normalne życie. Mam nadzieję, że więcej nie zrobię wam wstydu.
Szare komórki, które są sprężyną prawidłowego myślenia, działają z idealną
sprawnością. No, co tak patrzysz? Pierwszy raz widzisz prawdziwego człowieka?
- Brawo, Alojzy! - zawołał z aprobatą pan Kleks. -
Muszę ci, Adasiu, powiedzieć, że kiedy mu wsączyłem do głowy olej Poczciwości i
Posłuszeństwa, czyli olej P+P, uważałem dzieło za ukończone. Nie wziąłem jednak
pod uwagę, że poszczególne elementy mechanizmu nie są dostatecznie
zabezpieczone w rezultacie Alojzy pogubił kilka detali i stał się zdezelowanym
automatem. Ale w ciągu ostatnich lat udało mi się dokonać wynalazku niezwykłej
wagi. Przy pomocy nader skomplikowanych zabiegów chemicznych uzyskałem tworzywo
całkowicie zbliżone do ludzkiej skóry, a następnie poddałem je działaniu
promieni omega. Skóra się przyjęła i powlokła całą postać Alojzego. Osłona
mechanizmu jest teraz niezawodna. Żadna sprężyna, żadna śrubka nie może wypaść!
Słuchałem słów pana Kleksa pełen podziwu dla jego
genialnego umysłu. Na stole, gdzie przedtem leżała mapa z wykresami pogody,
piętrzyły się skomplikowane instrumenty, retorty, miniaturowe aparaty
promieniotwórcze, Całe naukowe laboratorium pana Kleksa, które nosił przy sobie
w swoich przepaścistych kieszeniach. Był to nie lada bagaż, skoro nawet z
zapasowych kieszeni w kalesonach wystawały metalowe części przyrządów do
skrawania i łączenia skóry oraz szpryce napełnione cielistym barwnikiem.
Na życzenie pana Kleksa Alojzy popisywał się
przede mną sprawnością umysłu i mięśni. Posiadał nieprzebrane zasoby wiadomości
i śmiało mógł uchodzić za żywą encyklopedię. Omawiając szczegóły swojej
konstrukcji powiedział:
- Wiesz, Adasiu, skóra ludzka jest najwspanialszym
tworzywem. Nic nie może się z nią równać. Reaguje na dotyk, posiada
elastyczność, jest nieprzemakalna, odporna na wahania temperatury, miękka,
gładka. Ostatecznie sztuczne serce czy sztuczne płuca potrafi zmajstrować
pierwszy lepszy student medycyny. To żadna filozofia. Ale na to, by z
pospolitych składników uzyskać żywą skórę ludzką, trzeba być Ambrożym Kleksem,
wielkim Ambrożym Kleksem.
Uczony, słysząc te pochwały, spuścił skromnie oczy
i ruchem pełnym godności podciągnął kalesony, po czym zabrał się do wkładania
spodni.
- Słuchaj, Alojzy - rzekł po chwili namysłu. -
Cieszę się, że król zaprosił nas do siebie. Mam z nim parę spraw do omówienia.
Przede wszystkim. jednak pragnę zaprezentować ciebie. Nie przez małostkową
próżność, możesz być pewny. Byłoby to niegodne uczonego. Muszę jednak prosić
króla, aby ci wybaczył twoje niedorzeczne zachowanie z przyprawioną nogą, W
przeciwnym bowiem razie królewska straż schwyta cię i uwięzi.
- Mnie? Cha-cha-cha! - roześmiał się Alojzy. -
Mogę jedną ręką podrzucić. sześciu mężczyzn na wysokość drzewa. Ale ma pan
rację, panie profesorze. Prawdziwi ludzie nie powinni załatwiać spraw przy
użyciu siły.
Pan Kleks tymczasem zapiął guziki kamizelki,
włożył surdut, wreszcie palcami obu dłoni rozczesał sobie brodę. Następnie
wyjął z kieszeni srebrne puzderko, w którym przechowywał swoje słynne
wzmacniające pigułki. Jedną dał mnie, a drugą zażył sam. Poczuliśmy się od razu
rześcy i wypoczęci.
- Jesteśmy gotowi - rzekł pan Kleks do Alojzego. -
Wróćmy teraz do reszty towarzystwa. Mam nadzieję, że nie potrzebuję ci udzielać
żadnych wskazówek. Wsączyłem do twego mózgu całą zawartość mojej skarbonki
pamięci. Wiesz tyle samo co ja. Idziemy. Proszę za mną.
W sąsiedniej sali zastaliśmy Weronika i hodowcę
róż oraz jego cztery córki. Na nasz widok pan Lewkonik z przejęcia pocisnął
brodawkę na nosie, Weronik dostał czkawki, a cztery panny grzecznie dygnęły na
powitanie.
Pan Kleks lewą rękę oparł na biodrze, drugą
wyciągnął przed siebie i rzekł:
- Moi państwo, pozwólcie, że wam przedstawię: pan
Alojzy Bąbel, mój uczeń i wychowanek, absolwent Instytutu Spraw Zmyślonych.
- Panie profesorze - wtrącił hodowca róż -
przecież myśmy się już z panem Bąblem poznali w krainie Obojga Farmacji. Któż
by nie pamiętał Pierwszego Admirała Floty, kawalera wielkiej wstęgi piramidonu
z gwiazdą. Moja córka Rezeda...
- Drogi panie Anemonie - przerwał pan Kleks -
ludzie nauki wiedzą, że przeszłość każdego człowieka zmienia się w miarę
potrzeby, a nieraz ulega nawet zapomnieniu. Pan Alojzy Bąbel stał się zupełnie
kim innym i liczy się tylko to, co przed chwilą o nim powiedziałem.
- O, ja się nie zgadzam - zaprotestował Weronik. -
Pracuję uczciwie pięćdziesiąt lat jako dozorca dyplomowany, lokatorzy obiecali
wyprawić mi jubileusz i nie chcę zamienić mojej przeszłości na inną.
- A co będzie z Rezedą? - zawołała Dalia i
kichnęła siedem razy z rzędu. Zapomniałem bowiem powiedzieć, że Dalia cierpiała
na katar dzienny, który zaczynał się o świcie, a ustawał tuż po zachodzie
słońca.
- O ile mi wiadomo - wtrącił się Alojzy - panna
Rezeda przebywała ostatnio w Królewskich Ogrodach.
- Nie ma jej tam - rzekł ze smutkiem hodowca róż.
- Ktoś porwał mi ją sprzed nosa i uprowadził nie wiadomo dokąd. Niegodziwi
ludzie bawią się moim dzieckiem jak piłką.
- Jeden-jeden - zauważył znacząco Alojzy.
Natomiast pan Kleks podniósł palec do góry i rzekł:
- Panną Rezedą zajmę się we właściwym czasie.
Przecież już mówiłem, że pośpiech to wróg rozsądku.
- Muszę wiedzieć gdzie jest Rezeda! -
zniecierpliwił się pan Lewkonik. - Dosyć mam tej niepewności.
Sytuacja stawała się naprężona, Alojzy jednak
szybko ją rozładował.
- Przecież jesteśmy zaproszeni do króla na lody!
Niech żyje król! - zawołał wesoło.
- Masz rację Alojzy - stwierdził pan Kleks. -
Minęło już południe. Najwyższy czas przerwać jałowe rozmowy, no i bezustanne
kichanie. Król czeka. Ja pójdę przodem, a wy parami za mną. Panna Rezeda się
znajdzie, możecie być spokojni. Broda czuwa. Proszę, ruszamy. Pan Lewkonik
podaje ramię pannie Róży, pan Weronik prowadzi pannę Dalię, Adaś pannę Hortensję.
Tak, dobrze. A na końcu - Alojzy z panną Piwonią.
Domyślacie się zapewne, że Piwonia nie omieszkała
przy okazji ułożyć krótkiego wierszyka:
Broda loda dobra chłoda
Bąbel wrąbel zdrów nie szkoda.
Nauczyłem się już rozwiązywać te rymowane łamigłówki,
zrozumiałem więc od razu, co Piwonia chciała powiedzieć w swoim dwuwierszu.
Chodziło jej o to, że człowiekowi z brodą, czyli panu Kleksowi, zjedzenie
dodatkowej porcji lodów grozi przeziębieniem, natomiast Alojzy może ich
"wrąbać" bardzo dużo bez szkody dla zdrowia.
Zająłem się tutaj wierszykiem Piwonii, a tymczasem
po wyjściu z domu czekała nas przykra niespodzianka. Na placu A-B zebrała się
grupka Alamakotańczyków, wśród których rozpoznałem kilku dozorców z Rezerwatu
Zepsutych Zegarków. Byli bardzo wzburzeni, rozprawiali między sobą, a gdy
ujrzeli Alojzego, jeden z nich zawołał:
- To ten!
- O co chodzi? - zapytał pan Kleks.
Najstarszy z dozorców zbliżył się do nas i
oświadczył wskazując na Alojzego:
- Poznaję go! Pracował w Rezerwacie. Wczoraj nagle
się ulotnił. A dzisiaj rano stwierdziliśmy kradzież dwustu siedemnastu rubinów.
Nikt
inny nie mógł tego zrobić.
- Panowie! - rzekł spokojnie Alojzy. - Niesłusznie
mnie posądzacie. Proszę, sami możecie się przekonać.
Mówiąc to wywrócił jedną po drugiej wszystkie
swoje kieszenie. Nic w nich oczywiście nie miał, nawet chustki do nosa, gdyż
doskonałość jego konstrukcji wykluczała możliwość kataru.
Dozorca przyglądał się Alojzemu ze zdumieniem,
jako że nigdy jeszcze nie spotkał człowieka, którego kieszenie byłyby
całkowicie próżne. Nawet dzieci trzymają w nich mnóstwo rozmaitych cennych
drobiazgów, jak notesiki, scyzoryki, pudełeczka, znaczki pocztowe, stalówki,
sznurki, kamyki, muszelki czy kostki cukru. Natomiast Alojzy nie posiadał
dosłownie nic, ponieważ dopiero od kilku godzin stał się prawdziwym
człowiekiem.
Dozorca przestał więc interesować się jego osobą,
za to z większą jeszcze podejrzliwością spojrzał na Weronika, a potem na pana
Lewkonika i na mnie. Pan Kleks wyglądał tak dostojnie, że był poza wszelkimi
podejrzeniami, chociaż miał trzydzieści kieszeni, nie licząc dwóch zapasowych w
kalesonach.
Grupa Alamakotańczyków przez ten czas znacznie się
powiększyła i otoczyła nas ze wszystkich stron.
- Proszę nas puścić - rzekł pan Kleks. - Jesteśmy
gośćmi króla i właśnie idziemy do niego na lody.
Ale Weronik przez zawodową solidarność wystąpił w
obronie dozorców:
- Panie profesorze, ja na ich miejscu zrobiłbym to
samo. Złodziej kradnie, a dozorca odpowiada.
Po tych słowach wywrócił kolejno kieszenie i
pokazał ich zawartość. Pan Lewkonik ociągał się przez chwilę, w końcu jednak
machnął ręką i rzekł:
- Trzeba prędzej z tym skończyć. Szkoda czasu.
Proszę, patrzcie!. Jedna kieszeń... druga... trzecia... czwarta... I tu jeszcze
piąta... To są nasiona kwiatów, to płyn odżywczy, a to fotografie rodzinne... W
porządku?
Z niesmakiem przyglądałem się tej scenie, ale
wobec zachowania Weronika i hodowcy nie pozostało mi nic innego jak pójść w ich
ślady. Zacząłem więc od zewnętrznej kieszeni marynarki. Zagłębiłem w niej rękę
i pod palcami poczułem coś sypkiego, w rodzaju kaszy. Wyciągnąłem kieszeń na
zewnątrz i osłupiałem. Na ziemię, posypały się rubiny.
Możecie sobie wyobrazić zarówno moje zmieszanie,
jak i wzburzenie tłumu. Dwaj dozorcy chwycili mnie za ręce, pozostali zaś
rozbiegli się po placu, wzywając strażników miejskich. Doleciały mnie okrzyki
Alamakotańczyków. Jeden z nich zawołał:
- Złurdziej! Na patelnię złurdzieja!
Ktoś inny mu wtórował:
- Rzorcić draba kurgorturm na pordziurbanie!
Pan Kleks mówił coś wymachując rękami, ale nikt go
nie słyszał.
W tym momencie z dachu sfrunął nagle Tri-Tri,
usiadł mi na ramieniu i z jego przepełnionego dziobka na oczach wszystkich posypały
się do mojej kieszeni rubiny. Sytuacja od razu stała się jasna.
Poczułem żal do kolibra. Dałem mu prztyczka w
dziób, opróżniłem kieszeń z nowej porcji rubinów i oświadczyłem dozorcom z
godnością:
- Jak widzicie, nie mam z tym nic wspólnego. Nie
potrzebuję waszych rubinów i nie lękam się waszych kogutów. Idę na lody do
króla. To wszystko.
Pan Kleks, wzruszony moimi słowami, otarł łzę,
dumnie wysunął brodę do przodu i rzekł:
- Oto postawa godna uczonego!
Dalia kichnęła jedenaście razy, co w znacznym
stopniu złagodziło rozdrażnienie dozorców. Jeszcze półgłosem szemrali i
naradzali się między sobą, ale na szczęście nadbiegł zdyszany ministron Pogody
i Czterech Wiatrów, wołając już z daleka:
- Panie, panowie! To nie wypada! Król czeka już od
pół godziny, ministron Dworu szaleje. Tak nie można!
Pan Kleks w kilku słowach opowiedział Limpotronowi
o naszej przygodzie.
- Nie uszanowaliście królewskich gości - skarcił
Limpotron dozorców. - Za niewłaściwe podejście do sprawy każę wam zmniejszyć
premię. Zamiast pięciu jajek na głowę dostaniecie po trzy. To
oduczy was bezduszności
ALOJZY BĄBEL
Dzień był wyjątkowo upalny. Słońce prażyło niemiłosiernie. Ludzie,
że użyję tu określenia Alamakotańczyków, smażyli się jak jajka na patelni.
Owoce gungo wskutek skwaru pękały na drzewach z głośnym trzaskiem niczym
petardy. Z pana Lewkonika pot spływał ciurkiem, pozostawiając na chodniku przy
każdym stąpnięciu mokre plamy. Wszystkie okna zasłonięte były żaluzjami, ulice
opustoszały i tylko dzieci bawiły się na golasa w "jajko do dołka" i
w "alamberka".
Pan Kleks nie odczuwał upału, chociaż miał na sobie jak
zwykle ciepłą bieliznę, kamizelkę, surdut i sztywny kołnierzyk. Pewnego dnia
wyznał mi poufnie:
- Kto ma olej w głowie, ten się nie poci. Panuję nad moimi
gruczołami. Wytwarzam w sobie własną klimatyzację. Posiadam samoczynny
regulator temperatury. A wszystko mieści się tu!
Przy tych słowach uderzył się dłonią w czoło.
Tak, to był wspaniały umysł!
Zresztą o geniuszu pana Kleksa mógł naocznie przekonać się
każdy, kto kiedykolwiek miał okazję zetknąć się z Alojzym Bąblem.
Dzieło to było wykonane z taką precyzją, że w ten upalny
dzień, kiedy szliśmy na lody do króla, z czoła Alojzego spływały strużki
prawdziwego potu. Pan Kleks nie zapomniał o najdrobniejszym szczególe.
Wystarczy powiedzieć, że Alojzy, chociaż jego sztuczny organizm nie wymagał
snu, sypiał jak każdy śmiertelnik, z zamkniętymi oczami, i w dodatku głośno
chrapał.
Wróćmy jednak do naszej opowieści, gdyż Limpotron czeka i
bardzo się niecierpliwi.
Z półgodzinnym spóźnieniem zjawiliśmy się w pałacowym
ogrodzie. Przy wejściu powitał nas ministron Dworu, Trąbatron.
Nie potrafiłbym opisać tego ogrodu. Jeśli czytaliście o czymś
podobnym w bajkach z Tysiąca i Jednej Nocy, możecie mieć zaledwie nikłe
wyobrażenie o przepychu, jaki ukazał się naszym oczom, o feeri barw, o
fantastycznej architekturze kwietników i klombów, o aromacie, którego nie
sposób wyrazić słowami. Poprzedniego dnia oglądaliśmy z panem Lewkonikiem
dzieło uczonych ogrodników, ale ten ogród był dziełem artysty.
Pośrodku znajdowało się nieduże jezioro, w którym pluskały
się ryby-fontanny strzelające w górę strugami złota i srebra. Na powierzchni
jeziora kołysał się model bajdockiego statku "Apolinary Mrk",
wykonany z samogrających pozytywek. Wśród drzew stały cieniste altany, po
których pięły się nieznane kwiaty o płatkach trzepoczących jak motyle. Co
godzina zmieniały one kolory, wydając przy tym dźwięk szklanych dzwoneczków.
Nawet pan Lewkonik czegoś podobnego dotychczas nie widział.
Król Kwaternoster I przyjął nas w altanie rządowej,
oplecionej kwiatami w barwach narodowych. Dwie smagłe służebnice wachlowały go
palmowymi liśćmi. Obok króla stał pusty fotel, przeznaczony dla przyszłej
królowej. Kwaternoster I jak dotąd, nie znalazł odpowiedniej dla siebie żony i
wskutek tego nie miał następcy tronu co bardzo martwiło jego poddanych.
Król trzymał na kolanach Królewskiego Koguta, którego
pieszczotliwie głaskał, tak jak u nas głaszcze się ulubionego kota. Był to okaz
niezwykły. Miał podwójny grzebień i ogon wyjątkowej piękności. Tytuł
Królewskiego Koguta nadawano zwycięzcy w dorocznych konkursach piania. Ten,
którego król trzymał na kolanach, zapiał trzydzieści siedem razy z rzędu, pobił
wszystkie dotychczasowe rekordy i zdobył nagrodę państwową pierwszego stopnia.
Przyjęcie u króla miało charakter prywatny, a więc prócz
nas było tylko jeszcze kilku ministronów z żonami.
Pan Kleks przeprosił króla za spóźnienie, my natomiast
złożyliśmy głęboki ukłon, przy czym panny Lewkonikówny wytwornie dygnęły. Pan
Kleks przedstawił Alojzego jako swojego ucznia i dodał:
- Jest to młodzieniec nader osobliwy. Pozwolisz, królu, że
ci o nim później opowiem.
Kwaternoster I przyglądał się Alojzemu z wielką uwagą, jak
gdyby usiłował coś sobie przypomnieć. Wreszcie rzekł:
- Przysiągłbym, że już go gdzieś widziałem... Zresztą
mniejsza o to... Trąbatronie - zawołał zwracając się do ministrona Dworu -
zajmij się gośćmi i każ podać lody!
Podczas tej krótkiej rozmowy Weronik wyciągnął z kieszeni
flanelową szmatkę i dyskretnie wytarł z kurzu fotel przyszłej królowej.
Z pałacu wybiegło dwunastu paziów niosąc na srebrnych
tacach lody i napoje.
Ministronowie zaprosili panny Lewkonikówny do altanek, gdyż
słońce przypiekało coraz mocniej. Pan Lewkonik z galanterią towarzyszył
premierowej Tronodentronowej i ministronowej Fajatronowej, zaś Weronik zabawiał
pozostałe panie opowiadaniem o własnej metodzie sprzątania klatek schodowych.
Pan Kleks poprosił króla o rozmowę, dając równocześnie znak
mnie i Alojzemu, byśmy zostali przy nim.
- Królu - rzekł, gdy reszta towarzystwa rozproszyła się po
ogrodzie - oto człowiek, który kopnął cię wczoraj swoją sztuczną nogą!
- Co? To on?! - zawołał król. - Natychmiast każę go
aresztować i zamknąć w kurniku.
- Nie uczynisz tego. królu - powiedział spokojnie wielki
uczony. - Nie uczynisz tego, skoro dowiesz się, że Alojzy Bąbel to arcydzieło
techniki stworzone przeze mnie, wiekopomny wynalazek naszych czasów, największe
osiągnięcie ludzkiego umysłu. Alojzy, zbliż się do króla!
Alojzy posłusznie wykonał polecenie. Kwaternoster I
podejrzliwie oglądał go ze wszystkich stron, pociągnął go za nos, potem za
ucho. Nagle zerwał się z fotela i zawołał:
- Teraz go poznaję! Na nic się nie zdadzą te opowiastki.
Przecież to on wyłowił nas z morza, kiedy płynęliśmy w beczce, i wziął na
pokład swego statku. A potem czterem naszym marynarzom dał pastylki
odmładzające i sprowadził ich do stanu niemowlęctwa. Pamiętam tego Pierwszego
Admirała Floty! Niemało zalał mi sadła za skórę! Ja go...
- Królu - przerwał pan Kleks - dopiero dzisiejszego ranka
usunąłem drobne usterki konstrukcyjne mojego dzieła. Dotychczas Alojzy istotnie
zachowywał się niesfornie. Ale od dzisiaj stał się doskonałością. Powtarzam:
do-sko-na-łoś-cią! Wszystko funkcjonuje bezbłędnie.
Profesorze - odparł król siadając ponownie na swoim fotelu
- nie mogę uwierzyć, że ten osobnik jest rzeczywiście automatem. To taki sam
człowiek jak my dwaj!
Pan Kleks z tryumfującą miną pogłaskał się po brodzie,
wziął Alojzego za rękę i podszedł z nim do Kwaternostra I.
- Trudno w to uwierzyć, nie przeczę - powiedział z
godnością. - Wykonanie Alojzego jest niezwykle precyzyjne, a poprzez skórę nie
sposób wyrobić sobie wyobrażenia o jego wewnętrznej konstrukcji. Ale tędy można
zajrzeć... O, proszę.
Mówiąc to wyjął z kieszeni elektronową, a właściwie
elektronajnowszą mikrokosmiczną lupę i zbliżył ją do źrenicy Alojzego. Król
nieufnie zmrużył jedno oko,
podczas gdy drugie przytknął do okularu lupy i zaniemówił z wrażenia. Po chwili
jednak, nie odrywając wzroku od obrazu, który zobaczył, zaczął wykrzykiwać:
- Nieprawdopodobne! Zdumiewające! Widzę srebrne punkciki...
Tysiące srebrnych punkcików... Tak!... To kółka! Obracają się... Co za mechanizm!...
Teraz przesuwają się zadrukowane tasiemki... O, światełka!... Zapalają się i
gasną... Cudowne!... A to co?... Ojej!... Widzę szare komórki!... Nie!... To
miniaturowe ekraniki... Odbijają się w nich myśli Alojzego... Widzę tam
siebie... Widocznie Alojzy pomyślał o mnie... Wprost nie do wiary... Co za
ruch... Co za precyzja... Genialne!... Nareszcie wiem, jak wygląda mózg
elektronowy!...
Pan Kleks przerwał pokaz i schował lupę do kieszeni.
W tym momencie zbliżył się Limpotron, za nim paź z tacą
świeżych lodów. Król stosownie do ceremoniału skosztował z każdej porcji po
łyżeczce, a my spałaszowaliśmy resztę, gdyż było piekielnie gorąco. Limpotron w
obawie, że mogą spotkać nas przykrości ze strony strażników miejskich,
opowiedział królowi historię z rubinami.
Kwaternostra I ubawiła nasza przygoda. Zapominając o swej
monarszej godności, roześmiał się rubasznie, po marynarsku, i rzekł do mnie:
- A to pyszny kawał! Nieźle pana ten ptaszek urządził,
niech go kura kopnie! Chciałbym mieć takiego kolibra w swoim ogrodzie!
Ledwo król wyrzekł te słowa, gdy z drzewa sandałowego
sfrunął Tri-Tri, usiadł mu na głowie i kilkakrotnie stuknął dziobkiem w
królewski nos.
- Co to? Nowy zamach! - krzyknął król. - Limpotronie, złap
go natychmiast! <O< wołając: ministronowie, pozostali niego do się
Przyłączyli kolibrem. za pogoń w rzucił Wiatrów Czterech i Pogody>
- Trzymać! Łapać!
A tymczasem Tri-Tri szybował beztrosko nad ich głowami, aż
w końcu usiadł na stateczku "Apolinary Mrk" zakotwiczonym pośrodku
jeziora. Ministronowie bezradnie stali na brzegu i wymachiwali rękami.
Kiedy już wszyscy zrezygnowali z pościgu, Tri-Tri
dobrowolnie opuścił bezpiecznie schronienie, usiadł ponownie na ramieniu króla
i pieszczotliwie pogłaskał go dziobkiem po policzku.
Ministronowie rzucili się z hurmem, aby złapać kolibra, ale
Kwaternoster I, który już zdążył się udobruchać, powiedział:
"amnestia" i pozwolił ptaszkowi krążyć swobodnie nad królewską głową.
Po tym zajściu towarzystwo wróciło do swoich altanek,
natomiast król i pan Kleks ponownie zajęli się Alojzym, który stał spokojnie na
uboczu.
- Tak - podjął król przerwaną rozmowę - dokonał pan rzeczy
niewiarygodnej. Ale wątpię, aby Alojzy potrafił myśleć samodzielnie. To jest
chyba niemożliwe.
- Nie doceniasz, królu, mojego dzieła - oburzył się pan
Kleks. - Proszę, porozmawiaj z nim, jeśli łaska.
Król wwciąż jeszcze nie dowierzając zapewnieniom uczonego,
posadził Alojzego obok siebie i zapytał:
- Powiedz mi, mój drogi, ile jest siedem razy dziewięć?
Alojzy uśmiechnął się pobłażliwie.
- Królu, nie jestem dzieckiem. Jeśli chcesz, mogę pomnożyć
w pamięci liczbę mieszkańców tego kraju przez liczmę kur i podzielić iloczyn
przez liczbę kogutów.
- Ho-ho! - rzekł z podziwem Kwaternoster I, po czym,
zachęcony, zabrał się z zapałem do egzaminowania Alojzego. Padały więc kolejno
pytania i odpowiedzi niczym w zgaduj-zgaduli:
- Jak daleko jest z Alamakoty do Patentonii?
-
- Kto panuje w Abecji?
- Królowa Aba.
- Jak nazywa się największa rzeka w Parzybrocji?
- Zalewajka.
- Ile mam włosów na głowie?
- 107493.
- Świetnie! Zgadza się co do jednego! A powiedz mi, ile
jest wysp na Oceanie Niespokojnym?
- 1749.
- Alojzy, jesteś genialny! - zawołał król z takim
zachwytem, że Królewski Kogut zatrzepotał skrzydłami i zapiał na całe gardło.
- Jestem zaledwie nikłym odbiciem profesora Kleksa -
powiedział skromnie Alojzy. - On użyczył mi odrobinę swojej wiedzy i zasobów
pamięci.
Po tej rozmowie króla z Alojzym pan HIeks stanął dumnie na
jednej nodze, lewą rękę przyłożył do kamizelki, prawą wyciągnął przed siebie i
rzekt:
- Królu! Dokonałem w nauce przewrotu. Obaliłem błędne
poglądy chemików, fizyków, biologów; odkryłem kleksyczne prawa przyrody,
kleksyczne zasady budowy komórek, osiągnąłem nie znane dotąd wyżyny wiedzy,
opracowałem własne teorie, dzięki którym udało mi się, pierwszemu w świecie,
stworzyć sztucznego człowieka. Automaty mózgowe Patentończyków mogą wykonywać
dwieście tysięcy działań na sekundę. Mój Alojzy działa z szybkością myśli. Dlatego
stał się niemal równy człowiekowi. Powiadam "niemal", gdyż brak mu
tylko jednej rzeczy: fantazji.
Król oszołomiony słowami pana Kleksa strącił z kolan
Królewskiego Koguta, wybiegł z altanki i zawołał:
- Ministronowie, panie, panowie, proszę do mnie! Pragnę
obwieścić wam rzecz niezwykłą! .
Pierwszy nadbiegł Trondodentron, przerażony, że nastąpił
nowy zamach na króla. Tuż za nim, podskakując z właściwą sobie lekkością zjawił
się Lewkonik. Niebawem też nadciągnęła reszta towarzystwa, a na końcu, zgodnie
z głoszoną przez siebie dewizą, że prawdziwy dozorca nigdy się nie spieszy,
kroczył Weronik.
- Czy mam wezwać straż? - zapytał premier z niepokojem.
- Masz słuchać! - rzekł uroczyście król wypinając klatkę
piersiową, na której były wytatuowane jego zmyślone bohaterskie czyny. -
Profesor Kleks zaprezentował mi swoje niezrównane arcydzieło. Chcę, aby każdy z
was mógł je podziwiać. Oto Alojzy Bąbel, sztuczny, mechaniczny, uniwersalny
człowiek, wykonany własnoręcznie przez naszego wielkiego uczonego. Alojzy,
przedstaw się!
Alojzy ukłonił się z galanterią. Ministronowie obmacywali
go ze wszystkich stron, wydając okrzyki zdumienia.
- Widziałem sztuczne ręce, sztuczne nogi - zauważył
Fajatron - ale cały człowiek? Chciałbym usłyszeć go mówiącego.
- Panie ministronie - powiedział uprzejmie Alojzy - mogę
wygłosić przemówienie trwające dwadzieścia cztery godziny bez przerwy, ale
obawiam się, że znużyłbym obecne tutaj damy.
- Niezwykły okaz - rzekł Trąbatron. - Co za mechanizm!
- Fenomenalny! Rewelacyjny! - stwierdził Trondodentron.
- Ciekaw jestem, czy zna się również na hodowli kur -
powiedział Paramontron.
- Znam 79 zasad wylęgu kurcząt oraz
43 sposoby krzyżowania kurzych ras i gatunków - rzekł skromnie Alojzy.
Wszyscy byli tak poruszeni i oszołomieni, że Hortensja
przerwała swoje monologi, Piwonia przestała mówić wiersze, a nawet Dalia tym
razem powstrzymała się od kichania. Jeden tylko Weronik nie mógł opanować
czkawki, ale w przerwie zdołał wykrztusić:
- Żal mi go... Nie miał matki... Sierota...
Alojzy, gdy usłyszał te słowa, nagle posmutniał i zamrugał
powiekami, jak gdyby był bliski płaczu.
- Nie martw się, Alojzy! - zawołał wesoło pan Kleks. - Ja
jestem twoim ojcem i twoją matką. Wymyślę dla ciebie taki rodowód, jakiego nie
powstydziłby się nawet król Kwaternoster I. Głowa do góry!
Królewski Kogut po raz drugi zatrzepotał skrzydłami i
zapiał pięknym, donośnym głosem. Odpowiedziało mu pianie jeszcze wspanialsze i
głośniejsze. Rozejrzeliśmy się dokoła, gdyż w pobliżu nie było żadnego innego
koguta. I cóż myślicie? To Alojzy zabłysnął jedną ze swoich umiejętności.
Alamakotańczycy spojrzeli na niego z największym podziwem,
natomiast pan Kleks wysoko zadarł głowę i rzekł uroczyście:
Królu, panie, panowie! Pokazałem wam moje dzieło, a teraz
ujawnię wam moje zamysły. Patrzę w przyszłość. Gdybym miał odpowiednie warunki,
w ciągu roku wykonałbym dokumentację wielkiej bąblowni. Za trzy lata mogłaby
ruszyć seryjna produkcja Bąbli. Dzisiejszy dzień to przełom w dziejach
ludzkości. Widzę oczami duszy tę świetlaną erę, kiedy każdy ministron, każdy
księgowy, inżynier czy lekarz, ba każdy uczeń w szkole będzie miał do pomocy
własnego Bąbla. Świat wkroczy w bąbloepokę. W roku dwutysięcznym już nie my,
ale Bąble będą produkowali samych siebie. Zbąblizuję życie ludzkie od podstaw.
Oto moja idea!
Pan Kleks mówił głosem natchnionym, oczy mu płonęły, a w
brodzie rozlegał się trzask elektrycznych iskier.
Król wybiegł z altanki, objął wielkiego uczonego i zawołał:
- Profesorze, ja panu stworzę warunki do urzeczywistnienia
pańskiego genialnego planu! Oddam do pana dyspozycji wszystkie kury i koguty,
wszystkie jajka i zegarki, całe bogactwo Alamakoty. Od jutra możemy przystąpić
do bąblobudowy.
Wszystkie oczy zwrócone były na Alojzego, Weronik
otrzepywał mu z kurzu trzewiki, panny Lewkonikówny spoglądały jak urzeczone,
gdy oto rozległ się tubalny głos premiera:
- Królu, pragnę zauważyć, że produkcja Bąbli stanie się dla
nas posunięciem antyimportowym. Obejdziemy się bez zagranicznych specjalistów.
Bąble nam ich zastąpią. Alamakota wysunie się na pierwsze miejsce wśród potęg
świata. Musimy stworzyć gigantyczny bąblokombinat. Rada Ministronów przystąpi
natychmiast do opracowania zasad zbąblowania gospodarki narodowej.
- Dziękuję. O to mi właśnie chodziło! - rzekł pan Kleks
rozczesując palcami brodę. - Przyjechałem do Alamakoty, żeby zabrać Bajdotów z
powrotem do ojczyzny, a tymczasem sam gotów jestem tutaj zostać.
- Nas stąd zabrać? - zdziwił się król. - A cóż by
Alamakotańczycy zrobili bez nas? Piastujemy tu najwyższe godności i żaden
Bajdota nie będzie chciał się tego wyrzec. A zresztą staliśmy się tutaj ludźmi
czynu, nie potrafilibyśmy już żyć bajkami. Sprzykrzyło nam się nudne
bajkopisarstwo. Tu zostaniemy i pan zostanie z nami.
Pan Kleks myślał chwilę, po czym rzekł:
- Nie lekceważcie bajek. Nie lekceważcie fantazji. Bez
fantazji nie może powstać nic wielkiego. Alojzy pozbawiony jest wyobraźni.
Dlatego właśnie może służyć ludziom, ale nigdy nad ludźmi nie zapanuje.
Wszystko przewidziałem. Prawdziwy uczony nie stworzy nic przeciwko człowiekowi.
- Niech żyje pan Kleks! - zawołała chórem rodzina Lewkoników.
- A więc dobrze - oświadczył wreszcie wielki uczony. -
Przyjmuję twą propozycję, królu. Za dwa tygodnie mogę przystąpić do pracy.
Przedtem jednak muszę zakończyć pewne ważne sprawy. To długo nie potrwa.
- Przepraszam - wtrącił nieśmiało Alojzy - a co się stanie
ze mną?
- Użyczyłem ci pełnej samodzielności - odrzekł pan Kleks. -
Możesz robić, co chcesz. Jesteś wolny tak jak każdy z nas.
- Panie profesorze - zauważył rezolutnie Alojzy - preecież
ja jestem prototypem. Beze mnie seryjna produkcja nie ruszy z miejsca.
- Kochany! - zawołał pan Kleks. - Ależ oczywiście, masz
rację. Królu, musimy Alojzego za wszelką cenę zatrzymać. Jest on dla nas
niezbędny!
- O, nic prostszego - odparł Kwaternoster I. - Mogę
ofiarować Alojzemu wysoki urząd w Alamakocie. Potrzebujemy mądrych
administratorów.
- Królu - oświadczył Alojzy - profesor Kleks uczynił mnie
zdolnym do wykonywania wszelkich funkcji i do pełnienia wszelkich urzędów. Mogę
być ogrodnikiem, marynarzem, inżynierem, aptekarzem, generałem, dyrektorem,
ministronem. Jestem wprost stworzomy do tego, żeby służyć każdemu, kto tego
potrzebuje.
- Widzisz, królu - wtrącił pan Kleks - Alojzy Bąbel jest
mądry, bystry, układny, poprawny, nienaganny, niezawodny, opanowany, spokojny,
rzetelny, godny zaufania. Brak mu tylko fantazji. Posiada więc wszystkie
zalety, których wymaga się od dobrego urzędnika.
Król zastanawiał się przez kilka minut. Zapanowało ogólne
milczenie, przerywane tylko kichaniem Dalii. Wreszcie, zwracając się do
premiera Trondodentrona, Kwaternoster I przemówił:
- Mój przyjacielu, powołuję pana Alojzego Bąbla na
stanowisko ministrona w rządzie Alamakoty. Który jest dzisiaj? Trzydziesty
czerwiec? Otóż od pierwszego lipca obejmie on urząd ministrona Dalekiej
Żeglugi. No i oczywiście otrzyma tytuł Pierwszego Admirała Floty. Proszę
przygotować odpowiednie dekrety nominacyjne. Należy też załatwić dla niego
ministronalne mieszkanie i przydział rządowych jajek. Z chwilą gdy nastąpi
nominacja, pan Bąbel nazywać się będzie Alojzytron. To wszystko.
Królewski Kogut zapiał po raz trzeci.
- Aordiencja Skurńczurna! - oświadczył ministron Dworu.
Skłoniliśmy się królowi, pożegnaliśmy członków rządu i po
wymianie wzajmenych grzeczności udaliśmy się na zaproszenie ministrona
Paramontrona na obiad do Instytutu Smażenia Jajecznicy.
Muszę wyznać, że przyjęcie u Kwaternostra I, pomimo że
zjadłem kika porcji lodów, porządnie mnie znudziło. Uczestniczyłem w pracach
pana Kleksa nad konstrukcją Alojzego od samego początku, jeszcze w Akademii.
Znałem teorie naukowe wielkiego uczonego, obecnie więc nie dowiedziałem się nic
nowego. Zresztą, prawdę mówiąc, wolałem dawnego Alojzego z jego wadami
technicznymi, kiedy wymykał się spod władzy pana Kleksa, był niesforny i płatał
przeróżne nieobliczalne figle. Na moje oko bardziej wtedy przypominał
prawdziwego człowieka niż teraz, odkąd mechanizm jego zaczął działać z
doskonałą precyzją. Usunięcie błędów konstrukcyjnych pozbawiło Alojzego
fantazji, ale, ostatecznie, było zgodne z zamierzeniami pana Kleksa.
Szliśmy tym razem na przełaj, skrótem, obok boiska
sportowego, gdzie właśnie odbywał się mecz piłki nożnej. Możecie sobie
wyobrazić, z jaką szybkością toczyła się gra, skoro obie drużyny składały się z
trzynożnych piłkarzy, a bramkarzami byli alambajscy chłopcy o trzech rękach.
Osobliwość gry polegała na tym, że liczyły się wyłącznie gole strzelone
środkową nogą, a ponieważ sędzia nigdy nie mógł tego ustalić w sposób całkiem
pewny, przeto mecze kończyły się zawsze remisem.
Przyglądaliśmy się z zainteresowaniem tej ciekawej grze,
gdy nagle piłka wybita na aut potoczyła się w naszą stronę. Wtedy Alojzy
błyskawicznym kopnięciem wystrzelił ją w górę z taką siłą, że po dziesięciu
minutach jeszcze nie spadła z powrotem na ziemię. Ruszyliśmy więc w dalszą
drogę, pozostawiając graczy i kibiców sportowych z rozdziawionymi ustami i
wzrokiem utkwionym w niebo.
Panny Lewkonikówny mogły teraz pofolgować swoim
przyzwyczajeniom.
Hortensja mówiła:
- Niech mi pan wytłumaczy, panie Adasiu, dlaczego król
Kwaternoster I dotađ się nie ożenił? Pewnie dlatego, że żadna cudzoziemska
księżniczka nie zgodziłaby się żyć samą jajecznicą. .
Dalia kichała bez przerwy, płosząc motyle, a Piwonia
ułożyła długi wiersz o Alozym, zakończony słowami:
Oj-zły Alojzy flota plusk
A wielorybka szybka mózg.
Naszej miłej poetce chodziło prawdopodobnie o to, że Alojzy
zatopi flotę, a jego mózg stanie się pastwą wieloryba. Nie jestem przekonany,
czy dobrze objaśniłem sens tego dwuwiersza, gdyż nie znam się niestety na
poezji. Pan Lewkonik zrobiłby to na pewno dużo lepiej ode mnie.
Róża nie interesowała się literaturą. Tak jak rodzice
kochała kwiaty. Była najstarszą córką pana Lewkonika i sądząc z jego słów,
odznaczała się uderzającym podobieństwem do swojej matki Multiflory. Sam
zresztą stwierdziłem, że gdziekolwiek się pojawiła, bił od niej naturalny
aromat róż. Miała ślicznie zadarty nosek, była małomówna, ale za to lubiła
nucić wesołe piosenki. Pan Kleks chętnie jej wtórował przebierając palcami na
wargach i podśpiewując swoje "pa-ram-pa-ram".
Ta urocza dziewczyna miała tylko jedną wadę, wadę wymowy:
"r" wymawiała jako "k". Siebie nazywała więc Kóżą zamiast
Różą, Weronika - Wekonikiem. Rosa w jej ustach brzmiała jak kosa, ręka jak
kęka, rura jak kuka. O królu mówiła kkul Kwateknostek Piekwszy, a imię mojego
koliberka wymawiała Tki-Tki.
Podobnie i teraz, w chwili gdy wchodziła na teren Instytutu
Smażenia Jajecznicy, zawołała:
- O, Tki-Tki! Wkócił.
Istotnie koliberek usiadł mi na ramieniu i szepnął do ucha
pewne ważne wiadomości. Zaraz też dałem mu kilka poleceń i odesłałem z powrotem
do miasta.
Niebawem w sali probierczej zasiedliśmy do obiadu. Podano
nam jajecznicę o różnych smakach: z orzechami, z bananami, z makiem, z
groszkiem, z kapustą morską, z rybią wątróbką i z krewetkami.
Siedziałem pomiędzy Alojzym i panem Kleksem, ale nie brałem
udziału w rozmowie, gdyż znów zaczął mnie nurtować niepokój o los rodziców. Pan
Kleks dostrzegł troskę na mojej twarzy. Wyjął z kieszeni skarbonkę pamięci,
przyłożył ją do czoła i po chwili zastanowienia oświadczył:
- Drodzy przyjaciele! Mamy już załatwioną sprawę Alojzego.
Sprawa repatricji Bajdotów odpada. O Rezedę możecie być spokojni. Jestem na jej
tropie. Pozostaje nam jeszcze sprowadzenie małżonki pana Lewkonika - Multiflory
oraz odnalezienie rodziców Adasia Niezgódki. A na koniec - powzięcie decyzji co
do dalszych losów mojej Akademii. Zatrzymajmy się przy punkcie drugim. Ty,
Alojzy, od jutra obejmiesz urząd ministrona Dalekiej Żeglugi i Pierwszego
Admirała Floty. Bądź łaskaw zarządzić, abyśmy pojutrze otrzymali do dyspozycji
odpowiedni okręt. Obejmiesz nad nim dowództwo. Wyruszamy do Wyspy Sobowtórów:
ja, Adaś i pan Weronik. Pan, panie Anemonie, musi zostać tutaj i zaopiekować
się córkami. A więc postanowione! Drugiego lipca w południe odbijamy od brzegów
Alamakoty!
Przemówienie pana Kleksa wywołało nieopisaną radość w
rodzinie Lewkoników. Hodowca róż podbiegł do wielkiego uczonego i ucałował go w
ucho, rozpromienione dziewczęta klaskały w dłonie, Dalia kichała jak najęta, a
Róża wołała:
- Bkawo, bkawo! Niech żyje pan pkofesok!
- Idźcie teraz wszyscy do ogrodu - powiedział pan Kleks. -
Muszę odbyć z Alojzym i Adasiem naradę nawigacyjną. Proszę nam nie
przeszkadzać.
Gdy zostaliśmy sami, uczony wyjął z kieszeni swoją
samoczynną sprężoną mapę, rozłożył ją na stole i rzekł:
- Spójrz, Alojzy... To jedyna mapa na świecie, na której
uwidoczniona jest Alamakota oraz inne kraje, uważane przez różnych nieuków za
nie istniejące. Tu, na północny zachód od Alamakoty, leży archipelag Wysp
Kaktusowych, dalej Cieśnina Świętego Pantałyka... Tędy wychodzimy na Ocean
Niespokojny, omijamy Przylądek Wiecznego Pióra i wypływamy wprost na Wyspę
Sobowtórów. Jak widzisz, odległość jest stosunkowo niewielka. Jeśli weźmiemy
kurs nieco bardziej na północ, będziemy mieli do przebycia w linii prostej
około trzystu alamakotańskich mil morskich. A więc podróż nasza nie powinna
trwać dłużej niż osiem godzin.
- Tak, tak, słusznie - powiedział ze znawstwem Alojzy. -
Podejmuję się nawet rozwinąć większą szybkość, niż pozwalają przepisy
nawigacyjne w tym rejonie Oceanu Niespokojnego. Gdy pływałem na
"Pigularii", nauczyłem się różnych korsarskich sztuczek.
- Żebyś tylko nie przeholował - upominał go Kleks.
W tym momencie Alojzy rozejrzał się dokoła, żeby sprawdzić,
czy nikt nie podsłuchuje, i powiedział szeptem:
- Panie profesorze... Od jutra będę ministronem... Jeśli
pan sobie życzy, mogę obalić Kwaternostra I i obwołać pana królem Alamakoty.
Pan Kleks wybuchnął serdecznym śmiechem.
- Chyba oszalałeś, Alojzy! - zawołał. - Też pomysł! To tak,
jakbyś zaproponował lwu, żeby został karaluchem! Ja - wolny, niezawisły umysł,
miałbym włożyć na głowę ten garnek zwany koroną? Ja - Ambroży Kleks?!
Po chwili zaś dodał surowo:
- Proszę cię, Alojzy, tylko bez takich wybryków.
Ofiarowałem ci samodzielność, ale wiesz chyba, że mam cię na fali ultrakrótkiej
Mówiąc to pan Kleks pogroził mu kciukiem prawej ręki, co
oznaczało bardzo poważne ostrzeżenie.
Alojzy zaczerwienił się, bo nawet i o tym drobnym szczególe
konstrukcyjnym nie zapomniał nasz wielki uczony.
Chciałem panu dogodzić, panie profesorze - powiedział ze
skruchą, po czym, zmieniając szybko temat, dorzucił: - W oznaczonym terminie
mój okręt flagowy będzie gotów do wyjścia w morze.
Skończyliśmy naszą rozmowę. Pan Kleks nasłuchując zbliżył
się do otwartego okna, gdyż z ogrodu dolatywał śpiew Róży. Była to ulubiona
piosenka profesora.
Na gałęzi siedzi ptak,
Chcę go złapać, ale jak?
Po gałęzi wleź na szczyt,
Nie złapałeś? A to wstyd!
Brzegiem rzeczki pełznie rak,
Chcę go złapać, ale jak?
Nic się nie bój, łap za kleszcz,
Gdy ugryzie cię, to wrzeszcz.
Pośród kłosów rośnie mak,
Chcę go zerwać, ale jak?
Zerwij ręką! Brak ci sił?
To nie mak, to motyl był.
Chociaż Róża zamiast "rak" mówiła
"kak", a zamiast "rośnie" - "kośnie", pan Kleks
przysłuchiwał się piosence z błogim uśmiechem, palcami bębnił w takt o parapet
okna i przyśpiewywał:
- Pa-ram-pam-pam, pa-ram-pam-pam!
W tym momencie poczułem, że coś otarło się pod stołem o
moje nogi. Nie mógł to być pies, gdyż psów nie znano w Alamakocie. A więc chyba
kogut? Wsunąłem rękę pod stół, złapałem kogoś za nos i wyciągnąłem Zyzika.
- To ty? - zawołałem. - Podsłuchiwałeś, nicponiu!
- Podsłuchiwałem - odparł Zyzik bezczelnie. - Ale nic
nikomu nie powiem. Daję alambajskie słowo honoru. Tylko zabierzcie mnie z sobą
na Wyspę Sobowtórów. Mogę się przydać. A to, co ten pan mówił o królu, wcale
mnie nie obchodzi. Umiem trzymać język za zębami.
Alojzy chwycił Zyzika za ramię tak mocno, że o mało mu nie
pogruchotał kości. Chłopiec wrzasnął z bólu, ale tu wdał się w sprawę pan
Kleks.
- Puść go, Alojzy - powiedział spokojnie. - Za to, że
podsłuchiwał, mógłbym go zamienić w muchę. Posiadam taki przebieralnik! Ale mam
lepszy pomysł. Trzeba wlać mu oleju do głowy. Zabierzemy go z sobą. Jest
ciekawy, a ciekawość to droga do wiedzy. Potrafię zrobić z niego dzielnego
chłopca. Zyzik, jedziesz z nami!
Taki to był człowiek pan Kleks.
Tymczasem zrobiło się dosyć późno. Z oddali dobiegało
chóralne pianie kogutów, gdyż była to pora spuszczania ich z łańcuszków.
Podziękowaliśmy Paramontronowi za wyborny poczęstunek, po
czym na użyczonych nam hulajnogach wróciliśmy do domu.
Bulpo i Pulbo, dwaj uczeni ogrodnicy spośród pięciu,
których pan Lewkonik zaprosił na wieczór, czekali już z bukietami kwiatów dla
panien Lewkonikówien. Pozostali trzej mieli tego dnia nocny dyżur.
Hodowca róż znalazł w królewskich ogrodnikach bratnie dusze
i od razu przystąpił do rozmów na temat alamakotańskiej botaniki, opisanej w
najnowszej pracy pana Kleksa pt. "Alamakotanika". Dzieło to ukazało
się w przeddzień naszego przyjazdu do Alamakoty.
Weronik przerwał im ciekawą dyskusję:
- Panie Anemonie, myślę, że ci młodzi panowie woleliby
zabawić się w jakąś grę towarzyską z pańskimi córkami. Powiedzmy, w
"wesołego dozorcę". Albo w "myjmy schody". Albo w
"zamiatanego".
- Proponuję w "zamiatanego"! - zawołał pan Kleks.
Wobec tego Weronik przyniósł miotłę i zaczął nas gonić po
wszystkich pokojach. Ten, kto dał mu się "zamieść", przejmował miotłę
i z kolei gonił innych. Najzręczniejszy okazał się pan Lewkonik, który odbijał
się od podłogi i unosił nad naszymi głowami jak balonik. Zdobył największą
ilość punktów i dlatego wolno mu było wybrać następną grę.
- Świetnie! - zawołał rozbawiony pan Kleks. - Może zagramy
w "trzy wiewiórki"?
Pan Lewkonik stanął na środku pokoju, pocisnął brodawkę na
nosie i rzekł dumnie wypinając brzuch:
- Mam propozycję. Zabawmy się teraz w "oświadczyny".
Panowie wybierają.
- O, z takimi rzeczami to nie ma żartów - zauważył Weronik.
- Kto chce, ten żartuje, a kto chce, oświadcza się na
serio! - rzekł wesoło pan Kleks, pociesznie głaszcząc brodę z góry na dół i z
dołu do góry.
Alojzy nie ruszył się z miejsca. Zapewne wciąż jeszcze
uważał się za narzeczonego Rezedy, chociaż, ku memu zdziwieniu, nie wykazywał
żadnego zainteresowania jej zniknięciem.
Weronik nie odstawił miotły, lecz kucając zabrał się z
przyzwyczajenia do wymiatania kurzu z kątów pokoju.
Pan Kleks nucił beztrosko jakąś piosenkę. Tylko pan
Lewkonik wykazywał wielkie podniecenie i nawoływał:
- Panowie! Bawimy się! Panie czekają na oświadczyny!
Wtedy Bulpo i Pulbo, uczeni ogrodnicy, stanęli na wysokości
zadania. Jeden podszedł do Hortensji, drugi do Dalii, skłonili się przed nimi
szarmancko i powiedzieli równocześnie:
- Piękna pani, mam zaszczyt prursić ur twurją rękę.
Jako bliźniacy, byli do siebie bliźniaczo podobni, toteż
obie siostry nie miały trudności z wyborem. Grzecznie dygnęły i zgodnie z ich
życzeniem podały im prawe rączki.
- Brawo! - zawołał pan Kleks. - Mamy już dwie pary. A co
dalej, panie Anemonie?
- Przepraszam - wmieszał się Weronik - musimy wiedzieć, czy
oświadczyny odbyły się na żarty, czy na serio?
Zapadło kłopotliwe milczenie.
-Panno Hortensjo! - rzekł wreszcie Bulpo - Pokochałem panią
od pierwszego wejrzenia... To może śmieszne, ale my, wychowani wśród kwiatów,
mówimy to, co czujemy.
- A ja mówię to, co myślę - odrzekła Hortensja. - Siostry
śmieją się ze mnie, że myślę głośno. Teraz też zastanawiam się, dlaczego pan
wybrał właśnie mnie? Może dlatego, że żona, która rozmawia sama z sobą, nie
nudzi męża nadmierną gadatliwością. Zapytałam, odpowiedziałam i wszystko jest
jasne.
- Kolej na pana - zwrócił się do Pulba Weronik, jako że
miał wrodzone zamiłowanie do porządku i nie lubił niewyraźnych sytuacji.
Pulbo zmieszał się i tłumiąc wstydliwy chichot, powiedział:
- Panna Dalia... chi-chi... przepraszam... tak ślicznie
kicha, że naprawdę... chi-chi-chi... jestem oczarowany... Marzyłem o takiej
żonie... chi-chi... przepraszam... Daję słowo.
Chichot jego był tak zaraźliwy, że pan Kleks śmiał się do
rozpuku. Nawet
Alojzy uśmiechał się półgębkiem. A Weronik na dowód zadowolenia złapał obu
braci naraz i podrzucił ich w górę jak parę szczeniaków.
Jedynie pan Lewkonik zachował należytą powagę. Uściskał
bliźniaków, przytulił do serca Hortensję i Dalię, po czym rzekł drżącym głosem:
- Spełni się marzenie mojej kochanej Multiflory. Co
najmniej dwie nasze córki wyjdą za mąż za ogrodników.
- Pa-ram-pam-pam! Pa-ram-pam-pam! - zawołał pan Kleks,
porwał pana Lewkonika za ręce i przez kilka minut kręcił się z nim w
"drobną kaszkę".
Był to naprawdę widok niezapomniany.
Postanowiono, że oficjalne zaręczyny odbędą się po
przybyciu Multiflory.
Nazajutrz z kancelarii Kwaternostra I nadeszły nominacje
dla Alojzego. Przydzielono mu również ministronalny apartament w Instytucie
Urojonych Odkryć i Wynalazków. Była to stara uczelnia, założona niegdyś przez
jednego z alamakotańskich podróżników, który przypadkowo odkrył Amerykę, zanim
jeszcze została odkryta naprawdę.
Wraz z panem Kleksem odprowadziliśmy Alojzego do jego
nowych apartamentów. Składały się one z ośmiu pokojów, troskliwie wyposażonych
we wszystkie sprzęty i urządzenia niezbędne dla ministrona Dalekiej Żeglugi. W
szafach wisiały mundury Pierwszego Admirała Floty, a w oszklonej gablocie
leżały jego ordery i odznaczenia, które król Kwaternoster I przyznał mu
zawczasu.
Resztę dnia zajęły nam przygotowania do podróży. W tym
samym czasie mieszkańcy Alamakoty szykowali się do następnego święta
narodowego, do Święta Królewskiego Koguta. Na marginesie muszę wyjaśnić, że
podobne obchody odbywały się w tym kraju co trzeci dzień, gdyż Alamakotańczycy
ogromnie lubili świętować. Obchodzono więc uroczyście Dzień Przyjaźni
Alambajskiej, Dzień Hodowcy Kur, Dzień Ogrodnika, Dzień Kucharza, Dzień Dojarza
Drzew Laktusowych, a nadto Rocznicę Lądowania Bajdotów, Święto Hulajnogi,
Święto Zepsutych Zegarków, Święto Jajecznicy i różne inne.
Święto Królewskiego Koguta połączone było z wielkim
festynem ludowym w Ogrodach Królewskich. Podczas festynu Kwaternoster I
nagradzał najwybitniejszych hodowców kogutów zegarkami. Ale najważniejszym
punktem programu był konkurs piania i wybór Królewskiego Koguta na rok
następny.
Jak już wspomniałem, całe popołudnie zajęci byliśmy
pakowaniem naszych bagaży. Panny Lekonikówny wróżyły sobie z płatków róż oraz
innych kwiatów, które dostały poprzedniego dnia od braci-bliźniaków. Pan Kleks
napełniał swoje trzydzieści kieszeni częściami różnych narzędzi, przyrządów i
aparatów, stanowiących jego podróżne laboratorium. Weronik czyścił i pucował
wszystko, co mu się nawinęło pod rękę, a ja pakowałem do kufra mój bagaż, który
poza tropikalnym hełmem okazał się całkiem zbyteczny. Zresztą płetwy do
nurkowania i wypchanego sokoła ofiarowałem w prezencie Zyzikowi.
Ściemniało się już na dobre, gdy nagle przez okno wleciał
Tri-Tri bardzo zakłopotany, a równocześnie zjawił się pan Lewkonik wołając:
- Ministron Limpotron prosi wszystkich na dół do salonu.
Delegacja przyszła!
Pan Kleks burknął coś z niezadowoleniem, ale szybko się
ubrał, przyczesał brodę, wpadł do pokoju dziewcząt, żeby przejrzeć się w
składanym lustrze, po czym godnie ruszył w kierunku schodów. Rodzina
Lewkoników, Weronik i ja szliśmy parami za nim.
W salonie zastaliśmy sześć najznakomitszych alamakotańskich
dam oraz ministrona Limpotrona i ministrona Dworu.
Złożyliśmy sobie ceremonialne ukłony.
Wśród dam rozpoznałem żony ministronów, które były obecne
na przyjęciu w ogrodzie u króla.
Ministron Trąbatron, posypany galowym proszkiem, z piórem
kogucim za uchem na znak pełnionego urzędu, wystąpił naprzód i zagaił:
- Nasz król...
- Kwaternoster, Kwaternoster, Kwaternoster - powiedziały
chórem damy stosownie do przyjętej etykiety i trzykrotnie powtarzały to imię za
każdym razem, ilekroć Trąbatron wymawiał słowa "nasz król".
- ...polecił nam - ciągnął ministron - zwrócić się do
czcigodnego cudzoziemca, pana Anemona Lewkonika, i przedstawić mu jego
królewską prośbę. Nasz król...
- Kwaternoster, Kwaternoster, Kwaternoster...
- ...postanowił porzucić stan kawalerski i wstąpić w
związek małżeński, aby uszczęśliwić naród Alamakoty następcą tronu. Nasz
król...
- Kwaternoster, Kwaternoster, Kwaternoster...
- ...przysyła nas w uroczystej delegacji, abyśmy w jego
imieniu prosili o rękę obecnej tu panny Róży. Nasz król...
- ...pragnie pojąć ją za żonę i uczynić królową Alamakoty.
Skończyłem.
Zapadło milczenie, a pan Lewkonik osunął się w ramiona pana
Kleksa i z wrażenia zemdlał na jego szerokiej piersi.
WYPRAWA PO MULTIFLORĘ
Wyszedłem z domu bardzo wcześnie, gdy wszyscy jeszcze
spali, i pobiegłem do portu. Stał tam już gotowy do drogi okręt flagowy
Pierwszego Admirała Floty "Kwaternoster Pierwszy". Na maszcie
powiewała trójbarwna bandera Alamakoty ze złotym kogutem pośrodku.
Kapitan Tykwot pomimo wczesnej pory był już na stanowisku,
zaglądał do wszystkich kątów, pokrzykiwał na marynarzy, sprawdzał zaopatrzenie.
Był to stary wilk morski, który przemierzył w swoim życiu wszystkie morza i
oceany. Miał siwą czuprynę, siwe wąsy i siwą kozią bródkę, ale czerstwa
czerwona twarz tryskała zdrowiem. Spodziewacie się zapewne, że pykał fajeczkę? Nic
podobnego. Kapitan Tykwot, zgodnie ze zwyczajem panującym wśród wilków morskich
w tej strefie Oceanu Niespokojnego palił grube cygaro. A ponieważ cygar nie
cierpiał, co chwila spluwał z obrzydzeniem. Ale to już jego prywatna sprawa.
Omówiłem z nim pewne szczegóły dotyczące naszej podróży,
wspomniałem mimochodem, że udajemy się po matkę przyszłej królowej, ofiarowałem
mu moje dziełko pt. "Ambroży Kleks, uczony i wynalazca", żeby
wiedział, z kim będzie miał do czynienia, po czym ruszyłem w drogę powrotną.
Zapowiadał się dzień mniej upalny niż zazwyczaj, a nawet na
niebie pojawiły się chmurki, co w tym kraju należało do rzadkości.
"Zbiera się na burzę" - pomyślałem zbliżając się
do pałacu Limpotrona.
Towarzystwo już wstało, pan Kleks przed składanym lustrem
szczotkował brodę, dziewczęta, jak to dziewczęta, coś między sobą szeptały, a
Weronik robił pożegnalne porządki i przekomarzał się z panem Lewkonikiem:
- Tak, panie Anemonie, człowiek nie zna dnia ani godziny.
Życie składa się z samych niespodzianek. Nie jest pan już hodowcą róż, tylko
hodowcą córek na wydaniu. Róża róży nierówna, co? Zapuści pan korzenie w
Alamakocie, jak baobab. Zostanie pan teściem króla i dziadkiem następcy tronu,
będzie się pan mógł kąpać w jajecznicy. Żyć - nie umierać!
- A panu zazdrościć - odciął się pan Lewkonik. - Zresztą
mogę pana zaangażować jako dozorcę pałacu królewskiego. Taki człowiek przyda
się na dworze.
Weronik przerwał froterowanie podłogi, wziął się pod boki i
oznajmił z godnością:
- Od pięćdziesięciu lat pracuję na jednym miejscu.
Przyjechałem tu z panem Niezgódką, gdyż odpowiedzialny dozorca powinien
opiekować się lokatorami. Znam swój obowiązek. I żeby mi pan nawet obiecał tron
i koronę, ja mojego stanowiska nie opuszczę! Cenniejsza mi jest miotła w domu
niż berło w Alamakocie. Mówi to panu Weronik Czyścioch, dyplomowany dozorca z
dziada pradziada.
- Dosyć, dosyć, panowie! - zawołał pan Kleks. - Ród
Lewkoników ma prawo piąć się w górę, a ród Czyściochów może przestrzegać
rodzinnych tradycji. Co człowiek, to widzimisię. Tylko Bąble będą jednakowi.
Panie Weroniku, Adasiu, ruszamy. Admirał czeka.
Limpotron i pan Lewkonik odprowadził nas do portu. Na
pokładzie "Kwaternostra Pierwszego" przy trapie stał Alojzy. Miał na
sobie wspaniały biały mundur, przepasany wielką wstęgą Koguta z gwiazdą, na
jego piersi widniały liczne ordery i odznaczenia. Zasalutował przykładając dłoń
do admiralskiego kapelusza, a kapitan Tykwot zdał raport panu Kleksowi.
Honorowa kompania marynarzy sprezentowała broń.
W chwili kiedy nadleciał Tri-Tri i usiadł mi na ramieniu,
okręt flagowy majestatycznie odbił od brzegu. Limpotron machał chusteczką,
czego nie mógł uczynić pan Lewkonik, musiał bowiem wycierać łży obficie
spływające mu po twarzy. Wyruszaliśmy przecież po Multiflorę.
Oddalaliśmy się szybko od wybrzeży Alamakoty. Bandera
furkotała na wietrze, samosterujące motory pracowały niemal bezgłośnie.
Rozlokowaliśmy się wygodnie na leżakach, tylko Weronik
zabrał się od razu do pucowania i tak już wypolerowanych na najwyższy połysk
poręczy przy burtach.
Stewardzi roznosili chłodzące napoje i owoce.
Kapitan Tykwot z mostku kapitańskiego wydawał rozkazy
podwładnym oficerom.
- Słuchaj, Alojzy - rzekłem do Admirała, gdy nadeszła
stosowna chwila. - Chciałbym cię prosić o pewne wyjaśnienie...
Alojzy wstał z leżaka i oświadczył chłodno:
- Wypraszam sobie tego rodzaju poufałości. Mam swój tytuł i
proszę, aby zwracano się do mnie w odpowiedni sposób.
Pan Kleks grzmotnął dłonią o poręcz leżaka.
- Patrzcie państwo! Sprężyna prawidłowego myślenia działa! Zachowuje
się jak typowy człowiek. Wystarczyło, że wdział urzędowy mundur, a już mu się w
głowie przewróciło! Hola, Alojzy, hola! Nie z nami te sztuczki. Olej, którego
ci nalałem do głowy, to nie była woda sodowa! Adaś nie jest twoim podwładnym.
To po pierwsze mój uczeń, a po drugie twój szkolny kolega! Siadaj i słuchaj!
Strapiony Alojzy zasalutował i usiadł na brzeżku leżaka.
- Przepraszam... zagalopowałem się - rzekł potulnie.
Aby jednak zadokumentować powagę swego stanowiska, zawołał:
- Hej! Kapitanie! Cóż tam, do stu par kogutów! Dlaczego
wleczemy się jak senny ślimak? Czy
tak was uczono prowadzić okręt flagowy Pierwszego Admirała Floty? Może mam
osobiście stanąć na mostku i podlać załogę ostrym sosem?
- Rozkaz, panie Admirale! - odkrzyknął kapitan. - Wachtowy!
Pełne obroty! Ster dwa rumby w prawo! Ruszać się, do stu par pieczonych
kurcząt!
Po wydaniu tych rozkazów Alojzy rozparł się dumnie w
leżaku, po czym zwrócił się do mnie:
- Chciałeś o coś zapytać. Proszę, słucham, mów.
- Powiedz mi, Alojzy, szczerze i otwarcie - rzekłem
przezwyciężając niepokój - jak wyglądają twoje sprawy z Rezedą? Czy wciąż
jeszcze uważasz ją za swoją narzeczoną? Powiedz, to bardzo dla mnie ważne.
Pan Kleks nastroszył się, poprawił na nosie okulary i
utkwił wzrok w Alojzym.
Alojzy uśmiechnął się filuternie. Przez chwilę bawił się
orderami, strzepnął pyłek z munduru, wreszcie powiedział od niechcenia:
- Co, Rezeda? Cha-cha-cha... Czy nie rozumiesz, że gdy
zgubiłem sprężynę prawidłowego myślenia, robiłem różne figle na złość panu
Kleksowi? Rezeda? Nie, mój drogi, Rezeda zupełnie mnie nie interesuje. Jestem
przeznaczony do wyższych celów. Alojzytron, ministron, Pierwszy Admirał Floty,
Bąbel-prototyp. Oto moje powołanie!
- Więc dlaczego ją porwałeś? - zapytał pan Kleks.
- O, pan, panie profesorze, powinien wiedzieć najlepiej, że
przeszłość zmienia się, a nieraz nawet ulega zapomnieniu i liczy się tylko to,
co przed chwilą powiedziałem.
Na te słowa zerwałem się z leżaka, uściskałem Alojzego i
zbiegłem na dół do kajut. Po chwili wróciłem ciągnąc za rękę... Rezedę.
- Panowie! - zawołałem drżącym głosem. - Panie Weroniku,
niech pan tu przyjdzie! Posłuchajcie! Pokochaliśmy się z Rezedą jeszcze w
drodze do Alamakoty, na pokładzie "Płetwy Rekina". Opowiedziała mi o
swoich niefortunnych zaręczynach z Alojzym, który użył podstępu i dał jej pigułki
kochalginy. Gdy oprzytomniała, było już za późno. Nie wiedziała, jak się z tego
wycofać. Postanowiłem więc uwolnić ją od Alojzego. To ja wyniosłem ją spod
szklanego klosza. Bulpo i Pulbo na moją prośbę zaopiekowali się Rezedą i ukryli
ją w bezpiecznym miejscu. Porozumiewałem się z nią stale za pośrednictwem
Tri-Tri, którego Rezeda odpowiednio wytresowała. Dzisiaj rano wtajemniczyłem w
nasze sprawy kapitana Tykwota i przyprowadziłem ją na okręt. Teraz nic już nas
nie rozłączy. Rezedo, powiedz, czy tak?
Rezeda stała oszołomiona. Potem wzięła mnie pod ramię i
tuląc się do mnie, potakiwała tylko głową. Wreszcie wyjąkała ledwie
dosłyszalnym głosem:
- Tak... To wszystko prawda...
- Panie Adasiu - rzekł z wyrzutem Weronik. - Przede mną pan
robił tajemnicę? Przed swoim dozorcą? Nieładnie. Ale już niech tam...
Zameldujemy pannę Rezedę. Za przeproszeniem, będzie pani trzydziestą lokatorką
w naszym domu. Ładna, okrągła liczba.
Alojzy z galanterią podsunął Rezedzie leżak.
- Widzieliśmy się z panią ostatnio w Rezerwacie Zepsutych
Zegarków - powiedział mrużąc filuternie oko. - Zdaje się, że nawet stamtąd
przeniosłem panią do Królewskich Ogrodów? Proszę nie patrzeć na mnie z takim
przerażeniem. Dawny Alojzy Bąbel przestał istnieć. Od dziś zaczynamy nowe
życie. Trzy siostry pani już się zaręczyły. Teraz kolej na panią. Jeśli chodzi
o mnie, jest pani zupełnie, ale to zupełnie wolna!
Mówiąc to klasnął w ręce i kazał stewardowi przynieść
butelkę laktusowego wina.
Pan Kleks przyglądał się tej scenie z uśmiechem, głaskał
swą rozłożystą brodę i wesoło pogwizdywał. Wreszcie rzekł:
- Zapewniłem pana Lewkonika, że jestem na tropie panny
Rezedy. A ja nie mam zwyczaju mówić na wiatr. Cały czas wiedziałem o niej
wszystko, wiedziałem również, że została sprowadzona na statek i ukryta w kajucie.
Nie sądźcie, że jestem jasnowidzem. Nie używałbym energii kleksycznej do spraw
tak mało mających wspólnego z nauką. Po prostu Tri-Tri wszystko mi wypaplał.
Tresując go, Rezeda nie przewidziała ptasiej gadatliwości. Winszuję ci Adasiu.
Pochwalam twój wybór. I cieszę się, że już czwarta siostra znalazła kandydata
do swojej ręki.
Strzeliły korki, w kielichach zamusowało wino. Weronik,
jako najstarszy wiekiem, zaimprowizował rymowany toast na naszą cześć:
Pan Niezgódka pannę Lewkonikównę serdecznie kocha
To prawdziwa radość dla Weronika Czyściocha.
Dobrali się jak dwa ziarnka maku z korca,
A więc życzy im szczęścia stary dozorca.
Wychyliliśmy kielichy. W jednym z nich nawet Tri-Tri
zanurzył swój dziobek i zaczął pić tak łapczywie, że nie można go było
odpędzić, a potem przez dłuższy czas zataczał się w powietrzu.
Po tej małej uroczystości poszedłem z Rezedą na rufę, żeby
swobodnie porozmawiać. Przez ostatnie dni Rezeda mieszkała u rodziców Pulba i
Bulpa, gdzie znalazła troskliwą opiekę. Byli to bardzo poczciwi i pracowici
ludzie. Prowadzili wytwórnię puchowych jaśków. Odwiedzałem tam Rezedę
potajemnie, ale wpadałem tylko na krótko, kiedy udawało mi się wymknąć
niepostrzeżenie z domu. Teraz mieliśmy sobie dużo do powiedzenia i musieliśmy
ułożyć nasze plany na przyszłość.
- Smutno mi będzie rozstać się z rodziną - rzekła Rezeda -
ale kocham cię i chcę być przy tobie. Mamy przecież tyle wspólnych
zainteresowań. Załóżmy hodowlę ptaków, udoskonalę moją tresurę, będę ci
pomagała w pracy nad słownikami ptasich języków...
Objąłem ją ramieniem i staliśmy tak przez chwilę przytuleni
do siebie,
gdy nagle z wieży strażniczej rozległo się wołanie:
- Uwaga, uwaga! Cyklon w polu widzenia!
Spojrzałem w górę i dostrzegłem znajomą postać z lunetą
przy oku. Był to Zyzik. Pan Kleks dotrzymał obietnicy i polecił Alojzemu, aby
zatrudnił go na okręcie.
Wróciliśmy szybko do reszty towarzystwa. Pierwszy Admirał
Floty bystrym spojrzeniem, bez pomocy lunety, wpatrywał się w oko cyklonu.
- Zawsze tak jest, kiedy na okręcie wojennym przemyca się
baby - powiedział zgryźliwie, gdyż wszedł już całkiem w rolę marynarza, a
marynarze, jak wiadomo, są bardzo przesądni.
Mruczał coś jeszcze pod nosem, po czym oznajmił:
- Tak... Oczywiście... Zbliża się ku nam cyklon
"Rezeda". Z naszego okrętu mogą zostać wióry.
- Słuchaj, Alojzy, sam zajmę się tą sprawą. Moja broda
znaczy więcej niż wszystkie wasze przyrządy nawigacyjne - oświadczył pan Kleks.
Mówiąc to stanął na jednej nodze i pozwolił brodzie na
swobodne manewrowanie. Naładowana elektrycznością z atmosfery broda ułożyła się
w szpic i odchyliła w kierunku południowo-zachodnim.
- Skręt o dwie minuty kątowe w prawo. Maszyny zastopować.
Wszystkie działa na prawą burtę - zakomenderował pan Kleks.
- Skręt o dwie minuty kątowe w prawo! Maszyny zastopować!
Działa na prawą burtę - zawołał Admirał do kapitana.
- Tak jest! - odkrzyknął kapitan wypluwając cygaro, po czym
wydał odpowiednie rozkazy załodze.
- Cyklon "Rezeda" to największy postrach Oceanu
Niespokojnego - poinformował nas Alojzy. - Swego czasu głośna była historia
zatonięcia floty Porcelanii, kiedy to wszystkie statki, nie wyłączając
wodoodpornych sosjerek, poszły na dno.
- Diabli mi nadali opuszczać dom na stare lata - mruknął
Weronik.
- Głowa do góry! Jestem z wami! - zawołał pan Kleks. -
Cyklony to moja specjalność.
"Kwaternoster Pierwszy" ustawił się prawą burtą
do kierunku, skąd nadciągał cyklon, po czym zatrzymał się w miejscu, wstrząsany
zgrzytem hamulców.
- Celowniczowie, do dział! Obsługa wyrzutni, na stanowiska!
- zakomenderował kapitan Tykwot.
- Ognia! - rozkazał pan Kleks.
Gruchnęła salwa. Samosterujące pociski rakietowe z błyskiem
i świstem uderzyły w oko cyklonu.
- Jeszcze raz - ognia!
- Dobrze, wystarczy - rzekł pan Kleks, podniósł koniec
brody do ust i serdecznie ją ucałował. - Dobra broda! Kochana broda!
- Klawo! - krzyknął z góry Zyzik, gdy rozwiał się dym.-
Cyklon rozbity w drobny mak!
Pożyczyłem od kapitana lunetę, żeby obejrzeć skutki
bombardowania. Szczątki cyklonu rozsypały się po powierzchni oceanu jak odłamki
rozbitego lustra. Oko cyklonu, podziurawione pociskami, przypominało teraz
sitko do herbaty, przez które sączyły się czerwone promienie słońca.
- A więc jesteśmy uratowani - powiedział pan Kleks do
Alojzego. - Pomimo że na okręcie wojennym znalazła się "baba".
Z tymi słowy szarmancko skłonił się przed Rezedą i
pocałował ją w rękę, co sprawiło mi ogromną satysfakcję. Rezeda naprzód
grzecznie dygnęła, a następnie rzuciła się panu Kleksowi na szyję, dziękując mu
w ten sposób za wzięcie jej w obronę przed Alojzym.
Pierwszy Admirał Floty pokiwał tylko ironicznie głową, po
czym rzekł patrząc na barometr:
- Tak, uwolniliśmy się od cyklonu, ale jak poradzimy sobie
z burzą, która właśnie nadciąga? Trzeba bowiem pamiętać, że wkraczamy w sferę
podzwrotnikowych niżów.
Spodziewałem się tego już rankiem, gdy spostrzegłem na
niebie niewielkie chmurki zwiastujące burzę.
Teraz właśnie, gdy "Kwaternoster Pierwszy" znów
płynął na pełnych obrotach, z nieba wystrzeliły ogniste zygzaki błyskawic,
huknęły grzmoty, pioruny z sykiem posypały się w morze,
tworząc gęste obłoki pary. Woda zawrzała. Na powierzchnię zaczęły wypływać
ławice ugotowanych ryb, które marynarze szybko wyławiali siatkami na motyle. Po
chwili lunął deszcz i rozszalała się letnia nawałnica. Nastąpiło to tak szybko,
że zanim zdążyliśmy opuścić pokład, byliśmy przemoczeni do nitki.
Pan Kleks miał na sobie strój wykonany z hermetycznych,
nieprzemakalnych tworzyw, toteż wystarczyło mu otrząsnąć krople deszczu, żeby
zachować swój zwykły wygląd. Również broda, natłuszczona meteokleksyczną
pomadą, nie ucierpiała od nawałnicy. Weronik w łazience wyżął swoje ubranie,
przywdział je znowu i powiedział z dziarską brawurą:
- Twarde życie dozorcy uodporniło mnie na wiele rzeczy. Ja
kataru nie miewam. Jestem zahartowany jak gwóźdź!
Mówiąc to naprężył bicepsy, stanął na rękach, wykonał kilka
ćwiczeń gimnastycznych i dodał z dumą:
- Niech się nie nazywam Weronik Czyścioch, jeśli zełgałem.
Mam siedemdziesiąt lat, ale potrafię jeszcze zakasować niejednego
młodzieniaszka.
Było to pite głównie do mnie, gdyż ja i Rezeda
skorzystaliśmy z uprzejmości pierwszego oficera, który zaproponował nam
przebranie się w marynarskie mundury, dopóki nasze ubrania nie wyschną. Trzeba
przyznać, że Rezeda jako marynarz wyglądała prześlicznie.
Tymczasem dokoła nas szalała burza. Wystraszone latające
ryby raz
po raz uderzały o szyby okrętowych okienek. "Kwaternoster Pierwszy"
przewalał się z boku na bok, stawał dęba i pod uderzeniami bałwanów wydawał z
siebie głuche odgłosy.
Admirał stał na stanowisku. W głośnikach grzmiał
zachrypnięty głos kapitana Tykwota. Po pewnym czasie w admiralskim salonie,
gdzie popijaliśmy gorący sok laktusowy, zjawił się Zyzik. Słaniał się na nogach
z przemęczenia, ciężko sapał, ale rozpierała go duma.
- Panie profesorze... - mówił chwytając powietrze - nie
sprawiłem panu zawodu, prawda?... Niech pan poprosi Admirała, żeby mnie przyjął
do marynarki... Profesoruniu kochany, niech pan zrobi to dla mnie.
- Siadaj tu i odpocznij - rzekł Kleks. - Jesteś dzielnym
chłopcem! Widzę, że potrafisz wypić morze jednym łykiem. Za pięć lat będziesz
sławnym kapitanem. Przyrzekam ci. Masz to u mnie jak w banku. A ja nigdy nie
mówię na wiatr.
Gdy tylko pan Kleks wypowiedział to słowo, siła wiatru
wzmogła się o pięć stopni w skali Brzechworta i okręt zaczął podskakiwać po
oceanie jak pingpongowa piłka.
Stewardzi przywiązali nas pasami do foteli, żebyśmy nie
porozbijali sobie głów o sufit salonu.
Zapadła noc. O podaniu posiłku nie mogło być nawet mowy.
Dzban z sokiem laktusowym i szklanki dawno już potłukły się na drobny pył.
Gryźliśmy w milczeniu suchary, spoglądając wyczekująco na pana Kleksa.
Wielki uczony zagłębiony był w samoczynnej mapie, po której
wodził palcem, podśpiewując beztrosko swoje "pa-ram-pam-pam".
Gdy zegar wybił północ, pan Kleks kazał stewardowi poprosić
do salonu Admirała.
Alojzy zjawił się spokojny jak zwykle. Nie znać było na nim
żadnego zmęczenia. Na tym polegała jego mechaniczna wyższość nad zwykłymi
admirałami.
- Zbliżamy się do celu - rzekł pan Kleks. - Od Wyspy
Sobowtórów dzieli nas nie więcej niż piętnaście mil w linii prostej. Kierunek
wskaże moja broda. Wracamy na pokład.
- Zaraz wydam odpowiednie rozkazy - odrzekł salutując
Alojzy i wbiegł po schodach na górę.
Ruszyliśmy za nim ubezpieczeni liną, jak na wspinaczce
wysokogórskiej, żeby wicher nie zwiał nas do wody. Szedłem na samym końcu, a
ponieważ byłem w mundurze marynarskim, co chwila jakiś bosman sztorcował mnie
przygadując:
- Nie obijaj się tutaj, kulfonie! Rusz się, amebo! Do
roboty, nicponiu!
Rezeda współczująco ściskała moją rękę, ale milczała, gdyż
i ona była w mundurze marynarza.
Na pokładzie wicher szalał, zapierał dech, ale deszcz jakby
ustał. Kapitan Tykwot, krztusząc się cygarowym dymem i spluwając z
obrzydzeniem, niestrudzenie wydawał rozkazy. Przeszliśmy na dziób okrętu. Pan
Kleks wysunął brodę do przodu, oparł lunetę na ramieniu Alojzego i bacznie
patrzał w dal. Naprzód mruczał coś w sposób niezrozumiały, a po chwili zaczął
wyrzucać z siebie krótkie, urwane zdania:
- Ciekawe... Nic nie rozumiem... Nie ma Wyspy Sobowtórów.
Po prostu nie ma jej. A przecież moja mapa jest nieomylna. Musiało stać się coś
niezwykłego. Zaraz, zaraz... Nie do wiary! Tam pływa wierzchołek wyspy. Sam
wierzchołek! Widocznie cyklon rozłupał wyspę w linii poziomej. Wierzchołek wraz
z domem ocalał i pływa po powierzchni jak spodek. Alojzy, każ wzmocnić
reflektory... O! Widzę! Widzę! Dom z ogrodem! Trzeba wypuścić rakiety! Prędzej,
prędzej!
Alojzy wysłał Zyzika z rozkazem do kapitana i po chwili
wzbiły się do nieba trzy oślepiające rakiety w narodowych barwach Alamakoty:
żółta, czerwona i zielona.
Pan Kleks przetarł szkło lunety i jeszcze baczniej
wpatrywał się w dal.
- Jest! Jest! - zawołał radośnie. - Przed domem stoi
kobieta. To Multiflora! A obok niej dwa czarne psy. Słowo daję! To są pudle!
Alojzy nie słuchał dalszych relacji pana Kleksa, tylko
pobiegł długimi susami do kapitana.
Przybliżyliśmy się do pływającego wierzchołka wyspy tak, że
na skrzyżowaniu świateł i reflektorów można było gołym okiem dojrzeć
czworograniasty zarys domu.
Okręt obrócił się lewą burtą, zatrząsł się, zadygotał i
stanął w miejscu, walcząc dzielnie z wichurą i nawałą rozwścieczonych bałwanów.
W przeciągu paru minut spuszczono łódź, w której dwunastu
marynarzy wraz z Zyzikem wyprawiło się po Multiflorę. Ale pomimo nadludzkich
wysiłków walka z żywiołem okazała się bezowocna. Z huczącej kipieli wystrzelały
w górę olbrzymie wodospady, zwalały się na łódź istnym potopem i usiłowały
unicestwić ją razem z dzielną załogą.
Kapitan wydał rozkaz powrotu i wtedy właśnie nagły poryw
wichru potężnym uderzeniem roztrzaskał łódź o kadłub okrętu.
Rozległ się alarmowy sygnał "człowiek za burtą".
Posypały się do morza koła ratunkowe. Marynarze uwijali się jak osy, niosąc
pomoc tonącym towarzyszom. Ale oto zwabione łatwym żerem nadpłynęły rekiny.
Sytuacja stawała się z każdą chwilą groźniejsza. Załoga zdwoiła wysiłki.
Wreszcie zdołano wyłowić wszystkich marynarzy. Tylko jednego Zyzika fala
odrzuciła daleko od okrętu.
- On zginie! - wołała rozpaczliwie Rezeda. - Ratujcie go!
Przecież te rekiny pożrą biedaka!
Nawet pan Kleks stał bezradny, z przerażeniem w oczach.
Żaden z marynarzy nie odważył się pośpieszyć Zyzikowi na
ratunek. I właśnie wtedy Pierwszy Admirał Floty, tak jak stał, w swoim białym
mundurze przepasanym wielką wstęgą Koguta z gwiazdą, jednym susem przesadził
poręcz burty i skoczył w spienione odmęty. Jego mechaniczne członki działały z
błyskawiczną szybkością i nieomylną precyzją. Po kilku zamachach ramion Alojzy
dosięgnął Zyzika, kilkoma uderzeniami pięści jak żelazną maczugą ogłuszył
napastujące go rekiny i zanim zdążyliśmy ochłonąć z wrażenia, wniósł
nieprzytomnego chłopca po sznurowej drabince na pokład.
Urządziliśmy Admirałowi huczną owację, a pan Kleks uściskał
go ze łzami w oczach, mówiąc:
- Kochany Alojzy! Jesteś prawdziwym dziełem moich rąk.
Panie, panowie, nie żyje ministron Alojzytron, Pierwszy Admirał Floty!
- Niech żyje!- krzyknęła wraz z nami cała załoga okrętu, a
Weronik najgłośniej ze wszystkich.
Zyzik szybko odzyskał przytomność.
- Panie Admirale - zwrócił się do Alojzego - zawdzięczam
panu życie, toteż może pan nim rozporządzać wszędzie i zawsze.
Alojzy spojrzał na niego z aprobatą, po czym przypiął mu na
piersi jeden z własnych orderów.
Zasłużyłeś na wyróżnienie, chłopcze - powiedział. - Wysoko
zajdziesz. Mianuję cię bosman-matem w marynarce Jego Królewskiej Mości.
Zyzik zaczerwienił się po uszy i nie mógł wykrztusić słowa.
Powinszowałem mu nominacji, a pan Kleks mrugnął do niego porozumiewawczo i
szepnął ponad moją głową:
- A nie mówiłem? Pa-ram-pam-pam!
Opisałem tę scenę nieco rozwlekle, w istocie jednak trwała
ona minutę albo mniej. Przez cały ten czas Rezeda nie odstępowała pana Kleksa,
wołając rozpaczliwie:
- Panie profesorze, błagam pana! Róbcie coś! Ratujcie mamę!
Każda chwila jest droga! Boże, mój Boże, co za ludzie! Czy pan nie rozumie? Tam
jest moja mama!
Wichura ustała, niebezpieczeństwo minęło - rzekł pan Kleks.
- Musimy zachować spokój. Proszę pozwolić mi się zastanowić.
Po tych słowach stanął na jednej nodze, wypuścił brodę na
wiatr i przy pomocy swego wszechwidzącego oka raz jeszcze zbadał sytuację.
- Admirale! - rzekł po chwili, bowiem w obecności załogi
zawsze tytułował Alojzego wedle jego rangi. - Admirale, przewidywania moje były
słuszne. Nie możemy zbliżyć się do wyspy, gdyż Multiflora musiałaby zejść na
jej krawędzi, co wywołałoby zachwianie równowagi, a wystarczy najmniejszy
przechył, żeby ten pływający pagórek wywrócił się do góry dnem. To jedno. Po
wtóre nie zapominajmy, że dom, który tam widzimy, stanowi cały dobytek pana
Lewkonika. Otóż mam myśl. Musimy ocalały cypel wyspy wraz ze wszystkim, co się
na nim znajduje, wziąć na hol i w ten sposób przetransportować go do Alamakoty.
Alojzy, który już przedtem znalazł odpowiedni moment, żeby
przebrać się w świeży mundur, zasalutował i po krótkim namyśle oświadczył:
- Panie profesorze, mój mózg rozważył zadany mu program.
Zaraz go zrealizujemy. Kapitanie, zarządzam przeniesienie wszystkich lin
okrętowych na lewą burtę. Załoga połączy je podwójnymi supłami w jedną całość.
Podczas manewru brania na hol ogniomistrze wystrzelą kolejno piętnaście rakiet.
Wykonać!
- Tak jest, panie Admirale! - krzyknął kapitan Tykwot, po
czym przekazał rozkaz pierwszemu oficerowi.
- Linę trzeba będzie wystrzelić z wyrzutni, inaczej nie
doleci - zauważył rezolutnie Zyzik.
Przenieśliśmy się wszyscy na dziób okrętu, żeby nie
przeszkadzać marynarzom w pracy. Stos lin powiększał się z każdą chwilą,
mechanicy wiązali ich końce w supły i zabezpieczali na stykach stalowymi
uchwytami. Długość lin wynosiła łącznie ponad tysiąc metrów.
Ponieważ siła wiatru osłabła i fala stała się mniej groźna,
kapitan przybliżył okręt do pływającej wyspy na odległość odpowiadającą
długości liny.
Gdy praca była już skończona, Alojzy własnoręcznie zrobił
na końcu liny olbrzymią pętlę. Marynarze, którzy mu pomagali - a było ich
kilkunastu - ledwo uporali się z ciężarem tego konopnego węża.
I tu Alojzy dał olśniewający popis kleksycznej siły swych
mięśni. Wystrzeliły w górę rakiety, a on chwycił pętlę w łuk prawego ramienia,
zamachnął się ruchem dyskobola i wyrzucił linę jak lasso w kierunku
widniejącego w oddali ciemnego wierzchołka wyspy.
Wyrwałem z rąk pierwszego oficera pryzmatyczną lunetę,
spojrzałem w ślad za lecącą pętlą i wydałem okrzyk zdumienia. Zwoje lin na
pokładzie rozwijały się z szaloną szybkością, puszczone w ruch gigantyczną,
nadludzką siłą rzutu, a tam w oddali dojrzałem pętlę, która z niewiarygodną
precyzją opasała czworobok domu.
Pan Kleks z rozrzewnieniem spoglądał na Pierwszego Admirała
Floty, na wiekopomne dzieło swego umysłu. To, czego dokonał Alojzy,
przekroczyło najśmielsze przewidywania jego twórcy.
Załoga osłupiała z podziwu. W oczach marynarzy można było
wyczytać uwielbienie dla Admirała.
Weronik, który nieraz przecież sam popisywał się swoją
niezwykłą siłą fizyczną, teraz był całkowicie olśniony wyczynem Alojzego. Nie
tracąc jednak poczucia rzeczywistości, splunął w dłonie, potarł je, chwycił
Admirała i trzykrotnie podrzucił go w górę. Załoga przyłączyła się do owacji i
niewiele brakowało, żeby z admiralskiego munduru pozostały strzępy. W każdym
razie trzeba było potem przez dłuższy czas zbierać pozrywane i rozsypane po
całym pokładzie ordery Alojzego.
Rezeda z niepokojem spoglądała w kierunku wyspy, posłała
bowiem Tri-Tri z listem do Multiflory.
Kapitan podał sternikowi kierunek. Okręt wolno popłynął w
drogę powrotną. Ze względu na holowany wierzchołek Wyspy Sobowtórów nakazana
była szczególna ostrożność.
Wypłynęliśmy ze strefy burz i deszczów. Wiatr ustał, niebo
się wypogodziło, zajaśniała pełnia Księżyca.
Część załogi, która nie miała służby, opuściła pokład.
Kapitan Tykwot z obrzydzeniem wypluł cygaro do morza i również udał się na
spoczynek. Alojzy osobiście stanął przy sterze. Zresztą zawsze trwał w pozycji
stojącej, gdyż jego sztuczna konstrukcja doskonale obywała się bez snu i
odpoczynku. Właściwość ta godna była pozazdroszczenia, bo nasza czwórka musiała
nieustannie zażywać wzmacniające pigułki pana Kleksa, żeby nie ulec zmęczeniu.
Weronik przystąpił z zapałem do polerowania przyrządów
mawigacyjnych, usiłując po deszczu wydobyć z nich dawny połysk. Ubawiło to
bosmana, który rzekł po alambajsku:
- Pan Werurnik ma takie zamiłurwanie dur czysturści, że
purwinien nazywać się Czyściurch.
- Panie bosmanie - odparł Weronik z godnością - ten żart
jest nie na miejscu. Proszę nie zapominać, że kiedy pańskich przodków zjadały
pijawki, mój pradziad walczył pod Białą Muszką o wyzwolenie zielonoskórych
Cytrusów. Dbam o czystość, to prawda, ale nie zajmuję się skubaniem kurzego
pierza.
Bosman nie zrozumiał tej aluzji, mruknął więc tylko pod
nosem:
- Szczur lądowy - szkoda mowy!
Pan Kleks wszedł na mostek kapitański. Domyśliłem się od
razu, że posłał w kosmos swoje wszechwiedzące oko, stał bowiem ze spuszczoną głową,
w postawie wyczekującej, nie zwracając uwagi na pierwszego oficera, który
zastąpił kapitana Tykwota.
Widzialność była teraz doskonała, toteż Rezeda mogła bez
trudu obserwować swój dom rodzinny.
- Nie widzę tam żadnego ruchu - powiedziała zatroskana. -
Tri-Tri nie wraca... Światła w oknach pogasły. Biedna mama...
Starałem się pocieszyć Rezedę i rozproszyć jej smutne
myśli. Z pomocą przyszedł mi pan Kleks, który właśnie w tej chwili zwinnie
zbiegł na pokład.
- Obejrzałem z bliska powierzchnię Księżyca. Moje
wszechwiedzące oko wróciło właśnie z wyprawy. Kosmiczna stacja przeładunkowa
działa bezbłędnie. Ale oświadczam uroczyście: ja w tym udziału brać nie będę.
Nie będę na razie penetrował przestrzeni międzyplanetarnych, gdyż za dużo jest
jeszcze spraw do załatwienia na Ziemi. Dopóki tu panują choroby, nieszczęścia i
niedostatek, moim obowiązkiem jest myśleć o ludziach. Tak, moi drodzy! Ludzie
na Ziemi to dla mnie rzecz najważniejsza.
Po tych słowach spojrzał na Rezedę, odgadł jej niepokój i
dodał głosem pełnym ciepła, jak to on tylko potrafił:
- Nie trzeba się martwić, panno Rezedo. Wszystko jest w
zupełnym porządku, broda czuwa. Może mi pani zaufać.
Ledwie to wyrzekł, nadleciał Tri-Tri niosąc w dziobku List
od Multiflory. Rezeda odczytała go na głos, a my słuchaliśmy w największym
skupieniu.
"Dziecko moje drogie - pisała matka Rezedy - ratunek
przyszedł w samą porę. Teraz, kiedy ustała burza, cypel, na którym ocalał nasz
dom, płynie za okrętem spokojnie jak tratwa. Katastrofa wydarzyła się w nocy przed
dwoma dniami. Słyszałam podziemne huki, grunt pod nogami pękał wśród groźnych
wstrząsów. Rano poznałam rozmiary klęski. Cała wyspa, prócz skrawka ziemi z
naszym domem, zapadła się w otchłań. Potem krowa obsunęła się do morza i
utonęła. Kozę porwał kondor. Zostały mi się dwa nasze pudle. Żywimy się owocami
i wodą deszczową. Przed tygodniem odwiedził mnie profesor Kleks..."
- Co? - zawołał uczony unosząc brwi ze zdumienia. - Ja
odwiedziłem Multiflorę? To niesłychane! Znowu jakaś sztuczka nicponia! Admirale!
Admirale, proszę tu do mnie!
Alojzy zbliżył się sprężystym krokiem i uprzejmie
zasalutował.
- Słuchaj, Alojzy - rzekł surowo pan Kleks - znowu wyszły
na jaw twoje bezeceństwa. Nic mi nie mówiłeś, że byłeś na Wyspie Sobowtórów, a
w dodatku bezczelnie wystąpiłeś w mojej postaci! Jak mam rozumieć to
zuchwalstwo, co?
- Panie profesorze - odparł potulnie Alojzy - istotnie
podsłuchałem rozmowę o Multiflorze i postanowiłem ją odwiedzić...
- Jak mogłeś podsłuchać będąc gdzie indziej? - zawołałem
zdziwiony.
- Wykazujesz, Adasiu, zupełny brak pamięci - odparł Alojzy
z politowaniem. - Pan Kleks w moim prawym uchu zainstalował dalekosiężny
bębenek podsłuchowy. Sam pomagałeś mu przykręcać platynowe blaszki. Dzięki temu
urządzeniu potrafię chwytać z odległości pięciuset metrów najcichszy nawet
szept. Nic się przede mną nie ukryje. Otóż kiedy dowiedziałem się wszystkiego o
pani Multiflorze, wsiadłem na statek, który szedł kursem na Archipelag
Rabarbarski omijając o pół stopnia Wyspę Sobowtórów. Resztę drogi odbyłem
wpław, gdyż jak panu wiadomo, panie profesorze, jestem nieprzemakalny, w wodzie
nie tonę i nie odczuwam zmęczenia mięśni. Ale proszę wziąć pod uwagę, że
wszystko to stało się, zanim odzyskałem sprężynę prawidłowego myślenia. Teraz,
odkąd jestem doskonale wykończony, nie uczyniłbym oczywiście nic podobnego.
Wyznanie Alojzego rozbroiło pana Kleksa. Poklepał go po
ramieniu i pokiwał wyrozumiale głową.
- Powiedz mi jednak - zapytał - co tam nawyprawiałeś na mój
rachunek?
- O, nic wielkiego - odrzekł Alojzy. - Powiedziałem pani
Multiflorze, że pan Lewkonik z tęsknoty wysechł jak tyczka, i... obiecałem jej,
że będzie królową Alamakoty.
- Ach, ty kawalarzu! - zawołał pan Kleks. - Niewiele jednak
odbiegłeś od prawdy. Multiflora nie zostanie z twojej łaski królową, będzie
jednak matką królowej. Też nieźle. Co zaś do pana Lewkonika, to całe szczęście,
że nie schudł, bo straciłby swój największy wdzięk. Przecież on jest rozkoszny
z tym swoim brzuszkiem.
- To jeszcze nie wszystko - ciągnął Alojzy. - Powiedziałem
też pani Multiflorze, że wynalazłem kleksyczny pobudzacz wzrostu roślin i że
dzięki niemu pan Lewkonik wyhodował w Alamakocie krzaki róż wielkości palmy. I
to właśnie zainteresowało ją najbardziej. Teraz będzie klops.
Pan Kleks roześmiał się i rzekł ironicznie:
- Mogłeś również dobrze powiedzieć, aby mnie do reszty
skompromitować, że pan Lewkonik urósł jak baobab i zrobił się rozłożysty jak
drzewo figowe albo że panny Lewkonikówny zamieniły się w żyrafy. Ale twoja
fanfaronada już się skończyła, mój Alojzytronie. Dawne czasy nie wrócą.
- Do usług, panie profesorze - powiedział z uśmiechem
Alojzy. - Może pan na mnie polegać jak na własnej brodzie!
- A teraz idziemy spać - oświadczył pan Kleks i dziarsko
pomaszerował wzdłuż pokładu. Rezeda, spokojna już o los matki, zgodziła się
również zejść do kajuty.
- Czeka nas pięć godzin snu - zauważył Weronik. - Dozorca,
który musi w nocy otwierać bramę, nigdy nie sypia więcej.
Na posterunku został tylko niezmordowany Pierwszy Admirał
Floty.
Tak, dzieło pana Kleksa było naprawdę największym
osiągnięciem ludzkiego umysłu.
ŚWIĘTO KRÓLEWSKIEGO KOGUTA
Alamakota prowadziła politykę pokojową, nie utrzymywała
armii lądowej ani floty powietrznej, posiadała jednak potężną marynarkę, na
którą składały się: okręt flagowy "Kwaternoster Pierwszy", dwanaście
alambajów o napędzie alamakotowym, dwadzieścia cztery szybkoguty dalekiego
zasięgu, sześć kuromiotaczy i trzydzieści pancernych bajkajaków. Jednostki te,
z wyjątkiem okrętu flagowego, pływały pod zmyślonymi banderami, co miało zmylić
państwa żądne podbojów i uchronić Alamakotę przed zaborcami.
Flota nie podlegała ministronowi Pokoju, gdyż mógłby on w
przystępnie złego humoru wdać się w niepożądany zatarg międzynarodowy. Do zadań
floty oceanicznej należało wyłącznie konwojowanie flotylli poduszkowców i
jajostatków służących wymianie handlowej.
Alamakotańskie poduszkowce nazywały się tak dlatego, że
były wypchane kurzym pierzem jak poduszki. W czasie trwania transportu w ich
cieple wylęgały się z jajek kurczęta. Poduszkowiec mógł zabrać w swoich
ładowniach sto tysięcy jaj, a do portu przeznaczenia przywoził sto tysięcy
żółtych piszczących kurczątek. Jakiż to musiał być zachwycający widok!
Kiedy "Kwaternoster Pierwszy" wczesnym rankiem
zbliżał się do macierzystego wybrzeża wszystkie jednostki floty wciągnęły flagi
na maszt, a kuromiotacze oddały salwę honorową. Na wybrzeżu zgromadziły się
tłumy wiwatujące na cześć Admirała, pana Kleksa, a zwłaszcza Multiflory, matki
przyszłej królowej. Okazało się bowiem, że wieść o małżeńskich zamiarach króla
rozeszła się lotem kolibra po całym kraju.
Na redzie dostrzegłem "Płetwę Rekina", która
przybyła właśnie do Alamakoty z ładunkiem oksydowanych zegarków. Zdążyłem
szepnąć Zyzikowi, aby skoczył do znajomego kapitana statku i poprosił go o
zarezerwowanie czterech kajut na rejs powrotny.
W porcie czekał na nas ministron Dworu Trąbatron, nasz
przyjaciel Limpotron, pan Lewkonik z czterema córkami, Bulpo, Pulbo oraz wyżsi
urzędnicy Admiralicji.
Był piękny bezchmurny dzień lipcowy.
Po krótkim powitaniu Alojzy wydał zarządzenia dotyczące
pływającej wysepki, która w oddali kołysała się na spokojnych falach.
Marynarze zarzucili koniec liny na obrotowy bęben i mozolnie
jęli ją nawijać przyciągając wysepkę do nabrzeża.
Gdy ten maleńki skrawek Wyspy Sobowtórów przycumował
wreszcie do wyznaczonego miejsca, mechanicy zabezpieczyli krawędzie wysepki
żelazną listwą, wmontowali kotwicę i rzucili ją na dno według wszelkich zasad
sztuki marynarskiej.
Dopiero teraz mogliśmy po trapie wstąpić na tę ziemię,
którą nazwano "Anemonową Piętką", gdyż przypominała kształtem piętkę
uciętą z okrągłego bochenka chleba.
Dom państwa Lewkoników zachował się znakomicie. Nie bez
zdziwienia stwierdziłem, że podczas katastrofy nie zarysowały się mury ani
nawet z okien nie wypadły szyby. Drzewa w sadzie uginały się pod ciężarem
dojrzałych owoców, a w powietrzu unosił się odurzający aromat róż.
Jak widzicie, rozmyślnie zwlekam z opisem czułego powitania
rodziny Lewkoników z Multiflorą, gdyż nie posiadam poetyckiego daru Piwonii i
brak mi po prostu słów na odtworzenie tej wzruszającej sceny. Wystarczy jeśli
powiem, że Weronik szlochał jak bóbr, wspominając zapewne nieboszczkę Weronikę,
a pan Kleks siąkał nosem i z trudem powstrzymywał łzy.
Hodowca róż rzeczywiście nie przesadził, gdy mówił o
niezwykłej urodzie Multiflory. Przy swoich córkach wyglądała jak ich starsza
siostra. Pomimio rozłąki z rodziną i wielu ciężkich przejść z ostatnich dni
pełna była promiennej pogody i ujmującego wdzięku, jak gdyby ta chwila
szczęścia starła z jej twarzy wszelkie ślady trosk i zmęczenia.
"Anemonowa Piętka" była umeblowana z dużym
smakiem i posiadała wszelkie nowoczesne urządzenia, mające służyć wygodzie jej
mieszkańców.
Tak więc pan Lewkonik wraz z córkami mógł od razu przenieść
się do własnego domu. Weronik zgodził się zamieszkać tam na czas krótki celem
zaprowadzenia porządku i załatwienia różnych formalności administracyjnych, jak
założenie księgi meldunkowej, umocowanie tabliczki z nazwą ulicy, przyłączenie
do sieci oświetleniowej i kanalizacyjnej, uzyskanie zezwolenia na przerzucenie
trwałego mostku, wyrobienie prawa do własnej kotwicy, zarejestrowanie prywatnej
hodowli kwiatów, uporządkowanie numeracji domu, przydział państwowych jajek
itd.
Stary dozorca ochoczo zabrał się natychmiast do pracy, był
to bowiem jego żywioł.
Skoro cała rodzina Lewkoników, a wraz z nią Weronik,
opuściła gościnne apartamenty Limpotrona, zostałem tam sam z panem Kleksem. I
chociaż uczony dzięki swej niezwykłej przenikliwości był już mniej więcej
zorientowany w moich kłopotach rodzinnych, skorzystałem ze sposobności, żeby
opowiedzieć mu dokładnie przebieg znanych wam wydarzeń.
Pan Kleks wysłuchał mnie uważnie, pomyślał chwilę, po czym
rzekł z wyrzutem:
- Drogi Adasiu, tyle pracy włożyłem w twoją edukację,
wlałem beczkę oleju do twojej głowy, nauczyłem cię prawidłowego myślenia, z
niemałym trudem oświeciłem zakamarki twojego umysłu, a ty opowiadasz mi takie
niestworzone brednie. Jak ty, człowiek wykształcony, mogłeś uwierzyć w
przemianę twego ojca w ptaka? Czy coś podobnego zdarza się kiedykolwiek na
świecie? Weronik wszystko to wyssał z palca, a ty dałeś się nabrać na taką
piramidalną bujdę. Jak ci nie wstyd?! A co do Alojzego, to wiadomo, że przez
cały czas poprzedzający twój przyjazd był tu w Alamakocie, udawał ciebie i
grywał ze mną w "trzy wiewiórki". Nie mógł więc występować w roli
listonosza. Cenię fantazję, owszem, ale nawet fantazja musi być sensowna.
Słowa pana Kleksa spadły na mnie jak nagłe olśnienie.
Zrozumiałem całą niedorzeczność bajki o przemianie mego ojca w ptaka. Że też
mogłem ulec podobnemu zamroczeniu umysłu! Stałem przed ukochanym profesorem
czerwony jak rak i miałem ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię. Ale
równocześnie ogarnęła mnie radość na myśl, że rodzicom nie przytrafiło się nic
złego i że nie grozi im niebezpieczeństwo.
Z zakłopotania wybawił mnie Zyzik, który wpadł zdyszany,
wołając od progu:
- Proszę pana... Proszę pana... Wszystko załatwiłem...
"Płetwa Rekina" odpływa pojutrze o ósmej rano. Kapitan bardzo się
ucieszył. A cztery kajuty będą przygotowane!
- Nie ma to jak dzielny bosman-mat - rzekł pan Kleks
ująwszy się pod boki. - Nie cofam tego, co w nocy powiedziałem. Za pięć lat
będziesz sławnym kapitanem.
Do odjazdu mieliśmy więc jeszcze dwa dni, z czego byłem
nawet zadowolony, gdyż Święto Królewskiego Koguta połączone z zaręczynami króla
zapowiadało się niezwykle interesująco. Zresztą i moje zaręczyny z Rezedą
wymagały omówienia z jej rodzicami. Opuściłem więc pana Kleksa i udałem się na
"Anemonową Piętkę".
Zastanawia was pewno, dlaczego w kraju tak cywilizowanym
jak Alamakota nie było telefonów i każdą sprawę musiało się załatwiać
osobiście. Otóż przed laty istniały tam odpowiednie instalacje i urządzenia,
ale telefony
nieustannie się psuły i ludzie tracili połowę czasu na daremne zabiegi w celu
uzyskania połączenia. Doszło do tego, że praca w biurach i urzędach niemal
całkiem ustała. Wszyscy bowiem bez przerwy zajęci byli bezskutecznym nakręcaniem
numerów. Toteż w końcu ministron Pogody i Czterech Wiatrów, któremu sprawy te
podlegały, postanowił dla dobra państwa zlikwidować raz na zawsze telefony, a
zamiast nich wprowadzić hulajnogi, aby obywatele mogli się ze sobą szybko
porozumiewać.
Tak więc bez telefonicznej zapowiedzi zjawiłem się na
"Anemonowej Piętce". Przed domem tłumnie zgromadziła się młodzież,
zaciekawiona nie tyle osobliwą posiadłością rodziny Lewkoników, co dwoma ich
psami, jako że w Alamakocie zwierzęta te pojawiły się po raz pierwszy.
"Anemonowa Piętka" odegrała w danym wypadku rolę Arki Noego, na
której uratowała się jedna para psiego gatunku. Jak już wspomniałem, były to
dwa czarne pudle, matka i syn, o dźwięcznych imionach Negri i Negrifon. Oba
pieski stały
na parapecie otwartego okna, wesoło merdały ogonkami i od czasu do czasu krótko
poszczekiwały z właściwą pudlom życzliwością.
Rezeda już zdążyła zawiadomić rodziców o swojej decyzji.
Pan Lewkonik, który w ciągu tych dni dostatecznie mnie poznał i cenił jako
ulubionego ucznia słynnego profesora Kleksa, zgodził się oddać mi za żonę swoją
córkę pod warunkiem, że wszystkie wakacje będziemy spędzali w Alamakocie.
Natomiast Multiflora była wyraźnie zawiedziona, że nie jestem ogrodnikiem.
- Zawsze pragnęłam, aby moje córki poświęciły się hodowli
kwiatów, ale tylko Dalia i Hortensja spełnią pokładane w nich nadzieje. Pan
specjalizuje się w ptasich gwarach i narzeczach. Czy to odpowiednie zajęcie dla
uczonego? Dla zięcia hodowcy róż? Ale skoro Rezeda pana kocha, to i w moim
sercu znajdzie się dla pana ciepły kącik.
Mówiąc to ucałowała mnie w oba policzki, a pan Lewkonik
zawołał z radością:
- Musimy uczcić te zaręczyny! Piwonio, wymyśl na cześć młodej
pary jakiś wierszyk.
Piwonia stanęła pomiędzy mną a Rezedą i zadeklamowała
dźwięcznym głosikiem:
Lewkocórek sznurek pięć
Do Rezedy kiedy pędź
Adam radam ojciec chęć
Mama sama ćwir-ćwir zięć
Pan Lewkonik aż podskoczył z zachwytu i
natychmiast wytłumaczył nam sens tego wierszyka. Chodziło mianowicie o to, że
spośród pięciu córek państwa Lewkoników o Rezedę stara się Adam, czyli ja.
Ojciec bardzo jest temu rad i nawet mama zgadza się mieć za zięcia specjalistę
od ptasich świergotów.
Wszyscy byli wzruszeni subtelnością tego utworu, szkoda
tylko, że Dalia serią kochnięć zagłuszyła zakończenie wiersza. Nagrodziliśmy
autorkę hucznymi oklaskami, a Rezeda serdecznie uściskała Piwonię, która
zaczerwieniła się i rzekła:
- Czuję, że jestem stworzona do poezji. Dlatego też nie
chcę wychodzić za mąż. Ani za ogrodnika, ani za króla! Prawdziwy poeta musi być
wolny, aby móc całkowicie poświęcić się twórczości.
Pan Lewkonik popatrzył na nią z dumą, a Multiflora ze
smutkiem. Bliższe jej były róże niż poezja.
W tym momencie zjawili się Bulpo i Pulbo. Wprawdzie serce
matki na pewno bardziej radował widok dwóch ogrodników jako przyszłych zięciów,
jednak pani Lewkonikowa nie okazywała im większych względów niż mnie, chociaż
byłem tylko skromnym kleksykologiem, badaczem ptasich języków. Zapewniam was,
że potrafiłem ocenić tę jej delikatność i takt.
Zaręczyny dwóch następnych par odbyły się w równie
uroczysty sposób, to znaczy, że Piwonia zaimprowizowała na ich cześć zawiły,
ale pięknie brzmiący poemacik. Tym razem Dalia powstrzymała się od kichania, a
Hortensja poruszając wargami prowadziła sama z sobą bezgłośny dialog, co jednak
wyglądało tak, jakby powtarzała po cichu wiersz Piwonii.
Pan Lewkonik zaprosił całe towarzystwo do sadu i
poczęstował nas rzadkimi gatunkami owoców, wyhodowanymi przez Multiflorę.
Skorzystałem z dogodnego momentu, żeby się urwać i pójść na
rozmowę do Weronika. Zastałem go na drabinie, w chwili gdy przytwierdzał do
muru tabliczkę z napisem "Anemonowa Piętka". Zszedł do mnie i mrużąc
jedno oko, przyglądał się jeszcze przez chwilę swemu dziełu. Wreszcie rzekł:
- Wyjeżdżamy, panie Niezgódka. Czas wracać do domu! Ciekaw
jestem, co tam zaszło nowego.
- Panie Weroniku - powiedziałem oschle - przychodzę do pana
po pewne wyjaśnienia. Co panu strzeliło do głowy, żeby wmówić we mnie, jakoby
mój ojciec przemienił się w ptaka? A w dodatku twierdzić, że widział pan to na
własne oczy? Dlaczego mnie pan otumanił? I na co była ta komedia z listonoszem.
Czy tak postępuje szanujący się dozorca? Czy w tej sytuacji lokatorzy mogą mieć
do pana zaufanie? Do takiego świszczypały? Właśnie teraz, kiedy zbliża się
pański jubileusz, przekreślił pan swoim postępowaniem dorobek pięćdziesięciu
lat życia! Wstyd, hańba, panie Czyścioch!
Nigdy dotąd nie wygłaszałem tak długich przemówień, toteż
pot spływał mi z twarzy grubymi kroplami.
Weronik do tego stopnia przejął się stawianymi mu
zarzutami, a zwłaszcza moim wzburzonym tonem, że dostał długotrwałego ataku
czkawki. Uderzyłem go kilkakrotnie w plecy. Zabieg ten w końcu poskutkował.
- To straszne - powiedział blady jak płótno stary dozorca.
- To okropne! Pan Chryzantemski wystrychnął mnie na dudka. To jego robota!
Przysięgam panu na pamięć nieboszczki Weroniki, że to jego robota! Nigdy bym
czegoś podobnego sam nie wymyślił. Uwierzyłem temu oczajduszy! Więc to wszystko
była nieprawda? Wszystko? Więc mój honor dozorcy leży w błocie?
- Tak, panie Weroniku - odrzekłem ze złością - ładnie mnie
pan urządził. Niech się pan nie zasłania jakimś panem Chryzantemskim. Widziałem
go raz w życiu. Nie wiem nawet, co to za jeden?
- Jak to? - zawołał zdumiony Weronik. - Pan nie wie? Pan
nie słyszał o Modeście Chryzantemskim? O sławnym Modeście Chryzantemskim? To
przecież pierwszy mąż Pepy Pergamut, która znana była pod pseudonimem
Pepda-Papda. Razem występowali we wszystkich cyrkach świata. Ona popisywała się
tresurą zwierząt, a on zasłynął jako niezrównany iluzjonista i sztukmistrz.
Niektórzy uważali go nawet za magika. Prześcignął go za przeproszeniem tylko
jeden człowiek: Ambroży Kleks. Teraz pan Chryzantemski jest stary, dawno już
przeszedł na emeryturę, ale czasami jeszcze, dla wprawy, pokazuje różne sztuki.
Potrafi na przykład z pustego kapelusza wyciągnąć piętnaście żywych królików
albo wypuścić z ucha makolągwę, skowronka lub szpaka. Taką właśnie sztuczkę
pokazał mi, kiedyśmy byli w mieszkaniu pana Niezgódki. A ja dałem się nabrać!
Zgłupiałem na stare lata. Dać się tak zaczarować! Teraz nie będę mógł lokatorom
spojrzeć w oczy. Zwłaszcza pańskim rodzicom, panie Adasiu. Nie pozostaje mi nic
innego, jak ustąpić ze stanowiska i pójść na zamiatacza ulic.
Żal mi się zrobiło starego dozorcy. Zresztą, czy wolno mi
było mieć do niego pretensję o to, że uległ wzrokowemu złudzeniu, skoro ja,
człowiek o rozległej wiedzy, okazałem się mniej łatwowierny? Musiałem go długo
pocieszać, a nawet zapewniać, że właściwie dobrze się stało, jak się stało,
gdyż dzięki całej tej historii zwiedziłem Alamakotę, a co najważniejsze -
poznałem moją ukochaną Rezedę.
Ten argument trafił mu do przekonania. Uspokoił się nieco,
westchnął raz i drugi, po czym wrócił do przerwanej pracy, którą chciał przed
odjazdem doprowadzić do końca.
Resztę dnia spędziłem z Rezedą. Spacerowaliśmy po ulicach i
przyglądaliśmy się, jak robotnicy rozwieszają transparenty, flagi i lampiony. Cała
ludność Alamakoty przygotowywała się do Święta Królewskiego Koguta.
Wieczorem, gdy wróciłem do domu, pan Kleks już spał
poświstując i pochrapując. Śniły mu się widocznie jakieś bardzo poważne sprawy.
Ten wielki uczony umiał nawet we śnie dokonywać wiekopomnych wynalazków.
Na stole znalazłem zaproszenie treści następującej:
"Ministron Dworu Trąbatron ma zaszczyt zaprosić pana
doktora Adama Niezgódkę do orszaku królewskiego, który wyruszy na uroczystość
królewskich zaręczyn w dniu Święta Królewskiego Koguta o godzinie osiemnastej.
Zbiórka na placu przed pałacem. Uprasza się o ścisłe przestrzeganie
ceremoniału. Obowiązuje strój galowy."
Nazajutrz rano obudził mnie Tri-Tri. Przyniósł liścik od
Rezedy. Pan Kleks już nie spał. Siedział na podłodze i w grubym zeszycie
szkicował plany przyszłej bąblobudowy. Dawniej robił to zawsze unosząc się w
powietrzu, ale ostatnio poniechał tego zwyczaju, gdyż twierdził, że nadwerężył
sobie pęcherzyk powietrzny.
- Zresztą - oświadczył pewnego dnia - mam teraz inne sposoby.
Dawniej umiałem przybierać tylko postać przedmiotów martwych, jak guzik od
czapki bogdychanów albo flaszka atramentu. Odkąd jednak odkryłem energię
kleksyczną i udoskonaliłem moje przebieralniki, posiadam o wiele większe
możliwości. Ale to mój sekret, którego nie zamierzam ujawniać, gdyż ludzie
swoim zwyczajem obróciliby zaraz mój wynalazek na własną szkodę.
Rezeda w imieniu swoim i państwa Lewkoników prosiła w
liście, abym wraz z panem Kleksem przyszedł do nich na obiad.
Korzystając z wolnego przedpołudnia, udałem się do miasta.
Chciałem obejrzeć alamakotańskie osobliwości i zwiedzić muzea, których dotąd
nie udało mi się jeszcze poznać. Szczególnie zainteresowało mnie Muzeum
Historyczne. Wystawiona tam była kolekcja pijawek z epoki bagiennej, wypchane
Królewskie Koguty z poprzednich lat, pierwszy zepsuty zegarek, starożytne
kieliszki do jajek, tratwa, na której Bajdoci przybyli do Alamakoty, modele
hulajnóg używanych na przestrzeni wieków, gipsowy odlew trzeciej nogi
nieznanego sportowca, portrety dawnych królów od Bambosza Koślawego aż do
Kwaternostra I oraz wiele innych nader ciekawych eksponatów.
Zwiedziłem również Pracownię Akustyczną Grających Muszli,
Fabrykę Galowego Proszku, Nadymalnię Rybich Pęcherzy, Wytwórnię Transparentów
Państwowych, Zakład Przecierania Królewskich Okularów, Alamakotekę, gdzie były
wystawione obrazy z życia drobiu malowane przez wybitnych ptaszystów, a nadto
kilka zakładów naukowych, w tej liczbie Szkołę Pedałów Fortepianowych na trzy
nogi oraz Instytut Znaków Przestankowych.
Pełen niezapomnianych wrażeń wróciłem do pana Kleksa i
razem udaliśmy się do państwa Lewkoników. Ulica, do której przylegała
"Anemonowa Piętka", dzięki zabiegom Weronika otrzymała swoją nazwę. Z
jednego końca nazywała się Staroprojektowana, z drugiego Nowoprojektowana, a
pośrodku - Środkowoprojektowana.
W mieszkaniu zastaliśmy całą rodzinę oprócz Róży, którą
wezwano do sekretariatu ministrona Dworu celem złożenia życiorysu, wypełnienia
ankiety i fomularza małżeńskiego oraz zapoznania się z obowiązkami przyszłej
królowej. Na razie wiedzieliśmy tylko tyle, że będzie musiała przybrać
historyczne imię Kwakwanostry.
Całe mieszkanie ozdobione było bukietami róż, gdyż
pan Lewkonik od razu zabrał się do pracy w ogrodzie i przy pomocy płynu
odżywczego szybko udoskonalił hodowlę Multiflory.
- Gdy ma się w domu poetkę - powiedział nam zaraz na
wstępie - trzeba dbać o róże. Pobudzają one natchnienie. Czy słusznie mówię,
Piwonio?
Piwonia spojrzała rozmarzonym wzrokiem i jakby na
potwierdzenie słów ojca rzekła melancholijnie:
- Róża, burza, kurza, nurza, duża, stróża...
- Przepraszam - wtrącił się Weronik - czy nie można by
zamiast "stróż" powiedzieć "dozorca"?
- Nie będzie rymu - odparła Piwonia patrząc na ojca, bowiem
on jeden znał się na poezji.
Rezeda także nie zmarnowała czasu spędzonego w domu.
Poświęciła go tresurze psów i oto podczas obiadu oba pudle, ubrane w różowe
fartuszki, podawały do stołu, chodząc na tylnych łapkach.
Pan Kleks miał wyborny apetyt, nabierał sobie na talerz
ogromne porcje i przy każdym daniu wesoło wykrzykiwał:
- Jak długo żyję, nie jadłem jeszcze tak pysznego obiadu!
Te pulpety są wprost niezrównane!
- To jest ryba faszerowana - zauważyła nieśmiało
Multiflora.
- Oczywiście, że ryba! Ryba pulpetowa! Tak właśnie chciałem
powiedzieć. Muszę opracować nową książkę kucharską, opartą na zasadach
gastronomii kleksycznej. Że też o tym dotąd nie pomyślałem. Pani Multifloro,
daję słowo, napiszę taką książkę i zadedykuję ją pani.
Piliśmy właśnie kawę, gdy Negrifon trzykrotnym
szczeknięciem zaanonsował
przybycie nowych gości. W tej samej chwili istotnie zjawił się Alojzy w
admiralskim mundurze, przy orderach, które tylko w znikomej części przypięte
były do piersi. Pozostałe niósł osobno na atłasowej poduszce adiutant Admirała.
Trzecim gościem był kapitan Tykwot, pragnął bowiem zobaczyć, jak wygląda
"Anemonowa Piętka", którą przyholował z tak daleka.
Multiflora serdecznie podziękowała dzielnym marynarzom za
ich trudy, a pan Lewkonik nie mógł się powstrzymać i szepnął Piwonii przez
stół:
- Powiedz wierszyk... Obowiązkowo...
Piwonia wstała, oparła ręce o poręcz krzesła i
zadeklamowała swój nowy utwór:
Admirała cała dość
Kawa trawa sława gość
Kwaternostra siostra cześć
Anemona żona teść.
Tym razem wiersz Piwonii nie wymaga wyjaśnień, gdyż jest
dla wszystkich całkowicie zrozumiały.
Alojzy nie pozostał dłużny poetce. Bez namysłu odpowiedział
do rymu, używając niemal tych samych słów:
Gdyś mej sławie brawa dała,
Przyjmij wdzięczność Admirała,
Boś ty siostry godna siostra,
Przyszłej żony Kwaternostra.
- Jesteś niezrównany! - zawołał pan Kleks. - Będziesz
chlubą Alamakoty! Admirale, moje gratulacje!
Kapitan Tykwot nie znał się na wierszach, nie rozumiał, o
co chodzi, popijał więc w milczeniu kawę i jak zwykle z obrzydzeniem palił
tradycyjne cygaro.
Rozmowa przy stole toczyła się głównie na temat przyszłych
losów panien Lewkonikówien.
- Przykro mi, że nie będę na ślubie Rezedy - powiedziała
Multiflora - ale rozumiem, że pan Adaś musi ją uprzednio przedstawić swoim
rodzicom. Byłoby nietaktownie, gdybyśmy postąpili inaczej.
Weronik, aby wynagrodzić wyrządzoną mi krzywdę, zaczął
przesadnie wychwalać moją rodzinę:
- Co to za ludzie, proszę państwa! Znam ich od czasu, jak
wprowadzili się do naszej kamienicy. Nigdy nie zalegają z komornym, nie śmiecą
na schodach, nie brudzą, nie hałasują. Tacy lokatorzy to skarb! Starszy pan
Niezgódka sam sobie pisze książki. Zajmuje się także wypychaniem ptaków. Ale
żeby kiedykolwiek osobiście zamienić się w ptaka - proszę nie wierzyć! Pani
Niezgódkowa nigdy by do tego nie dopuściła! Tacy to są ludzie!
- A czy lubią kwiaty? - spytała znienacka Multiflora.
- Jeszcze jak! Pani Niezgódkowa co dzień przypina sobie do
kapelusza inny bukiecik. Choć to i sztuczne, ale zawsze kwiaty. Raz bławatki,
raz fiołki, a w niedzielę i święta wyłącznie róże. Słowo daję! Ładniejsze niż
prawdziwe!
Słysząc to Dalia rozkichała się na dobre. Kapitan Tykwot
powiedział "na zdrowie", Weronik przerwał swoje wynurzenia, natomiast
Alojzy usłużnie oznajmił:
- Opuszczając krainę Obojga Farmacji, wziąłem z sobą próbki
niezawodnych leków. Mam tutaj tubkę "Antykichaliny". Po jej zażyciu
najuporczywszy katar ustaje natychmiast.
Dalia już wyciągnęła rękę po lek, lecz nagle powstrzymała
się i rzekła cicho:
- Nie... Nie... Co by powiedział mój narzeczony, gdybym
przestała kichać? Jemu przecież to się we mnie najbardziej podobało. Nie,
Admirale, przepraszam, ale nie skorzystam.
Po skończonym obiedzie pan Kleks i ja podziękowaliśmy
gospodarzom, pogłaskaliśmy pieski i ruszyliśmy ku domowi. Towarzyszył nam
Weronik, który zakończył już swoje prace na "Anemonowej Piętce",
posprzątał, a także pomył szyby, jak przystało na wzorowego dozorcę.
W pracowni meteorologicznej zastaliśmy Limpotrona. Ustalał
właśnie siłę wiatru i
regulował pogodę na czas królewskich uroczystości zaręczynowych. Zatrzymał nas,
gdyśmy szli do naszych apartamentów.
- Mam tu coś dla panów - powiedział. - Oto odznaczenia,
które król raczył panom dzisiaj przyznać. Dla pana profesora Krzyż Komandorski
Złotego Koguta z gwiazdą, dla pana Niezgódki order Kurzego Pióra, dla pana
Czyściocha Medal Eksportowego Jajka. Zechcą panowie dzisiaj wystąpić w tych
odznaczeniach. Przyniosłem także trzy puszki galowego proszku. Trzeba się nim
posypać zgodnie z ceremoniałem. A tu są trzy złote chronometry, wprawdzie
popsute, ale za to najwyższej marki. Pochodzą one z królewskich zbiorów i posiadają
szczególną pamiątkową wartość, popsuł je własnoręcznie król Kwaternoster I.
Podziękowaliśmy ministrowi za tak zaszczytne wyróżnienie i
udaliśmy się do siebie.
- Czasu nam zostało niewiele - rzekł pan Kleks. - Trzeba
się wystroić na dzisiejszą uroczystość.
- Czy musimy wystąpić tak jak Alamakotańczycy, nadzy do
pasa i posypani srebrnym proszkiem? - zapytał z niepokojem Weronik.
- Załatwimy do kompromisowo - odrzekł pan Kleks. -
Koegzystencja trwa. Posypiemy się srebrnym proszkiem, a na wierzch włożymy
ubrania. W ten sposób wilk będzie syty i owca zadowolona.
Z radością i pełni podziwu dla pomysłowości pana Kleksa
przyjęliśmy to rozwiązanie. Przebraliśmy się szybko w odświętne stroje oraz
przypięliśmy do nich ordery. Profesor właśnie przygładzał przed lustrem brodę,
włosy i brwi, gdy nagle ujrzał w nim odbicie Weronika i zawołał:
- Panie Weroniku! Co to znaczy? Czy pan ma zamiar pokazać
się w tym roboczym kombinezonie?
- Nie mam innego ubrania, panie profesorze - odparł
Weronik. - Ale na dzisiejszą uroczystość zasznurowałem sobie buty galowym
czerwonym kablem. Proszę spojrzeć.
Z tymi słowy zadarł nogę i zademonstrował but panu
Kleksowi.
- Fiu-fiu - mruknął profesor - Skąd pan wytrzasnął taki
nowiutki kabel? Coś zabójczego! Alamakotanki oszaleją z zachwytu na widok
pańskich butów.
Trudno. Każdy Weronik ma swój konik.
- Chciał pan powiedzieć "swego konika" - wyrwałem
się.
- Czy nie rozumiesz, Adasiu, że dla rymu poświęca się
często składnię? - skarcił mnie Kleks. - Jeśli robi tak poetka tej miary co
Piwonia, to wolno i mnie. Chodźmy, panowie. Proszę za mną!
Na placu stała już królewska fregata w całej swej
okazałości. Kordon straży powstrzymywał napierający tłum. Punktualnie o
godzinie szóstej dostojnicy Alamakoty wkroczyli na pokład fregaty. Premier
Trondosentron zajął miejsce na dziobie. Za nim ustawili się w szeregu
ministrowie Trąbatron, Limpotron, Tubatron, Paramontron i Fajatron. Przy sterze
stanął ministron Alojzytron, Pierwszy Admirał Floty, w galowym mundurze
szamerowanym złotem. W odróżnieniu od innych ministronów Alojzy nie był
obnażony do pasa, tylko epolety miał grubo posypane galowym srebrnym proszkiem.
Przy prawej burcie zasiadła rodzina państwa Lewkoników, przy lewej - żony
ministronów.
Na końcu zjawił się witany owacyjnie król Kwaternoster I
prowadząc pod rękę zarumienioną Różę. Majestatycznie wstąpił na mostek
kapitański, a Róża zajęła złocony fotel u jego stóp.
- Nie wypolerowali oparcia, patałachy - mruknął Weronik.
Król miał na głowie małą koronę podróżną, w dłoni trzymał
berło sporządzone ze złotych zegarków, z ramion aż do ziemi spływał mu płaszcz
obrzeżony kolorowymi jajkami, prawdopodobnie ugotowanymi na twardo, żeby się
nie potłukły. Ryża bródka króla złociła się w słońcu, wydatny nos węszył
nastroje ludu, a dobrotliwe spojrzenie sięgało ponad głowami poddanych w daleką
przyszłość. Można śmiało powiedzieć, że był to mężczyzna bardzo przystojny,
krzepki i postawny. Pomimo swoich lat czterdziestu wyglądał nadzwyczaj młodo.
Ale oczy wszystkich skierowane były na przyszłą królową.
Omawiano jej urodę, powtarzano sobie szeptem ciekawostki o rodzinie Lewkoników,
plotkowano na zabój, jak to zwykle przy tego rodzaju okazjach.
Róża uśmiechem i ruchem dłoni pozdrawiała wiwatujące tłumy.
Twarzyczka jej promieniała szczęściem i życzliwością. O
takiej właśnie królowej marzyli Alamakotańczycy, nic więc dziwnego, że od
pierwszego dnia stała się ich ulubienicą.
Ubrana była w piękną złocistą suknię, a na ramionach,
podobnie jak pozostałe damy, miała pelerynkę z kogucich piór.
Królewska fregata na ogumionych kółkach gotowa była do
odjazdu.
Na dany przez Admirała znak Zyzik, ukryty dotąd pod
pokładem, uderzył w dzwon pokładowy i kawalkada z wolna ruszyła z miejsca.
Fregatę ciągnęło stu królewskich hulajnożników. Ponieważ dzień był bezwietrzny,
na rufie ustawiono mechaniczne wiatraczki, które dmuchały w żagle i wydymały je
nie gorzej niż morska wieja. Zaproszeni goście podążali za fregatą na
państwowych hulajnogach pomalowanych w prążki w barwach narodowych.
Orszak posuwał się ulicami miasta wzdłuż szpaleru
wiwatujących Alamakotańczyków. Był to widok naprawdę wspaniały. Na maszcie
fregaty powiewała bandera królewska, na linach furkotały chorągiewki, ulice
tonęły w trójkolorowych flagach. Z balkonów i z okien zwisały girlandy kwiatów.
Niezliczone transparenty przerzucone nad ulicami zawierały rymowane
patriotyczne hasła. Oto kilka z nich, które mi utkwiły w pamięci:
Niech donośnie brzmi nasz chór:
Więcej kur i więcej piór.
Każdy aktywista sportu
Dba o kury dla eksportu.
Czy to styczeń, czy to maj,
Niech się zwiększa eksport jaj.
Będziesz zdrowy cały rok
Laktusowy pijąc sok.
Nic bez z pracy się nie wskóra:
Jakie jajko, taka kura.
Ministron Trąbatron co jakiś czas wznosił okrzyki, które
ludność ochoczo podchwytywała:
- Niech żyje trzecia nurga!
- Niech żyje!
- Niech żyje jajecznica!
- Niech żyje!
- Niech żyje tabliczka mnurżenia!
- Niech żyje!
Do pochodu przyłączały się wciąż nowe tłumy, gdyż trzynożni
Alamakotańczycy nawet bez hulajnóg mogli z łatwością nadążyć z fregatą.
Na jasnym jeszcze niebie zabłysły pierwsze fajerwerki, a
młodzież nieustannie strzelała na wiwat z nadymanych rybich pęcherzy, co leżało
w odwiecznej tradycji tego kraju.
Po dwugodzinnej jeździe przez miasto orszak przekroczył
bramy Królewskich Ogrodników. Na rozległym terenie zgromadziły się tysiączne
rzesze Alamakotańczyków, którzy przybyli tu całymi rodzinami, z dziećmi w wieku
szkolnym, a nawet z niemowlętami w wózkach i powijakach.
Wszystkich zwabiła uroczystość królewskich zaręczyn,
turniej kogutów, zabawa ludowa i obfity poczęstunek.
Na trawnikach widniały barwne karuzele, zjeżdżalnie,
placyki gier, kiermasze jajek, tor kurzych wyścigów oraz wiele innych urządzeń
służących do uświetnienia festynu.
Pod drzewami ciągnęły się długie zastawione dzbanami laktusowego
wina, tacami owoców, łakoci i jajek na twardo.
Królewskie towarzystwo opuściło fregatę, udając się w
kierunku drzewa figowego. Stały tam dwa złocone fotele dla
króla i przyszłej królowej, z tyłu zaś wygodne ławy, posrebrzone galowym
proszkiem, dla zaproszonych gości.
Kwaternoster I zmienił koronę podróżną na świąteczną.
Pokrywały ją misternie cyzelowane sceny z bohaterskiej przeszłości Alamakoty.
Następnie król odłożył swoje zegarkowe berło, natomiast z rąk Trąbatrona wziął
okazałe liczydła, do których zamiast zwykłych drewnianych krążków wprawione
były kurze jajka pokryte złotem i srebrem.
Ale wszystko to było niczym w porównaniu z widokiem drzewa
figowego. Uchodziło ono za najstarsze drzewo na świecie. Liczyło 5789 lat i
pamiętało zamierzchłe dzieje, które uczeni archeolodzy usiłują zbadać grzebiąc
mozolnie w wykopaliskach i wyszukując nikłe ślady po nie istniejących już od
dawna miastach oraz ludach.
- Mam pewien pomysł - odezwał się do mnie półgłosem pan
Kleks. - Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy! Odtworzę historię świata
na przestrzeni pięćdziesięciu wieków. Zmuszę drzewo do mówienia. Rozumiesz?
Prześwietlę je promieniami kleksycznymi i uzyskam tą drogą drewniany alfabet.
Opracuję kleksykon wyrazów figowych i wszystko będę miał jak na dłoni. Drzewo
opowie mi dzieje ludzkości. Zapoczątkuję nową dziedzinę wiedzy - archeologię
kleksyczną. Za rok nauka wzbogaci się o nowe wiekopomne dzieło. Tak! Zmuszę to
drzewo do mówienia! Zmuszę nieodwołalnie!
Tymczasem w niebo wystrzeliły sztuczne ognie, zagrzmiały
ukryte w krzakach grające muszle, rozległy się dźwięki hymnu narodowego.
Następnie król dał ręką znak i ministron Trąbatron oznajmił gwizdkiem
rozpoczęcie koguciego turnieju.
Na dwunastu tysiącach konarów figowego drzewa siedziało
dwanaście tysięcy kogutów uwiązanych na łańcuszkach, bez tego bowiem
natychmiast wszczęłyby między sobą bijatykę.
Koguty były przez cały rok odpowiednio tresowane, a
ostatnio, na prośbę Bulpa i Pulba, brała w tym udział także Rezeda, która
dzięki pani Pepie Pergamut posiadała trudną sztukę tresury zbiorowej.
Nad przebiegiem turnieju czuwał Paramontron, który był nie
tylko ministronem Hodowli Kur, ale nadto światowej sławy kogutologiem.
Wiele kogutów zrezygnowało z udziału w zawodach z powodu
chrypki albo innych niedyspozycji gardła. Znaczna część odpadła już na wstępie
wskutek braku wymaganych kwalifikacji, niedotrzymania warunków konkursu czy też
złego stanu pióropuszy. Te zaś, które były w należytej kondycji, przystąpiły do
turnieju, zachowując wylosowaną przez ich właścicieli kolejność. Król,
wspomagany przez ministrona Tubatrona, własnoręcznie rejestrował wyniki na
liczydłach.
Zawody, jak domyślicie się, trwały bardzo długo. Nie będę
opisywał ich szczegółowo. Wystarczy, jeśli powiem, że koguty wydzierały się
wniebogłosy, a od ich przeraźliwego piania głowa mi o mało nie pękła.
Pan Lewkonik ciężko sapał, Hortensja mruczała pod nosem
swoje monologi, Dalia kichała, Weronik przecierał szmatką poręcze ławek i tylko
pan Kleks, który w miarę potrzeby umiał się wyłączyć, beztrosko drzemał
pogwizdując nosem Marsz Atramentowych Kleksów.
Wyniki turnieju w tym roku były imponujące. Koguty wykazały
doskonałe przygotowanie, większość była w świetnej formie i miała znakomicie
postawione głosy. Stu siedemdziesięciu zawodników pobiło rekordy mistrzostw z
lat ubiegłych, dwudziestu czterech zapiało z przepisowymi pięciosekundowymi
przerwami ponad trzydzieści razy z rzędu. Ale zwycięzcą turnieju został w
rezultacie ten sam kogut, którego poznaliśmy na przyjęciu u Kwaternostra I.
Zapiał czterdzieści jeden razy, zapędził w kozi róg wszystkich swoich rywali i
utrzymał dotychczasowy zaszczytny tytuł.
Wielotysięczny tłum kibiców przez długi czas oklaskiwał
zwycięzcę i wiwatował na jego cześć, a król zgodnie z tradycją zdjął z głowy
koronę i przepchnął tryumfatora przez jej obręcz, nadając mu w ten sposób
godność Królewskiego Koguta.
Na ciemniejącym już niebie rozbłysły pióropusze
fajerwerków, które oślepiły kogucich zawodników, a gdy zgasły, siłą kontrastu
powiększyły wrażenie ciemności. Koguty uległy temu wrażeniu, ucichły i posnęły.
Tylko królewski pomazaniec zajął miejsce na poręczy królewskiego fotela i
dumnie potrząsnął grzebieniem.
Spoza drzew ukazał się rożek wczesnego księżyca. Był
to sygnał do rozpoczęcia uroczystości zaręczynowych.
Ministron Trąbatron wdrapał się po drabinie na konar
figowego drzewa. Jego tubalny głos, pomnożony przez setki głośników, obwieścił
tłumom, że król Alamakoty Kwaternoster I postanowił wstąpić w związek
małżeński, na potwierdzenie czego odbędą się wobec zgromadzonego ludu
królewskie zaręczyny z obecną tu panną Różą Lewkonik, córką Anemona i
Multiflory. W odpowiedzi na obwieszczenie z dziesiątek tysięcy płuc wydobył się
ogłuszający okrzyk radości, który, powtórzony przez echo, wstrząsnął jak wicher
wierzchołkami drzew.
- Brawomakota! Brawomakota - wrzeszczały na cały głos
dzieci szkolne i oseski w wózkach.
Koguty przebudzone tą potężną. wrzawą zapiały donośnym
chórem, po czym znowu zapadły w sen. Niespodziewanie rozległo się jeszcze dodatkowe
"kukuryku", wykonane przez mistrzowski duet złożony z Alojzego i pana
Kleksa. A gdy nastąpiło ogólne uspokojenie, rozpoczęła się właściwa ceremonia
zaręczyn.
Do pary dostojnych oblubieńców zbliżył się ministron
Tubatron podając na srebrnym półmisku zaręczynowe jajko. Zniosła je specjalnie
pasiona złotym prosem kura z rasy bramaputra, uszlachetnionej przez rasę
bojowców alambajskich.
Następnie premier Trondodentron przedhistorycznym mieczem
legendarnego króla Bambosza Koślawego przeciął jajko na dwoje. Zamiast żółtka
wypadły zeń złote pierścienie, które ministron Trąbatron włożył na palce króla
i Róży, wygłaszając po alambajsku zaręczynową formułę:
Urba lursy w jeden wiąż,
Durbra żurna, durbry mąż.
I znowu wystrzeliły fajerwerki rysując na tle nieba
wizerunki oblubieńców, znowu przebudzone koguty zapiały chórem, a zespół
zestrojonych muszli odegrał hymn narodowy.
Po zakończeniu części oficjalnej w świetle lampionów i ogni
sztucznych rozpoczęła się zabawa ludowa. Natomiast król z narzeczoną oraz dostojnicy
i zaproszeni goście ruszyli w drogę powrotną. Fregata potoczyła się szybko po
opustoszałych ulicach, my zaś gazowaliśmy na naszych hulajnogach.
- Możemy jutro spokojnie odpłynąć! - zawołał wyprzedzając
mnie pan Kleks. - Pchnęliśmy Alamakotę na nowe tory! Otworzyliśmy przed nią
olśniewające perspektywy. Jeszcze dzisiejszej nocy napiszę na ten temat
dwutomowe dzieło pod tytułem "Kleksomakota".
Jak widać, w genialnej głowie uczonego nieustannie kłębiły
się wielkie, twórcze myśli.
"Płetwa Rekina" wypłynęła poza redę. W
oddali powiewały ledwie dostrzegalne chusteczki, którymi żegnali nas dostojnicy
Alamakoty, rodzina Lewkoników i nasi przyjaciele. Tylko Alojzy stał nieruchomo
na pokładzie bajkajaku, z ręką przyłożoną do admiralskiego kapelusza.
Odprowadzał nas do granicy wód terytorialnych. Ale i on wkrótce zniknął nam z
oczu.
Chociaż Rezeda obiecała rodzicom, że najbliższe
wakacje spędzimy wspólnie w Alamakocie, teraz markotnie spoglądała w dal,
przejęta pierwszym rozstaniem z rodziną. Szybko jednak odzyskała zwykłą pogodę
ducha. Usiadła obok kapitana statku i wraz z nim przystąpiła do rozwiązywania
krzyżówek.
"Płetwa Rekina" była to staromodna
motorowa łajba, która mogła rozwijać niewielką szybkość, a byle burza groziła
jej zatopieniem. Na szczęście kapitan miał wyjątkowego nosa i potrafił tak
lawirować, że przemykał się zręcznie pomiędzy nieprzychylnymi wiatrami. Wolał
raczej nadłożyć drogi, niż wadzić się z nawałnicą. Czekała nas więc długa
podróż i nikt nic mógł przewidzieć, kiedy dotrzemy do celu.
Z usposobienia kapitana wynikało też i to, że
załoga była niemrawa i niedbała. Opanowany namiętnością rozwiązywania
krzyżówek, kapitan mało czym się przejmował, a już najmniej troszczył się o
porządek na statku. Nic więc dziwnego, że Weronik natychmiast podwinął nogawki,
przyniósł kubły, szczotki, mydło i zabrał się energicznie do szorowania
pokładu. Pan Kleks beztrosko pogwizdywał, a gdy Weronik zlewał deski wodą,
ślizgał się po nich jak sztubak, twierdząc, że pomaga mu to w skupianiu myśli.
Zresztą trzeba przyjmować, że wielki uczony robił to z ogromną zręcznością i
wprawą godną mistrza jazdy na lodzie.
Pogoda, tak jak poprzednio, sprzyjała nam przez
cały czas. Niebo było bezchmurne, a fala łagodnie omywała kadłub statku.
Tri-Tri wiernie nam towarzyszył. Pragnąc przed
nieuniknioną rozłąką dać dowód swej życzliwości, raz po raz podsuwał mi do ust
różne tłuste muszki. Nie chciałem mu sprawiać przykrości, dopiero więc gdy
odlatywał na dalsze łowy, ukradkiem wyrzucałem te ptasie przysmaki do morza.
Pan Kleks obserwując nas nie omieszkał mi dociąć:
- Patrzę na twoją zażyłość z kolibrem i zachodzę w
głowę, jak człowiek twojego pokroju mógł uwierzyć w podobną brednię. Ojciec
przemieniony w ptaka! Śledź nie wymyśliłby nic głupszego. Nikomu o tym
przynajmniej nie opowiadaj. Wyśmieje cię każdy, nawet dziecko! A może uważasz,
że Tri-Tri to także jakoś osobistość przemieniona w ptaka?
Tu pan Kleks wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem.
Trzęsła mu się głowa, broda i brzuch. Z nosa spadły okulary. Parskał i prychał,
zachłystywał się własnym chichotem, którego nie mógł w żaden sposób opanować,
po prostu i dosłownie pokładał się ze śmiechu.
Załoga, zwabiona dziwnymi odgłosami, otoczyła
uczonego, kapitan oderwał się od krzyżówki, Weronik przerwał swoją pracę, a pan
Kleks śmiał się do rozpuku, trzymał się za brzuch i wołał wycierając łzy:
- Nie wytrzymam! Pęknę ze śmiechu! Czuję się,
jakby mnie ktoś łaskotał... Nigdym się tak jeszcze nie uśmiał... Adasiu, zejdź
mi z oczu, nie rozśmieszaj mnie, bo mi się wszystkie guziki poobrywają...
Śmiech pana Kleksa był tak zaraźliwy, że całe towarzystwo
zaczęło mu wtórować. Sternik ryczał tubalnym głosem, Weronik piszczał falsetem,
Rezeda chichotała cienko jak komar. Tri-Tri w przekonaniu, żeśmy zwariowali,
ofiarował mi na pożegnanie ostatnią muszkę, pogłaskał mnie dziobkiem po uchu i
ruszył w drogę powrotną do Alamakoty. Widziałem go wtedy po raz ostatni.
Czułem się doszczętnie ośmieszony. Tak, strzeliłem
nieprawdopodobne głupstwo. Ale poznanie Rezedy i pozyskanie jej serca
wynagrodziło mi w pełni moją kompromitację.
Wziąłem ją za rękę i zaprowadziłem na prawą burtę,
gdzie kwitły krzaki róż, zasadzone tam przez pana Lewkonika.
- Twoja matka ma rację - rzekłem. - Lepiej obcować
z kwiatami niż z ludźmi.
Powiedziałem to bez większego przekonania, ale
byłem ogromnie rozżalony na pana Kleksa.
Nie pamiętam już dokładnie,jak długo trwała nasza
podróż, ale chyba ze dwa tygodnie. Przez ten czas niestrudzony pan Kleks zdążył
przeprowadzić wiele obserwacji i badań, z
których powstało jego nowe dzieło o doskonaleniu umysłu ludzkiego za pomocą
przeszczepiania mózgu delfinów.
A ja i Rezeda przysłuchiwaliśmy się pilnie
narzeczu mew i zdołaliśmy doprowadzić mewi słownik do litery jot.
Tylko Weronik stawał się coraz bardziej zatroskany
i mruczał pod nosem: "Oj, panie Chryzantemski, panie Chyryzantemski!"
Albo: "Nie, panie Modeście... O, nie!"
Piątego dnia naszej żeglugi wyłowiliśmy z morza
łódź z trzema bajdockimi rozbitkami. Cyklon porwał ich statek i podrzucił w
górę tak wysoko, że z całej załogi tylko oni trzej zdołali się uratować skacząc
wraz z łodzią na spadochronach. Po spożyciu obfitego posiłku Bajdoci
przystąpili swoim zwyczajem do opowiadania bajek. Opowiedzieli nam o dwóch
braciach - bogatym i biednym, następnie o dwóch siostrach - dobrej i złej,
wreszcie o sierotce Dorotce i niegodziwej macosze. Ale po przygodach w
Alamakocie bajki te wydały nam się ckliwe i mdłe, wobec czego woleliśmy wrócić
do naszych zajęć. Poszliśmy z Rezedą na rufę, skąd rzucaliśmy mewom kawałki
chleba, żeby skłonić je do większej gadatliwości. Pracowaliśmy w skupieniu nad
ptasim słownikiem i tylko od czasu do czasu dobiegały nas westchnienia starego
dozorcy: "Nie, panie Modeście... O, nie!"
Wreszcie pewnego słonecznego dnia jeden z majtków
obwieścił: "Ziemia!", a po godzinie ukazały się naszym oczom wieże
rodzinnego miasta. Serce zabiło mi mocniej.
"Płetwa Rekina", która wypłynęła z
Alamakoty pod banderą zmyślonego państwa Landrynkonii, wywiesiła teraz właściwą
flagę.
Wysiedliśmy na ląd z uczuciem ulgi i radości, jak
każdy podróżnik, który po długiej nieobecności wraca do ojczyzny.
Pan Kleks pojechał wprost do Akademii, umawiając
się ze mną na dzień następny, my zaś, to znaczy Rezeda, Weronik i ja,
ruszyliśmy ku domowi. Byłem pełen wzruszenia, radości, ale i niepokoju zarazem.
Zresztą, wszyscy troje przeżywaliśmy te same mieszane uczucia.
Nie macie pojęcia, co się ze mną działo, gdy z
daleka ujrzałem rodziców stojących na balkonie. Pewnie stali tak od wielu dni w
oczekiwaniu mojego powrotu.
Gnałem ulicą jak szalony, ciągnąc za sobą Rezedę,
i po chwili byłem już w domu. Na pewno każdemu z was zdarzyło się wracać po
długiej rozłące do swoich najbliższych, nie potrzebuję więc opisywać, jak
wygląda wtedy powitanie.
Matka, płacząc z radości, ściskała mnie tak
zapamiętale, że aż kapelusz, który zawsze wkładała wychodząc na balkon, spadł
jej z głowy.
- Pan Chryzantemski powiedział nam, że wyjechałeś
w podróż, ale nie wiedział, dokąd - rzekł ojciec głosem przypominającym ćwierkanie
ptaka. - A kto jest ta miła panienka? - zapytał patrząc na Rezedę.
- To moja narzeczona, panna Rezeda Lewkonikówna...
Argonauci jeździli po złote runo, konkwistadorzy po bogactwa, a ja wyruszyłem
po największy skarb, po moją najdroższą Rezedę. Pragnę, abyście pokochali ją
tak samo jak mnie.
- Piękne imię: Rezeda! - zawołała matka. - Właśnie
mam nowy kapelusz, przybrany bukiecikiem rezedy. Witam cię, moje dziecko, w
naszym domu. Zawsze marzyłam o takiej uroczej żonie dla mego Adasia. Wszystko
to przeczułam i już nawet przygotowałam dla ciebie nakrycie. Chodźmy do stołu,
bo zupa stygnie. Co dzień tak stygła, odkąd wyjechałeś.
Na obiad była zupa pomidorowa z ryżem, potem moje
ulubione kurczęta z mizerią, a na deser lody o trzech smakach. Cytrynowe, malinowe
i pistacjowe. Od razu przypomniały mi się barwy narodowe Alamakoty.
Na przemian z Rezedą opowiadaliśmy rodzicom o tym
dziwnym i ciekawym kraju. Ojca najbardziej zainteresowały szczegóły dotyczące
konstrukcji Alojzego, zwłaszcza że w swojej bibliotece posiadał książkę pana
Kleksa o energii kleksycznej. Był to właściwie tylko grzbiet, ale nie ulegało
wątpliwości, że ojciec zaraz po obiedzie napisze nową wersję tego dzieła i
ponownie je przeczyta.
Rodzice podziwiali osobliwości, które przywiozłem
z Alamakoty. Matka natychmiast wypróbowała na sobie sok owocu gungo, ojciec
zaś, chociaż bardzo nie lubił smaku mleka, napił się soku laktusowego, po czym
z ogromną ciekawością oglądał zdjęcia Rezerwatu Zepsutych Zegarków, królewskiej
fregaty, "Anemonowej Piętki", zwłaszcza zaś Kwaternostra I, Alojzego
oraz trzynogich i trzyrękich Alamakotańczyków.
Przez ten czas matka zajęła się Rezedą. Widziałem,
że moi rodzice bardzo przypadli jej do serca, wesoło więc szczebiotała
opowiadając o panu Lewkoniku, o Multiflorze, o przyszłej królowej Alamakoty.
W mieszkaniu pięknie posprzątanym przygotowany był
dla mnie gabinet, a pracownię do wypychania ptaków ojciec przeznaczył dla
Rezedy. Zresztą ptaki jak zwykle wietrzyły się na balkonie, matka więc przy
mojej pomocy szybko pokój przemeblowała i nadała mu wygląd niezwykle przytulny.
Gdy Rezeda poszła rozpakowywać swoje rzeczy, a ja
zostałem sam z rodzicami, rzuciłem od niechcenia pytanie:
- Jak to się stało, że po powrocie z Akademii nie
zastałem nikogo w domu i musiałem wyruszyć w podróż bez pożegnania? Bardzo mi
było przykro...
To przez twoją matkę - rzekł ojciec. - Wynajęliśmy
w Laskach Waniliowych nad rzeką Wkrbrdą letnisko, żebyś mógł po skończeniu
Akademii wypocząć. Matka postanowiła zrobić tam wielkie porządki. Zabrała
elektroluks i pojechaliśmy wczesnym rankiem. A potem spóźniliśmy się na pociąg
i wróciliśmy dopiero wieczorem.
- Nie zwalaj wszystkiego na mnie - zaprotestowała
matka. - Przecież pan Chryzantemski miał Adasia uprzedzić. Prosiłam go o to.
Nie pamiętasz? Weronik tego dnia musiał pojechać po ptaki do wypychania, a pan
Chryzantemski wygrzewał się właśnie na ławeczce przed domem. Nic ci, Adasiu,
nie powiedział? Może zapomniał?... Dawno już zauważyłam, że na starość traci
pamięć.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy rozległ się dzwonek
przy drzwiach. Poszedłem otworzyć i zobaczyłem Weronika. Miał na sobie znowu
swój służbowy serdak i buty zasznurowane kablem od żelazka elektrycznego. Zza
pleców starego dozorcy wyglądał nieśmiało pan Chryzantemski.
- Panie Weroniku - szepnąłem - tylko ani słowa o
żadnym guziku, o przemianie w ptaka, o listonoszu... Koniec, grób, mogiła. Ani
mru-mru!
Stary dozorca kiwnął głową i poszedł przywitać się
z rodzicami. Za nim dreptał niepewnie pan Chryzantemski.
- Panie Modeście - rzekła matka z wyrzutem -
zapomniał pan wtedy powtórzyć synowi to, o co prosiłam.
- Już nawet nie pamiętam, co zapomniałem - odparł
wzdychając pan Chryzantemski. Miał widocznie ciężką przeprawę z Weronikiem i
porządnie musiał od niego oberwać.
- Nie, panie Modeście... O, nie! - mruknął
gniewnie stary dozorca.
- Faktycznie, proszę szanownej pani - ciągnął
emerytowany sztukmistrz - pamięć mi ostatnio nie dopisuje. A w dodatku dziwne
rzeczy dzieją się z moją głową. O, proszę popatrzeć...
Mówiąc to, strzepnął palcami nad uchem i w tej
samej chwili z tegoż ucha wyleciało mu kilka świergoczących jaskółek. Wyfrunęły
przez okno, przysiadły na poręczy balkonu, po czym zerwały się z trzepotem i
poszybowały w dal.
Zwabiony ptasim świergotem, wylazł spod kanapy
zaspany kot Hieronim, miauknął, przeciągnął się i leniwym krokiem pomaszerował
do pokoju Rezedy.
- A może ten kot także wyszedł z pańskiego ucha? -
zapytał zjadliwie Weronik.
- Kot? - powtórzył ze zdziwieniem sztukmistrz. -
Nie widziałem żadnego kota. Ale jak pan chce, proszę bardzo...
To mówiąc, z nogawki szerokich spodni wyciągnął za
ogon wrzeszczącego przeraźliwie Hieronima.
Byłem olśniony popisem pana Chryzantemskiego.
- Rezedo! - zawołałem. - Chodź tu prędko.
Zobaczysz coś ciekawego.
Rezeda przybiegła ze swego pokoju, a Weronik wziął
się pod boki i powiedział z przekąsem:
- No, panie Modeście, może pan teraz przemieni
pana Niezgódkę w ptaka!
- O, nie! - zawołałem. - Tylko nie to! Proszę bez
takich żartów!
Pan Chryzantemski stanął na wprost Weronika i
rzekł przymrużając jedno
oko:
- Panie Czyścioch, zdaje się, że pan ma dzisiaj
muchy w nosie. Warto by je wypuścić.
Z tymi słowy pociągnął Weronika za nos i w tej
samej chwili z nosa Weronika zaczęły wyfruwać roje much. W pokoju zrobiło się
od nich czarno. Ojciec uciekł na balkon, a matka, która prowadziła nieustanną
walkę z muchami, podniosła nieopisany lament:
- Co pan wyprawia! Niech pan natychmiast zabierze
te muchy! Czy mam wezwać straż pożarną?
Pan Chryzantemski błyskawicznie wyciągnął z
kieszeni chustkę do nosa, strzepnął ją i podrzucił w powietrze. Wtedy wszystkie
muchy zbiły się w dużą czarną kulę, a on zręcznie zawinął ją w chusteczkę i
wyrzucił przez okno.
Zanim zdołaliśmy ochłonąć z wrażenia po tym
niezwykłym popisie starego sztukmistrza, pan Chryzantemski ukłonił się,
powiedział "do widzenia" i szybko opuścił mieszkanie.
Po jego wyjściu Weronik rzekł z ciężkim
westchnieniem:
- Sami państwo widzieli... Prosiłem go, żeby mnie
zastąpił. Ale kto mógł przewidzieć... Wie pan, panie Adasiu, co on narobił? W
nocy wyprowadził wszystkich lokatorów w czasie snu, bez ubrania, na ulicę i tak
ich zaczarował, że pływali w fontannie jak złote rybki. I co teraz będzie? Jak
ja się wytłumaczę przed ludźmi? Mój honor dozorcy leży w błocie.
- Niech pan się uspokoi - pocieszyłem Weronika. -
Wszystko biorę na siebie. Może pan spać spokojnie. Załatwię to tak, że nikt nie
będzie miał do pana pretensji. A potem wyprawimy panu jubileusz. Ja i panna
Rezeda zajmiemy się tym osobiście.
Stary dozorca miał łzy w oczach. W milczeniu
wytarł mimochodem z kredensu czarne kropki, które pozostawiły tam muchy pana
Chryzantemskiego, po czym pożegnał się i wyszedł. Odprowadziłem go do drzwi.
- Może pan na mnie polegać - powiedziałem mu na
odchodnym. - Nic tak ludzi nie zbliża jak wspólna podróż. A my, panie Weroniku,
byliśmy przecież razem w Alamakocie.
Gdy wróciłem do pokoju, zauważyłem, że kot
Hieronim leży u Rezedy na kolanach.
- Widzę, że zamierzasz go wytresować - rzekłem z
uśmiechem.
- Tak. Postaram się zmienić jego charakter. Nauczę
go psiej wierności. Zamiast siedzieć pod kanapą, będzie odtąd wybiegał na twoje
spotkanie. A ja razem z nim. Dobrze?
- Słuchaj, Adasiu - odezwała się matka - o
jubileuszu Weronika pamiętasz, a zapominasz o własnych sprawach. To bardzo
ładna cecha, ale musimy przecież pomyśleć o waszym ślubie. A
potem wyjedziemy razem w podróż poślubną.
- Tylko nie razem - wtrącił się ojciec - starzy
nie powinni wlec się za młodymi. Ślub mógłby się odbyć, powiedzmy, za miesiąc.
Ósmego sierpnia. Bardzo lubię okrągłe daty.
Mój ojciec był trochę dziwakiem i za okrągłe
liczby uważał trójkę, siódemkę, ósemkę i trzynastkę.
- A teraz idziemy spać - oświadczyła matka. - Na
pewno jesteście zmęczeni po podróży. Dobranoc.
Wczesnym rankiem obudził mnie kot Hieronim łasząc
się do mnie jak pies. Odgadłem w tym rękę Rezedy.
Ubrałem się szybko i nie czekając na śniadanie,
podążyłem na ulicę Czekoladową do Akademii pana Kleksa.
Hieronim wyprężony, z zadartym ogonem, kroczył
wiernie przy mojej nodze.
Zastałem pana Kleksa w gabinecie. Na drzwiach
wisiała wprawdzie tabliczka z napisem "Ludziom wstęp wzbroniony", ale
zakaz ten dotyczył tylko uczniów Akademii, domokrążców, handlarzy i fryzjera
Filipa, który był bardzo wścibski.
Gabinet profesora przypominał bardziej
laboratorium czarnoksiężnika z bajki niż pracownię wielkiego uczonego. Pośrodku
stała słynna platforma elepelemele telektryczna, na ścianach wisiały lampy,
reflektory, radary oraz lasery; w rogach pokoju umieszczone były reaktory i
mózgi elektronowe, a na stołach pod ścianami leżały aparaty wynalezione i
skonstruowane przez pana Kleksa. Zauważyłem wśród nich kombajn do leczenia
chorych sprzętów, zapasowe bębenki podsłuchowe, senne lusterka, czyli
podpatrywacze snów, zgadywacz myśli, kondensator energii kleksycznej, baterie
przebieralników, skarbonki pamięci, retorty i wirówki do wytwarzania migdałów,
orzechów oraz innych gruczołów, walcownię syntetycznej skóry ludzkiej i wiele
innych.
Pan Kleks uściskał mnie na przywitanie, po czym
stanął na jednej nodze i rzekł uroczyście:
- Doktorze Adamie Niezgódka! Dzisiaj wracam do
Alamakoty, gdzie podejmę prace mające na celu uszczęśliwienie ludzkości. Tobie
przekazuję moją Akademię! Mianuję cię jej dyrektorem. Będziesz moim następcą,
czyli drugim Ambrożym Kleksem! Oddaję ci tę skarbnicę wiedzy i mądrości, a ty
nie zawiedź mego zaufania! Tu w szufladzie są wszystkie klucze. A więc złoty
klucz do sąsiednich bajek, klucz do moich sekretów oraz klucz do biblioteki,
gdzie znajdziesz wszystkie moje dzieła oraz dokładną dokumentację moich
wynalazków. Chodź, zapoznaj się z zawartością tej szafy.
Z tymi słowy pan Kleks otworzył pancerne drzwi
biblioteki. Stały w niej rzędem grube tomy oprawne w skórę. Na grzbietach
odczytałem tytuły dzieł. Było to: "Kleksotomia",
"Kleksopedia", "Kleksografia", "Kleksonautyka",
"Kleksometria", "Kleksologia", "Kleksozofia",
"Kleksomatyka", "Kleksoznawstwo", "Kleksochemia",
"Zasady energii kleksycznej", "Kleksyczna budowa materii",
"Kleksotronika", "Kleksykologia", "Kleksofonia i
kleksowizja" oraz inne.
- A oto moje najnowsze dzieła - rzekł z dumą pan
Kleks. - Popatrz, tu jest "Alamakotanika", tu zaś maszynopis
"Kleksomakoty". Oddasz tę pracę do druku. Znajdziesz w niej opis naszej
podróży oraz kilka pochlebnych wzmianek o sobie. Na. pewno przeczytasz je z
zadowoleniem. Aha, prawda! Muszę ci również przekazać mój ostatni wynalazek.
Z tymi słowy pan Kleks wyjął z podręcznej szafki
mały aparacik wielkości puszki od konserw.
- No co? Domyślasz się, do czego to służy?
Oglądałem aparacik ze wszystkich stron, opukiwałem
go, przyłożyłem do ucha, ale nie umiałem określić jego przeznaczenia.
- A więc powiem ci - ciągnął dalej profesor. -
Jest to Kleksyczny Wsączalnik Domózgowy. Spójrz. Bierzemy jakikolwiek
podręcznik i włączamy do niego tę oto rubinową soczewkę. Przewody z drugiego
końca podłączamy do miedzianego pierścienia, który wkładamy w nocy na głowę
ucznia. Naciskamy guziczek, po czym wiązki promieni przenoszą zawartość podręcznika
wprost do mózgu uśpionej osoby. Jest to niezawodna metoda nauczania w czasie
snu. Dzięki temu wsączalnikowi w ciągu dwudziestu nocy opanowałem dwadzieścia
nowych języków. Strzeż tajemnicy tego wynalazku i stosuj go wyłącznie do
nauczania w Akademii. Osiągniesz znakomite wyniki.
Kleksyczny Wsączalnik Domózgowy był zadziwiająco
prostej konstrukcji i nadzwyczaj łatwy w użyciu. Postanowiłem więc wypróbować
go zaraz na sobie.
Użyłem do tego celu podręcznika języka chińskiego.
I rzeczywiście, już po piętnastu minutach mogłem porozumieć się z panem Kleksem
po chińsku, ale tylko w połowie, gdyż w tak krótkim czasie zdążyłem opanować
zaledwie połowę tego języka.
- To chyba byłoby wszystko - powiedział pan Kleks.
- Możemy teraz przejść na taras. Przyrządzę wyborną kawę. Kawa to moja
specjalność.
Wielki uczony popijał kawę małymi łyczkami,
głaskał brodę, od czasu do czasu przykładał jej koniec do ucha, jak gdyby
nasłuchiwał.
Był widocznie roztargniony, mówił o kilku sprawach
naraz, nad czymś dumał, wreszcie otrząsnął się z zamyślenia.
- Powiedz mi, Adasiu, jak znalazleś rodziców?
Wszystko w porządku?
- Jak najbardziej - odrzekłem. - Dziękuję za
pamięć.
- No widzisz - ciągnął pan Kleks - a tak łatwo
dałeś się nabrać. Człowiek nie może przemienić się w ptaka. Byłoby to przeciwne
ustalonym prawom natury, tradycyjnym prawom natury, jeśli można się tak
wyrazić. Czy mnie rozumiesz?
- Oczywiście, panie profesorze.
- Ale... jeśli chodzi o mnie, to jest to całkiem
inna sprawa. Nie-po-rów-ny-wal-na. Ja posiadam kleksyczny przebieralnik.
Udoskonalony kleksyczny przebieralnik. Odkryłem piąty stan materii. Odkryłem
kleksoplazmę. Dlatego ja mogę przemienić się w ptaka. I zaraz to uczynię, gdyż
muszę niezwłocznie odlecieć do Alamakoty.
Po tych słowach pan Kleks wyjął z kieszeni
kamizelki małą flaszeczkę, przyłożył do ust i wychylił duszkiem całą jej
zawartość.
Wkrótce nastąpiło coś bardzo dziwnego. Pan Kleks
powoli zaczął się zmniejszać, kurczyć, zmieniać kształt. Nogi stawały się coraz
krótsze i cieńsze. Broda niepostrzeżenie połączyła się z nosem i uformowała w
zgrabny ptasi dziób. Ramiona stopniowo przeobraziły się w skrzydła, a poły
surduta w ptasi ogon. Przemiana odbywała się tak szybko, że zanim zdążyłem się
spostrzec, pan Kleks już przybrał postać szpaka, zwinnie podskakiwał na ptasich
nóżkach i wesoło świdrował mnie oczami.
- Panie profesorze! -- zawołałem wstrząśnięty tym
widokiem. - Panie profesorze, co to ma znaczyć?
- Ala-ma-kota, Ala-ma-kota - wyszczebiotał pan
Kleks i potarł dziobek o płytę tarasu.
Kot Hieronim wyprężył grzbiet, oblizał się
smakowicie i już, już gotował się do skoku, gdy pan Kleks zatrzepotał
skrzydłami i w samą porę, tuż przed nosem Hieronima, uniósł się w powietrze.
Po chwili zatoczył nad Akademią koło i poszybował
w kierunku południowo-wschodnim.
Odlatując pozostawił za sobą na niebie białą smugę
jak odrzutowiec.
Przez chwilę wisiała ona w przestworzach
nieruchomo, potem jednak stopniowo porozsuwała się na części, te zaś przybrały
kształt liter i ułożyły się w znajome sylaby.
- Pa-ram-pam-pam - przeczytałem na głos
rozpływające się w powietrzu litery.
Tą ulubioną niewymyślną śpiewką pan Kleks
obwieszczał światu tryumf swego wielkiego umysłu, swoje zwycięstwo nad
niewzruszalnymi dotychczas prawami natury.