W PUSTYNI I W PUSZCZY
Rozdział 1
Wiesz, Nel - mówił Staś Tarkowski do swojej
przyjaciółki, małej Angielki - wczoraj przyszli zabtie (policjanci) i
aresztwali żonę dozorcy Smaina i jej troje dzieci - tę Fatmę, która już kilka
razy przychodziła do biura do twojego ojca i do mego.
A mała, podobna do ślicznego obrazka Nel podniosła swe
zielonawe oczy na Stasia i zapytała na wpół ze zdziwieniem, a na wpół ze
strachem:
- Wzięli ją do więzienia?
- Nie, ale nie pozwolili jej wyjechać do Sudanu i
przyjechał urzędnik, który jej będzie pilnował, by ani krokiem nie wyruszyła z
Port-Saidu.
- Dlaczego?
Staś, który kończył rok czternasty i który swą
ośmioletnią towarzyszkę kochał bardzo, ale uważał za zupełne dziecko, rzekł z
miną wielce zarozumiałą:
- Jak dojdziesz do mego wieku, to będziesz wiedziała
wszystko, co się dzieje nie tylko wzdłuż kanału, od Port-Saidu do Suezu, ale i
w całym Egipcie. Czy ty nic nie słyszałaś o Mahdim?
- Słyszałam, że jest brzydki i niegrzeczny.
Chłopiec uśmiechnął się z politowaniem.
- Czy jest brzydki - nie wiem. Sudańczycy utrzymują,
że jest piękny. Ale powiedzieć, że jest niegrzeczny, o człowieku, który
wymordował już tylu ludzi, może tylko dziewczynka ośmioletnia, w sukience, ot!
takiej - do kolan!
- Tatuś mi tak powiedział; a tatuś wie najlepiej.
- Powiedział ci tak dlatego, że inaczej byś nie
zrozumiała. Do mnie by się tak nie wyraził. Mahdi jest gorszy niż całe stado
krokodyli. Rozumiesz? Dobre mi powiedzenie: "niegrzeczny", tak się
mówi do niemowląt.
Lecz ujrzawszy zachmurzoną twarz dziewczynki umilkł, a
potem rzekł:
- Nel! wiesz, że nie chciałem ci zrobić przykrości;
przyjdzie czas; że i ty będziesz miała czternasty rok. Obiecuję ci to na pewno.
- Aha! - odpowiedziała z zatroskanym wejrzeniem - a
jeżeli Mahdi wpadnie przedtem do Port-Saidu i mnie zje?
- Mahdi nie jest ludożercą, więc ludzi nie zjada,
tylko ich morduje. Do Port-Saidu też nie wpadnie, a gdyby nawet wpadł i chciał
cię zabić, pierwej miałby ze mną do czynienia.
Oświadczenie to oraz świst; z jakim Staś wciągnął
nosem powietrze, nie zapowiadający nic dobrego dla Mahdiego, uspokoiły znacznie
Nel co do własnej osoby.
- Wiem - odrzekła. -Ty byś mnie nie dał. Ale dlaczego
nie puszczają Fatmy z Post-Saidu?
- Bo Fatma jest cioteczną siostrą Mahdiego. Mąż jej,
Smain, oświadczył rządowi egipskiemu w Kairze, że pojedzie do Sudanu, gdzie
przebywa Mahdi, i wyrobi wolność dla wszystkich Europejczyków, którzy wpadli w
jego ręce.
- To Smain jest dobry?
- Czekaj. Twój i mój tatuś, którzy znali doskonale
Smaina, nie mieli wcale do niego zaufania i ostrzegali Nubara paszę, by mu nie
ufał. Ale rząd zgodził się wysłać Smaina i Smain bawi od pół roku u Mahdiego.
Jeńcy jednak nie tylko nie wrócili, ale przyszła z Chartumu wiadomość, że
mahdyści obchodzą się z nimi coraz okrutniej, a że Smain, nabrawszy od rządu
pieniędzy, zdradził. Przystał całkiem do Mahdiego i został mianowany emirem.
Ludzie powiadają, że w tej okropnej bitwie, w której poległ jenerał Hicks,
Smain dowodził artylerią Mahdiego i on to podobno nauczył mahdystów obchodzić
się z armatami, czego przedtem, jako dzicy ludzie, wcale nie umieli. Ale
Smainowi chodzi teraz o to, by wydostać z Egiptu żonę i dzieci, toteż gdy
Fatma, która widocznie z góry wiedziała, co zrobi Smain, chciała cichaczem
wyjechać z Port-Saidu, rząd aresztował ją teraz razem z dziećmi.
- A co rządowi przyjdzie z Fatmy i jej dzieci?
- Rząd powie Mahdiemu: "Oddaj nam jeńców, a my
oddamy ci Fatmę..."
Na razie rozmowa urwała się, albowiem, uwagę Stasia
zwróciły ptaki lecące od strony Echtum om Farag ku jezioru Menzaleh. Leciały
one dość nisko i w przezroczym powietrzu widać było wyraźnie kilka pelikanów z
zagiętymi na grzbiety szyjami, poruszających z wolna ogromnymi skrzydłami. Staś
począł zaraz naśladować ich lot, więc zadarł głowę i biegł przez kilkanaście
kroków groblą, machając rozłożonymi rękoma.
- Patrz! lecą i czerwonaki! - zawołała nagle Nel. Staś
zatrzymał się w jednej chwili, gdyż istotnie za pelikanami, ale nieco wyżej,
widać było zawieszone na błękicie jakby dwa wielkie, różowe i purpurowe kwiaty.
- Czerwonaki! Czerwonaki!
- One wracają pod wieczór do swoich siedzib na
wysepkach - rzekł chłopiec. - Ach; gdybym miał strzelbę!
- Po cóż byś miał do nich strzelać?
- Kobiety takich rzeczy nie rozumieją. Ale pójdźmy
dalej, może zobaczymy ich więcej.
To powiedziawszy wziął dziewczynkę za rękę i poszli ku
pierwszej za Port-Saidem kanałowej przystani, za nimi zaś nadążała Murzynka
Dinah, niegdyś piastunka małej Nel. Szli wałem oddzielającym wody jeziora
Menzaleh od kanału, przez który przepływał w tej chwili, prowadzony przez
pilota, duży parowiec angielski. Zbliżał się wieczór. Słońce stało jeszcze dość
wysoko, ale przetoczyło się już na stronę jeziora. Słonawe jego wody poczynały
lśnić złotem i drgać odblaskami pawich piór. Po arabskim brzegu ciągnęła się,
jak okiem sięgnąć, płowa piaszczysta pustynia - głucha, złowroga, martwa.
Między szklanym, jakby obumarłym niebem a bezmiarem pomarszczonych piasków nie
było śladu żywej istoty Podczas gdy na kanale wrzało życie, kręciły się łodzie,
rozlegały się świsty parowców, a nad Menzaleh migotały w słońcu stada mew i
dzikich kaczek - tam, na arabskim brzegu, była jakby kraina śmierci. Tylko w
miarę jak słońce zniżając się stawało się coraz czerwieńsze, piaski poczęły
przybierać barwę liliową, taką, jaką jesienią mają wrzosy w polskich lasach.
Dzieci idąc ku przystani ujrzały jeszcze kilka
czerwonaków, do których śmiały się ich oczy, po czym Dinah oświadczyła, że Nel
musi wracać do domu. W Egipcie po dniach, które nawet w czasie zimy często
bywają upalne, następują noce bardzo zimne, a że zdrowie Nel wymagało wielkiej
ostrożności, ojciec jej, pan Rawlison, nie pozwalał, by dziewczynka znajdowała
się po zachodzie słońca nad wodą. Zawrócili więc ku miastu, na którego krańcu
stała w pobliżu kanału willa pana Rawlisona - i w chwili gdy słońce zanurzyło
się w morzu, znaleźli się pod dachem. Niebawem przybył też zaproszony na obiad
inżynier Tarkowski, ojciec Stasia - i całe towarzystwo, wraz z Francuzką,
nauczycielką Nel, panią Olivier, zasiadło do stołu:
Pan Rawlison, jeden z dyrektorów kompanii Kanału
Sueskiego, i Władysław Tarkowski, starszy inżynier tejże kompanii, żyli od
wielu lat w najściślejszej przyjaźni. Obaj byli wdowcami, ale pani Tarkowska,
rodem Francuzka, zmarła z chwilą przyjścia na świat Stasia, to jest przed laty
przeszło trzynastu, matka zaś Nel zgasła na suchoty w Heluanie, gdy dziewczynka
miała lat trzy. Obaj wdowcy mieszkali w sąsiednich domach w Port-Saidzie i z
powodu swych zajęć widywali się codziennie. Wspólne nieszczęście zbliżyło ich
jeszcze bardziej do siebie i umocniło zawartą poprzednio przyjaźń. Pan Rawlison
pokochał Stasia jak własnego syna, a zaś pan Tarkowski byłby skoczył w ogień i
wodę za małą Nel. Po ukończeniu dziennych prac najmilszym dla nich odpoczynkiem
była rozmowa o dzieciach, ich wychowaniu i przyszłości. Podczas podobnych
rozmów najczęściej bywało tak, że pan Rawlison wychwalał zdolności, energię i
dzielność Stasia, a pan Tarkowski unosił się nad słodyczą i anielską twarzyczką
Nel. I jedno, i drugie było prawdą. Staś był trochę zarozumiały i trochę
chełpliwy, ale uczył się doskonale, i nauczyciele szkoły angielskiej, do której
chodził w Port-Saldzie, przyznawali mu istotnie niezwykle zdolności. Co do
odwagi i zaradności, odziedziczył ją po ojcu, albowiem pan Tarkowski posiadał
te przymioty w wysokim stopniu i w znacznej części im właśnie zawdzięczał
obecne swe stanowisko. W roku 1863 bił się bez wytchnienia w ciągu jedenastu
miesięcy. Następnie ranny, wzięty do niewoli i skazany na Sybir, uciekł z głębi
Rosji i przedostał się za granicę. Był już przed pójściem do powstania
skończonym inżynierem, jednakże rok jeszcze poświęcił na studia hydrauliczne, a
następnie otrzymał posadę przy kanale i w ciągu kilku lat - gdy poznano jego
znajomość rzeczy, energię i pracowitość - zając wysokie stanowisko starszego
inżyniera.
Staś urodził się, wychował i doszedł do czternastego
roku życia w Port-Saidzie, nad kanałem, wskutek czego inżynierowie, koledzy
ojca, nazywali go "dzieckiem pustyni". Później, będąc już w szkole,
towarzyszył czasem ojcu lub panu Rawlisonowi, w czasie wakacji i świąt, w
wycieczkach, jakie z obowiązku musieli czynić od Port-Saidu aż do Suezu dla
rewizji robót przy wale i przy pogłębianiu łożyska kanału. Znał wszystkich -
zarówno inżynierów i urzędników komory, jak i robotników, Arabów i Murzynów.
Kręcił i wkręcał się wszędzie, wyrastał, gdzie go nie posiali, robił długie
wycieczki wałem, jeździł łódką po Menzaleh i zapuszczał się nieraz dość daleko.
Przeprawiał się na brzeg arabski i dorwawszy się do czyjego bądź konia, a z
braku konia - do wielbłąda, a nawet i osła, udawał farysa w pustyni; słowem,
jak się wyrażał pan Tarkowski, "bobrował" wszędzie i każdą wolną od
nauki chwilę spędzał nad wodą.
Ojciec nie sprzeciwiał się temu, wiedząc, że
wiosłowanie, konna jazda i ciągłe życie na świeżym powietrzu wzmacnia zdrowie
chłopca i rozwija w nim zaradność. Jakoż Staś wyższy był i silniejszy, niż
bywają chłopcy w jego wieku, a dość mu było spojrzeć w oczy; by odgadnąć, że w
razie jakiego wypadku prędzej zgrzeszy zbytkiem zuchwałości niż bojaźnią. W
czternastym roku życia był jednym z najlepszych pływaków w Port-Saidzie, co
niemało znaczyło, albowiem Arabowie i Murzyni pływają jak ryby. Strzelając z
karabinków małego kalibru - i tylko kulami, do dzikich kaczek i do egipskich
gęsi, wyrobił sobie niechybną rękę i oko. Marzeniem jego było polować kiedyś na
wielkie zwierzęta w Afryce środkowej; chciwie też słuchał opowiadań Sudańczyków
zajętych przy kanale, którzy spotykali się w swej ojczyźnie z wielkimi
drapieżnikami i gruboskórnymi.
Miało to i tę korzyść, że uczył się zarazem ich
języków. Kanał Sueski nie dość było przekopać, trzeba go jeszcze i utrzymać,
gdyż inaczej piaski z pustyń, leżących po obu jego brzegach, zasypałyby go w
ciągu roku. Wielkie dzieło Lessepsa wymaga ciągłej pracy i czujności. Toteż do
dziś dnia nad pogłębieniem jego łożyska pracują pod dozorem biegłych inżynierów
potężne maszyny i tysiące robotników. Przy przekopaniu kanału pracowało ich
dwadzieścia pięć tysięcy. Dziś, wobec dokonanego dzieła i ulepszonych nowych
maszyn, potrzeba ich znacznie mniej, jednakże liczba ich jest dotychczas dosyć
znaczna. Przeważają wśród nich ludzie miejscowi, nie brak jednak i Nubijczyków,
i Sudańczyków, i Somalisów, i rozmaitych Murzynów mieszkających nad Białym i
Niebieskim Nilem, to jest w okolicach, które przed powstaniem Mahdiego zajął
był rząd egipski. Staś żył ze wszystkimi za pan brat, a mając, jak zwykle
Polacy, nadzwyczajną zdolność do języków, poznał, sam nie wiedząc jak i kiedy,
wiele z ich narzeczy. Urodzony w Egipcie, mówił po arabsku jak Arab. Od
Zanzibarytów, których wielu służyło za palaczów przy maszynach, wyuczył się rozpowszechnionego
wielce w całej Afryce środkowej języka ki-swahili, umiał nawet rozmówić się z
Murzynami z pokoleń Dinka i Szylluk, zamieszkujących poniżej Faszody nad Nilem.
Mówił prócz tego biegle po angielsku, po francusku i po polsku, albowiem ojciec
jego, gorący patriota, dbał o to wielce, by chłopiec znał mowę ojczystą. Staś,
oczywiście, uważał mowę tę za najpiękniejszą w świecie i uczył jej, nie bez
powodzenia, małą Nel. Nie mógł tylko dokazać tego, aby jego imię wymawiała
Staś, nie "Stes". Nieraz też przychodziło między nimi z tego powodu
do nieporozumień; które trwały jednak dopóty tylko, dopóki w oczach dziewczyny
nie zaczynały świecić łezki. Wówczas "Stes" przepraszał ją - i bywał
zły na samego siebie.
Miał jednak brzydki zwyczaj mówić z lekceważeniem o
jej ośmiu latach i przeciwstawiać im swój poważny wiek i doświadczenie.
Utrzymywał, że chłopiec, który kończy lat czternaście, jeśli nie jest jeszcze
zupełnie dorosłym, to przynajmniej nie jest już dzieckiem, a natomiast zdolny
już jest do wszelkiego rodzaju czynów bohaterskich, zwłaszcza jeśli ma w sobie
krew polską i francuską. Pragnął też najgoręcej, żeby kiedykolwiek zdarzyła się
sposobność do takich czynów, szczególniej w obronie Nel. Oboje wynajdywali
rozmaite niebezpieczeństwa i Staś musiał odpowiadać na jej pytania, co by
zrobił, gdyby na przykład wlazł do jej domu przez okno krokodyl mający dziesięć
metrów albo skorpion tak duży jak pies. Obojgu ani na chwilę nie przychodziło
do głowy, że wkrótce groźna rzeczywistość przewyższy wszelkie ich fantastyczne
przypuszczenia.
Rozdział 2
Tymczasem w domu czekała ich podczas obiadu dobra
nowina. Panowie Tarkowski i Rawlison byli zaproszeni przed kilku tygodniami,
jako biegli inżynierowie, do obejrzenia i oceny robót prowadzonych przy całej
sieci kanałów w prowincji El-Fajum, w okolicach miasta Medinet, blisko jeziora
Karoun oraz wzdłuż rzeki Jussef i Nilu. Mieli tam zabawić koło miesiąca i
uzyskali na to urlopy od własnej kompanii. Ponieważ zbliżały się święta Bożego
Narodzenia, więc obaj nie chcąc rozstawać się z dziećmi postanowili, że Staś i
Nel pojadą także do Medinet. Po usłyszeniu tej nowiny dzieci omal nie
wyskoczyły ze skóry z radości. Dotychczas znały miasta leżące wzdłuż kanału, a
mianowicie Izmailę i Suez, poza kanałem zaś - Aleksandrię i Kair, pod którym
oglądały wielkie piramidy i Sfinksa. Ale były to krótkie wycieczki, gdy wyprawa
do Medinet-el-Fajum wymagała całego dnia jazdy koleją wzdłuż Nilu na południe,
a potem od El-Wasta na zachód, ku Pustyni Libijskiej. Staś znał Medinet z
opowiadań młodszych inżynierów i podróżników, którzy jeździli tam na polowanie
na wszelkiego rodzaju ptactwo wodne oraz na wilki z pustyni i hieny. Wiedział,
że jest to osobna wielka oaza leżąca po lewym brzegu Nilu, ale niezależna od
jego wylewów i mająca swój własny system wodny, utworzony przez jezioro Karoun,
przez Bahr-Jussef i przez całą więź drobnych kanałów. Ci, którzy oazę tę
widzieli, mówili, że jakkolwiek kraina ta należy do Egiptu, jednakże,
oddzielona od niego pustynią, tworzy odrębną całość. Tylko rzeka Jussef wiąże,
rzekłbyś, niebieskim cienkim sznurkiem tę okolicę z doliną Nilu. Wielka
obfitość wód, żyzność gleby i wspaniała roślinność tworzą z niej jakby raj
ziemski, a rozległe ruiny miasta Krokodilopolis ściągają tam setki ciekawych
podróżników. Stasiowi jednak uśmiechały się głównie brzegi jeziora Karoun z
rojami ptactwa i wyprawy na wilki do pustynnych wzgórz Guebel-el-Sedment.
Ale wakacje jego zaczynały się dopiero za kilka dni,
ponieważ zaś rewizja robót przy kanałach była sprawą pilną i starsi panowie nie
mogli tracić czasu, ułożyli się przeto, że wyjadą niezwłocznie, a dzieci wraz z
panią Olivier w tydzień później. I Nel, i Staś mieli ochotę jechać zaraz, ale
Staś nie śmiał o to prosić. Poczęli natomiast wypytywać o rozmaite sprawy
tyczące podróży i z nowymi wybuchami radości przyjęli wiadomość, że nie będą
mieszkali w niewygodnych, utrzymywanych przez Greków hotelach, ale w namiotach
dostarczonych przez Towarzystwo Podróżnicze Cooka. Tak zwykle urządzają się
podróżni, którzy z Kairu wyjeżdżają na dłuższy nawet pobyt do Medinet. Cook
dostarcza namiotów, służby, kucharzy, zapasów żywności, koni, osłów, wielbłądów
i przewodników, tak że podróżnik nie potrzebuje o niczym myśleć. Jest to
wprawdzie dość kosztowny sposób podróżowania, ale panowie Tarkowski i Rawlison
nie mieli potrzeby się z tym liczyć, wszelkie bowiem wydatki ponosił rząd
egipski, który ich zaprosił, jako biegłych, do oceny i rewizji prac przy
kanałach. Nel, która nad wszystko w świecie lubiła jeździć na wielbłądzie,
otrzymała obietnicę od ojca, że dostanie osobnego, garbatego wierzchowca, na
którym wraz z panią Olivier albo z Dinah, a czasem i ze Stasiem, będzie brała
udział we wspólnych wycieczkach w bliższe okolice pustyni i do Karoun. Stasiowi
przyrzekł pan Tarkowski, że pozwoli mu kiedy nocą pójść na wilki - i że jeżeli
przyniesie dobre świadectwo szkolne, to dostanie prawdziwy angielski sztucer i
wszelkie potrzebne dla myśliwego przybory. Ponieważ Staś pewny był cenzury,
więc od razu zaczął uważać się za posiadacza sztucera i obiecywał sobie dokonać
z nim rozmaitych zdumiewających i wiekopomnych czynów.
Na takich projektach i rozmowach zeszedł
uszczęśliwionym dzieciom obiad. Stosunkowo najmniej zapału okazywała do
zamierzonej podróży pani Olivier, której nie chciało się ruszać z wygodnej
willi w Port-Saidzie i którą przestraszała myśl zamieszkania przez kilka
tygodni w namiocie, a zwłaszcza zamiar wycieczek na wielbłądach. Zdarzyło się
jej już kilkakrotnie próbować podobnej jazdy, jak to zwykle robią przez
ciekawość Europejczycy zamieszkali w Egipcie, i zawsze te próby wypadały
niepomyślnie. Raz wielbłąd podniósł się za wcześnie, gdy jeszcze nie zasiadła
się dobrze na siodle, i skutkiem tego stoczyła się przez jego grzbiet na
ziemię. Innym razem nie należący do lekkonośnych dromader utrząsł ją tak, że
przez dwa dni nie mogła przyjść do siebie, słowem, o ile Nel po dwu lub trzech
przejażdżkach, na które pozwolił pan Rawlison, zapewniała, że nie ma nic
rozkoszniejszego na świecie, o tyle pani Olivier zostały przykre wspomnienia.
Mówiła, że to jest dobre dla Arabów albo dla takiej kruszynki jak Nel, która
nie więcej się utrzęsie niż mucha, która by siadła na garbie wielbłąda, ale nie
dla osób poważnych i niezbyt lekkich, a zarazem mających pewną skłonność do nieznośnej
choroby morskiej.
Lecz co do Medinet-el-Fajum miała i inne obawy. Oto w
Port-Saidzie, zarówno jak w Aleksandrii, Kairze i całym Egipcie, nie mówiono o
niczym więcej, tylko o powstaniu Mahdiego i o okrucieństwach derwiszów. Pani
Olivier nie wiedząc dokładnie, gdzie leży Medinet, zaniepokoiła się, czy to nie
będzie zbyt blisko od mahdystów, i wreszcie poczęta wypytywać o to pana
Rawlisona.
Lecz on uśmiechnął się tylko i rzekł:
- Mahdi oblega w tej chwili Chartum, w którym broni
się jenerał Gordon. Czy pani wie, jak daleko z Medinet do Chartumu?
- Nie mam o tym żadnego pojęcia.
- Tak mniej więcej jak stąd do Sycylii - objaśnił pan
Tarkowski.
- Mniej więcej - potwierdził Staś. - Chartum leży tam,
gdzie Nil Biały i Niebieski schodzą się i tworzą jedną rzekę. Dzieli nas od
niego ogromna przestrzeń Egiptu i cała Nubia.
Następnie chciał dodać, że choćby Medinet leżało
bliżej od krajów zajętych przez powstanie, to przecie on tam będzie ze swoim
sztucerem, ale przypomniawszy sobie, że za podobne przechwałki dostał już
nieraz burę od ojca - umilkł.
Starsi panowie poczęli jednak rozmawiać o Mahdim i o
powstaniu, była to bowiem najważniejsza dotycząca Egiptu sprawa. Wiadomości
spod Chartumu były złe. Dzikie hordy oblegały już miasto od półtora miesiąca;
rządy egipski i angielski działały powolnie. Odsiecz zaledwie wyruszyła i
obawiano się powszechnie, że mimo sławy, męstwa i zdolności Gordona ważne to
miasto wpadnie w ręce barbarzyńców. Tego zdania był i pan Tarkowski, który podejrzewał,
że Anglia życzy sobie w duszy, by Mahdi odebrał Sudan Egiptowi po to, by
później odebrać go Mahdiemu i uczynić z tej ogromnej krainy posiadłość
angielską. Nie podzielił się jednak pan Tarkowski tymi podejrzeniami z panem
Rawlisonem nie chcąc urażać jego uczuć patriotycznych.
Pod koniec obiadu Staś jął wypytywać, dlaczego rząd
egipski zabrał wszystkie kraje leżące na południe od Nubii, a mianowicie
Kordofan, Darfur i Sudan aż do Albert-Nianza - i pozbawił tamtejszych
mieszkańców wolności. Pan Rawlison postanowił mu to wytłumaczyć: z tej
przyczyny, że wszystko, co czynił rząd egipski, to czynił z polecenia Anglii,
która rozciągnęła nad Egiptem protektorat i w rzeczywistości rządziła nim, jak
sama chciała.
- Rząd egipski nie zabrał tam nikomu wolności rzekł -
ale ją setkom tysięcy, a może i milionom ludzi przywrócił. W Kordofanie, w
Darfurze i w Sudanie nie było w ostatnich czasach żadnych państw niezależnych.
Zaledwie tu i ówdzie jakiś mały władca rościł sobie prawo do niektórych ziem i
zagarniał je wbrew woli ich mieszkańców, przemocą. Przeważnie jednak były one
zamieszkałe przez niezawisłe pokolenia Arabo-Murzynów, to jest przez ludzi
mających w sobie krew obu tych ras. Pokolenia te żyły w ustawicznej wojnie.
Napadały na siebie wzajem i zabierały sobie konie, wielbłądy, bydło rogate i
przede wszystkim niewolników. Popełniano przy tym wiele okrucieństw. Ale
najgorsi byli kupcy polujący na kość słoniową i niewolników. Utworzyli oni
jakby osobną klasę ludzi, do której należeli wszyscy niemal naczelnicy pokoleń
i zamożniejsi kupcy. Ci czynili zbrojne wyprawy daleko w głąb Afryki, grabiąc
wszędy kły słoniowe i chwytając tysiące ludzi: mężczyzn, kobiet i dzieci.
Niszczyli przy tym wsie i osady, pustoszyli pola, przelewali rzeki krwi i
zabijali bez litości wszystkich opornych. Południowe strony Sudanu, Darfuru i
Kordofanu oraz kraje nad górnym Nilem aż po jeziora - wyludniły się w
niektórych okolicach prawie zupełnie. Lecz bandy arabskie zapuszczały się coraz
dalej, tak że cała środkowa Afryka stała się ziemią łez i krwi. Otóż Anglia,
która, jak ci wiadomo, ściga po całym świecie handlarzy niewolników, zgodziła
się na to, by rząd egipski zajął Kordofan, Darfur i Sudan, był to bowiem jedyny
sposób zmuszenia tych grabieżców do porzucenia tego obrzydliwego handlu i
jedyny sposób utrzymania ich w ryzie. Nieszczęśliwi Murzyni odetchnęli; napady
i grabieże ustały, a ludzie poczęli żyć pod jakim takim prawem. Ale oczywiście
taki stan rzeczy nie podobał się handlarzom, więc gdy znalazł się między nimi
Mohammed-Achmed, zwany dziś Mahdim, który począł głosić wojnę świętą pod
pozorem, że w Egipcie upada prawdziwa wiara Mahometa, wszyscy rzucili się jak
jeden człowiek do broni.. I oto rozpaliła się ta okropna wojna, która,
przynajmniej dotychczas, bardzo źle idzie Egipcjanom. Mahdi pobił we wszystkich
bitwach wojska rządowe, zajął Kordofan, Darfur, Sudan; hordy jego oblegają
obecnie Chartom i zapuszczają się na północ aż do granic Nubii.
- A czy mogą dojść aż do Egiptu? - zapytał Staś.
- Nie - odpowiedział pan Rawlison. - Mahdi zapowiada
wprawdzie, że zawojuje cały świat, ale jest to dziki człowiek, który o niczym
nie ma pojęcia. Egiptu nie zajmie nigdy, gdyż nie pozwoliłaby na to Anglia.
- Jeśli jednak wojska egipskie zostaną zupełnie
zniesione?
- Wówczas wystąpią wojska angielskie, których nie
zwyciężył nigdy nikt.
- A dlaczego Anglia pozwoliła Mahdiemu zająć tyle
krajów?
- Skąd wiesz,. że pozwoliła - odpowiedział pan
Rawlison. - Anglia nie śpieszy się nigdy, albowiem jest wieczna.
Dalszą rozmowę przerwał służący Murzyn, który
oznajmił, że przyszła Fatma Smainowa i błaga o posłuchanie.
Kobiety na Wschodzie zajmują się sprawami prawie
wyłącznie domowymi i rzadko nawet wychodzą z haremów. Tylko uboższe udają się
na targi lub pracują w polach, jak to czynią żony fellachów, to jest wieśniaków
egipskich. Ale i te przesłaniają wówczas twarze. Jakkolwiek w Sudanie, z
którego pochodziła Fatma, zwyczaj ten nie bywa przestrzegany i jakkolwiek
przychodziła ona już poprzednio do biura pana Rawlisona, jednakże przyjście
jej, zwłaszcza o tak późnej porze i do prywatnego domu, wywołało pewne
zdziwienie.
- Dowiemy się czegoś nowego o Smainie - rzekł pan
Tarkowski.
- Tak - odpowiedział pan Rawlison dając zarazem znać
służącemu, aby wprowadził Fatmę.
Jakoż po chwili weszła wysoka, młoda Sudanka, z twarzą
zupełnie nie osłoniętą, o bardzo ciemnej cerze i przepięknych, lubo dzikich i
trochę złowrogich oczach. Wszedłszy padła zaraz na twarz, a gdy pan Rawlison
kazał jej wstać, podniosła się; ale pozostała na klęczkach.
- Sidi - rzekła - niech Allach błogosławi ciebie,
twoje potomstwo, twój dom i twoje trzody!
- Czego żądasz? - zapytał inżynier.
- Miłosierdzia, ratunku i pomocy w nieszczęściu, o
panie! Oto jestem uwięziona w Port-Saidzie i zatrata wisi nade mną i nad mymi
dziećmi.
- Mówisz, żeś uwięziona, a przecież mogłaś tu przyjść,
a do tego w nocy.
- Odprowadzili mnie tu zabtiowie, którzy we dnie i w
nocy pilnują mego domu, i wiem, że mają rozkaz poucinać nam wkrótce głowy.
- Mów jak niewiasta roztropna - odpowiedział
wzruszając ramionami pan Rawlison. - Jesteś nie w Sudanie, ale w Egipcie, gdzie
nie zabijają nikogo bez sądu, więc możesz być pewna, że włos nie spadnie z
głowy ani tobie, ani twoim dzieciom.
Lecz ona poczęła go błagać, by wstawił się za nią
jeszcze raz do rządu, wyjednał jej pozwolenie na wyjazd do Smaina:
"Anglicy tak wielcy jak ty, panie (mówiła), wszystko mogą. Rząd w Kairze
myśli, że Smain zdradził, a to jest nieprawda! Byli u mnie wczoraj kupcy
arabscy, którzy przyjechali z Souakimu, a przedtem kupowali gumę i kość
słoniową w Sudanie, i donieśli mi, że Smain leży chory w El-Faszer i wzywa mnie
wraz z dziećmi do siebie, by je pobłogosławić..."
- Wszystko to jest twój wymysł, Fatmo - przerwał pan
Rawlison.
Lecz ona zaczęła zaklinać się na Allacha, że mówi
prawdę, a następnie mówiła, iż jeśli Smain wyzdrowieje - to wykupi niezawodnie
wszystkich jeńców chrześcijańskich, jeśli zaś umrze, to ona, jako krewna wodza
derwiszów, łatwo znajdzie do niego przystęp i uzyska, co zechce. Niech jej
tylko pozwolą jechać, albowiem serce w jej piersiach skowyczy z tęsknoty za
mężem. Co ona, nieszczęsna niewiasta, zawiniła rządowi i chedywowi? Czy to jej
wina i czy może za to odpowiadać, że ma nieszczęście być krewną derwisza
Mohammeda-Achmeda?
Fatma nie śmiała wobec "Anglików" nazwać
swego krewnego Mahdim, ponieważ znaczy to: odkupiciel świata - wiedziała zaś,
że rząd egipski uważa go za buntownika i oszusta. Ale bijąc wciąż czołem i
wzywając niebo na świadectwo swej niewinności i niedoli, poczęła płakać i
zarazem wyć żałośnie, jak czynią na Wschodzie niewiasty po stracie mężów lub
synów. Następnie rzuciła się znowu twarzą na ziemię, a raczej na dywan, którym
przykryta była posadzka i czekała w milczeniu.
Nel, której chciało się trochę spać pod koniec obiadu,
rozbudziła się zupełnie, a mając poczciwe serduszko chwyciła rękę ojca i
całując ją raz po razu, poczęła prosić za Fatmą:
- Niech jej tatuś pomoże! - niech jej pomoże! Fatma zaś,
rozumiejąc widocznie po angielsku, ozwała się wśród łkań, nie odrywając twarzy
od dywanu:
- Niech cię Allach błogosławi, kwiatku rajski,
rozkoszy Omaja, gwiazdko bez zmazy!
Jakkolwiek Staś był w duszy bardzo zawzięty na
mahdystów, jednakże wzruszył się także prośbą i bólem Fatmy. Przy tym Nel
wstawiała się za nią, a on ostatecznie zawsze chciał tego, czego chciała Nel -
więc po chwili ozwał się niby do siebie, ale tak, by słyszeli go wszyscy:
- Ja, gdybym był rządem, pozwoliłbym Fatmie odjechać.
- Ale ponieważ nie jesteś rządem - odpowiedział mu pan
Tarkowski - lepiej zrobisz nie wdając się w to, co do ciebie nie należy.
Pan Rawlison miał również litościwą duszę i odczuwał
położenie Fatmy, ale uderzyły go w jej słowach rozmaite rzeczy, które wydały mu
się prostym kłamstwem. Mając prawie codzienne stosunki z komorą w Izmaili
wiedział dobrze, że żadne nowe ładunki gumy ani kości słoniowej nie
przechodziły w ostatnich czasach przez kanał. Handel tymi towarami ustał prawie
zupełnie. Kupcy arabscy nie mogli też wracać z leżącego w Sudanie miasta
El-Faszer, gdyż mahdyści w ogóle z początku nie dopuszczali do siebie kupców, a
tych, których mogli złapać, rabowali i zatrzymywali w niewoli. Było to też
rzeczą niemal pewną, że opowiadanie o chorobie Smaina jest kłamstwem.
Lecz ponieważ oczki Nel patrzyły wciąż błagalnie na
tatusia, więc ten nie chcąc zasmucić dziewczynki rzekł po chwili do Fatmy:
- Fatmo, pisałem już do rządu na twoją prośbę, ale bez
skutku. A teraz słuchaj. Jutro z tym oto mehendysem (inżynierem), którego tu
widzisz, wyjeżdżamy do Medinet-el-Fajum; po drodze zatrzymamy się przez jeden
dzień w Kairze, albowiem chedyw chce rozmówić się z nami o kanałach
prowadzonych od Bahr-Jussef i dać nam co do nich polecenia. W czasie rozmowy
postaram się przedstawić mu twoją sprawę i uzyskać dla ciebie jego łaskę. Ale
nic więcej uczynić nie mogę i nie przyrzekam.
Fatma podniosła się i wyciągnąwszy obie ręce na znak
dziękczynienia, zawołała:
- A więc jestem ocalona!
- Nie, Fatmo - odpowiedział pan Rawlison - nie mów o
ocaleniu, albowiem powiedziałem ci już, że śmierć nie grozi ani tobie, ani
twoim dzieciom. Czy jednak chedyw pozwoli na twój odjazd, nie ręczę, albowiem
Smain nie jest chory, ale jest zdrajcą, który zabrawszy rządowe pieniądze nie
myśli wcale o wykupieniu jeńców od Mohammeda-Achmeda.
- Smain jest niewinny, panie, i leży w El-Faszer
powtórzyła Fatma - a gdyby on sprzeniewierzył się nawet rządowi, to ja
przysięgam przed tobą, moim dobroczyńcą, że jeśli pozwolą mi wyjechać, póty
będę błagać Mohammeda-Achmeda, póki nie wyproszę waszych jeńców.
- A więc dobrze. Obiecuję ci raz jeszcze, że wstawię
się za tobą do chedywa.
Fatma poczęła bić pokłony.
- Dzięki ci, sidi! Jesteś nie tylko potężny, ale i
sprawiedliwy. A teraz błagam cię jeszcze, abyś pozwolił służyć nam sobie jak
niewolnikom.
- W Egipcie nikt nie może być niewolnikiem -
odpowiedział z uśmiechem pan Rawlison. - Służby mam dosyć, a z twoich usług nie
mogę korzystać jeszcze i dlatego, że jak ci powiedziałem, wyjeżdżamy wszyscy do
Medinet i może być, że pozostaniemy tam aż do ramazanu.
- Wiem, panie, albowiem powiedział mi to dozorca
Chadigi, ja zaś, dowiedziawszy się o tym, przyszłam nie tylko błagać cię o
pomoc, ale by ci powiedzieć także, że dwaj ludzie z mego pokolenia Dangalów,
Idrys i Gebhr, są wielbłądnikami w Medinet i że uderzą przed tobą czołem, gdy
tylko przybędziesz, ofiarując na twe rozkazy siebie i swe wielbłądy.
- Dobrze, dobrze - odpowiedział dyrektor - ale to sprawa
kompanii Cooka, nie moja.
Fatma ucałowawszy ręce obu inżynierów i dzieci wyszła
błogosławiąc szczególniej Nel. Dwaj panowie milczeli przez chwilę, po czym pan
Rawlison rzekł:
- Biedna kobieta... ale kłamie tak, jak tylko na
Wschodzie kłamać umieją - i nawet w jej oświadczeniach wdzięczności brzmi jakaś
fałszywa nuta.
- Niezawodnie - odpowiedział pan Tarkowski ale co
prawda, to czy Smain zdradził, czy nie zdradził, rząd nie ma prawa zatrzymywać
jej w Egipcie, gdyż ona nie może odpowiadać za męża.
- Rząd nie pozwala teraz nikomu z Sudańczyków
wyjeżdżać bez osobnego pozwolenia do Souakimu i do Nubii, więc zakaz nie dotyka
tylko Fatmy. W Egipcie znajduje się ich wielu, przychodzą tu bowiem dla
zarobku, a między nimi jest pewna liczba należących do pokolenia Dangalów, to
jest tego, z którego pochodzi Mahdi. Oto na przykład należą do niego, prócz
Fatmy, Chadigi i ci dwaj wielbłądnicy z Medinet. Mahdyści nazywają Egipcjan
Turkami i prowadzą z nimi wojnę, ale i między tutejszymi Arabami znalazłoby się
sporo zwolenników Mahdiego, którzy by chętnie do niego uciekli. Zaliczyć trzeba
do nich wszystkich fanatyków; wszystkich dawnych stronników Arabiego paszy i
wielu spośród klas najuboższych. Biorą oni za złe rządowi, że poddał się
całkiem wpływom angielskim, i twierdzą, że religia na tym cierpi. Bóg wie, ilu
uciekło już przez pustynię, omijając zwykłą drogę morską na Souakim, więc rząd
dowiedziawszy się, że Fatma chce także zmykać, przykazał ją pilnować. Za nią
tylko i za jej dzieci, jako za krewnych samego Mahdiego, może będzie można
odzyskać jeńców.
- Czy istotnie niższe klasy w Egipcie sprzyjają
Mahdiemu?
- Mahdi ma zwolenników nawet w wojsku, które może
dlatego bije się tak źle.
- Ale jakim sposobem Sudańczycy mogą uciekać przez pustynię?
Przecie to tysiące mil?
- A jednak tą drogą sprowadzono niewolników do Egiptu.
- Sądzę, że dzieci Fatmy nie wytrzymałyby takiej
podróży.
- Chce też ją sobie skrócić i jechać morzem do
Souakimu.
- W każdym razie biedna kobieta...
Na tym skończyła się rozmowa.
A w dwanaście godzin później "biedna
kobieta" zamknąwszy się starannie w domu z synem dozorcy Chadigiego
szeptała mu ze zmarszczonymi brwiami i ponurym spojrzeniem swych pięknych oczu:
- Chamisie, synu Chadigiego, oto są pieniądze.
Pojedziesz dziś jeszcze do Medinet i oddasz Idrysowi to pismo, które na moją
prośbę napisał do niego świątobliwy derwisz Bellali... Dzieci tych mehendysów
są dobre, ale jeśli nie uzyskam pozwolenia na wyjazd, to nie ma innego sposobu.
Wiem, że mnie nie zdradzisz... Pamiętaj, że ty i twój ojciec pochodzicie także
z pokolenia Dangalów, w którym urodził się wielki Mahdi.
Rozdział 3
Obaj inżynierowie wyjechali nazajutrz a noc do Kairu,
gdzie mieli odwiedzić rezydenta angielskiego i być na posłuchaniu u wicekróla.
Staś obliczał, że może im to zająć dwa dni, i pokazało się, że obliczenia jego
były trafne, gdyż trzeciego dnia wieczorem otrzymał od ojca, już z Medinet,
następującą depeszę: "Namioty przygotowane. Macie wyruszyć z chwilą
rozpoczęcia twoich wakacji. Fatmie daj znać przez Chadigiego, że nie mogliśmy
dla niej nic zrobić.." Podobną depeszę otrzymała również pani Olivier,
która też zaraz rozpoczęła przy pomocy Murzynki Dinah przygotowania podróżne.
Sam ich widok rozradował serca dzieci. Lecz nagle
zaszedł wypadek, który poplątał wszelkie przewidywania i mógł nawet całkiem
powstrzymać wyjazd. Oto w dniu, w którym zaczęły się zimowe wakacje Stasia, a w
wigilię wyjazdu, panią Olivier ukąsił podczas jej drzemki popołudniowej w
ogrodzie skorpion. Jadowite te stworzenia nie bywają zwykle w Egipcie zbyt
niebezpieczne, tym razem jednak ukłucie mogło się stać wyjątkowo zgubnym.
Skorpion pełznął po górnym oparciu płóciennego krzesła i ukłuł panią Olivier w
szyję, w chwili gdy przycisnęła go głową; że zaś poprzednio cierpiała ona na
różę w twarzy, więc zachodziła obawa, że choroba się; powtórzy. Wezwano
natychmiast lekarza, który przybył jednak dopiero po dwu godzinach, gdyż był
zajęty gdzie indziej. Szyja, a nawet i twarz były już opuchnięte, po czym
zjawiła się gorączka ze zwykłymi objawami zatrucia. Lekarz oświadczył, że nie
może być mowy w tych warunkach o wyjeździe, i kazał chorej położyć się do łóżka
- wobec tego dzieciom groziło spędzenie świąt Bożego Narodzenia w domu: Trzeba
oddać sprawiedliwość Nel, że w pierwszych zwłaszcza chwilach więcej myślała o
cierpieniach: swej nauczycielki niż o utraconych przyjemnościach w Medinet.
Popłakiwała tylko po kątach na myśl, że nie zobaczy ojca aż po kilku
tygodniach. Staś nie przyjął wypadku z taką samą rezygnacją i wyprawił naprzód
depeszę, a potem list z zapytaniem, co mają robić.
Odpowiedź przyszła po dwu dniach. Pan Rawliso
porozumiał się naprzód z doktorem i dowiedziawszy się od niego, że doraźne
niebezpieczeństwo jest usunięte i że tylko z obawy odnowienia się róży nie
pozwala na wyjazd pani Olivier z Port-Saldu, zapewnił przede wszystkim dozór i
opiekę dla niej, a następnie dopiero przesłał dzieciom pozwolenie na podróż
wraz z Dinah. Ale ponieważ Dinah; mimo całego; przywiązania do Nel, nie
umiałaby sobie dać rady na kolejach i w hotelach, przeto przewodnikiem i
skarbnikiem w czasie drogi miał być Staś. Łatwo zrozumieć, jak był dumny z tej
roli i z jak rycerskim animuszem zaręczał małej Nel, że jej włos z głowy nie spadnie,
jakby rzeczywiście droga do Kairu i do Medinet przedstawiała jakiekolwiek
trudności lub niebezpieczeństwa.
Wszystkie przygotowania były już poprzednio ukończone,
więc dzieci wyruszyły tego samego dnia kanałem do Izmaili, a z Izmaili koleją
do Kairu, gdzie miały przenocować, nazajutrz zaś jechać do Medinet. Opuszczając
Izmailę widziały jezioro Timsah, które Staś znał poprzednio, albowiem pan
Tarkowski, zapalony w wolnych od zajęć chwilach myśliwy, brał go tam czasem z
sobą na ptactwo wodne. Następnie droga szła wzdłuż Wadi-Toumilat, tuż przy
kanale słodkiej wody idącym od Nilu do Izmaili i Suezu. Przekopano ten kanał
jeszcze przed Sueskim, inaczej bowiem robotnicy pracujący nad wielkim dziełem
Lessepsa pozbawieni by byli całkiem wody zdatnej do picia. Ale wykopanie go
miało jeszcze i inny pomyślny skutek: oto kraina, która była poprzednio jałową
pustynią, zakwitła na nowo, gdy przeszedł przez nią potężny i ożywczy strumień
słodkiej wody. Dzieci mogły dostrzec po lewej stronie z okien wagonów szeroki pas
zieloności, złożony z łąk, na których pasły się konie, wielbłądy i owce i z pól
uprawnych, mieniących się kukurydzą, prosem, alfalfą i innymi gatunkami roślin
pastewnych. Nad brzegiem kanału widać było wszelkiego rodzaju studnie, w
kształcie wielkich kół opatrzonych wiadrami lub w kształcie zwykłych żurawi,
czerpiące wodę, którą fellachowie rozprowadzali pracowicie po zagonach lub
rozwozili beczkami na wózkach ciągnionych przez bawoły. Nad runią zbóż bujały
gołębie, a czasem zrywały się całe stada przepiórek. Po brzegach kanału
przechadzały się poważnie bociany i żurawie. W dali, nad glinianymi chatami
fellachów, wznosiły się jak pióropusze korony palm daktylowych.
Natomiast na północ od linii kolejowej ciągnęła się
szczera pustynia, ale niepodobna do tej, która leżała po drugiej stronie Kanału
Sueskiego. Tamta wyglądała jak równe dno morskie, z którego uciekły wody, a
został tylko pomarszczony piasek, tu zaś piaski były bardziej żółte,
pousypywane jakby w wielkie kopce pokryte na zboczach kępami szarej
roślinności. Między owymi kopcami, które gdzieniegdzie zmieniały się w wysokie
wzgórza, leżały obszerne doliny, wśród których od czasu do czasu widać było
ciągnące karawany.
Z okien wagonu dzieci mogły dojrzeć obładowane
wielbłądy idące długim sznurem, jeden za drugim, przez piaszczyste rozłogi.
Przed każdym wielbłądem szedł Arab w czarnym płaszczu i białym zawoju na
głowie. Małej Nel przypomniały się obrazki z Biblii, które oglądała w domu,
przedstawiające Izraelitów wkraczających do Egiptu za czasów Józefa. Były one
zupełnie takie same. Na nieszczęście, nie mogła przypatrywać się dobrze
karawanom, gdyż przy oknach z tej strony wagonu siedzieli dwaj oficerowie
angielscy i zasłaniali jej widok.
Lecz zaledwie powiedziała to Stasiowi, on zwrócił się
z wielce poważną miną do oficerów i rzekł przykładając palec do kapelusza:
- Dżentelmeni, czy nie zechcecie zrobić miejsca tej
małej miss, która pragnie przypatrywać się wielbłądom?
Obaj oficerowie przyjęli z taką samą powagą propozycję
i jeden z nich nie tylko ustąpił miejsca ciekawej miss, ale podniósł ją i
postawił na siedzeniu przy oknie.
A Staś rozpoczął wykład:
- To jest dawna kraina Goshen, którą faraon oddał
Józefowi dla jego braci Izraelitów. Niegdyś, i jeszcze w starożytności, szedł
tu kanał wody słodkiej, tak że ten nowy jest tylko przeróbką dawnego. Ale
później poszedł w ruinę i kraj stał się pustynią. Teraz ziemia poczyna być znów
żyzna.
- Skąd to dżentelmenowi wiadomo? - zapytał jeden z
oficerów.
- W moim wieku takie rzeczy się wie - odrzekł Staś - a
prócz tego niedawno profesor Sterling wykładał nam o Wadi-Toumilat.
Jakkolwiek Staś mówił bardzo biegle po angielsku,
jednakże odmienny nieco jego akcent zwrócił uwagę drugiego oficera, który
zapytał:
- Czy mały dżentelmen nie jest Anglikiem?
- Małą jest miss Nel, nad którą ojciec jej powierzył
mi w drodze opiekę, a ja nie jestem Anglikiem, lecz Polakiem i synem inżyniera
przy kanale.
Oficer uśmiechnął się słysząc odpowiedź czupurnego
chłopaka i rzekł:
- Bardzo cenię Polaków. Należę do pułku jazdy, który
za czasów Napoleona kilkakrotnie walczył z polskimi ułanami, i tradycja ta
stanowi dotychczas jego chwałę i zaszczyt1.
- Miło mi pana poznać - odpowiedział Staś.
I rozmowa poszła dalej łatwo, albowiem oficerowie
bawili się widocznie: Pokazało się, że obaj jadą także z Port-Saidu do Kairu
dla widzenia się z ambasadorem angielskim i po ostatnie instrukcje co do
długiej podróży, która ich niebawem czekała. Młodszy z nich był doktorem wojskowym,
ten zaś, który rozmawiał ze Stasiem, kapitan Glen, miał z rozporządzenia swego
rządu jechać z Kairu przez Suez do Mombassa i objąć w zarząd cały kraj
przyległy do tego portu i ciągnący się aż do nieznanej krainy Samburu. Staś,
który z zamiłowaniem czytywał podróże po Afryce, wiedział, że Mombassa leży o
kilka stopni za równikiem i że kraje przyległe, jakkolwiek zaliczone już do
sfery interesów angielskich, są jeszcze naprawdę mało znane, zupełnie dzikie,
pełne słoni, żyraf, nosorożców, bawołów i wszelkiego rodzaju antylop, z którymi
wyprawy i wojskowe, i misjonarskie, i kupieckie zawsze się spotykają:
Zazdrościł też kapitanowi Glenowi z całej duszy i zapowiedział, że musi go w
Mombassa odwiedzić i zapolować z nim na lwy lub bawoły.
- Dobrze, ale proszę o odwiedziny z tą małą miss
odpowiedział śmiejąc się kapitan Glen i ukazując na Nel, która w tej chwili
odeszła od okna i siadła przy nim.
- Miss Rawlison ma ojca - odpowiedział Staś - a ja
jestem tylko w drodze jej opiekunem.
Na to zwrócił się żywo drugi oficer i zapytał:
- Rawlison? - czy nie jeden z dyrektorów kanału i ten
który ma brata w Bombaju?
- W Bombaju mieszka mój stryjek - odpowiedziała Nel
podnosząc w górę paluszek.
- A więc twój stryjek, darling, jest żonaty z moją
siostrą. Ja nazywam się Clary Jesteśmy powinowaci i prawdziwie rad jestem, żem
cię spotkał i poznał, mały, kochany ptaszku.
I doktor rzeczywiście był rad. Mówił, że zaraz po
przybyciu do Port-Saidu rozpytywał się o pana Rawlisona, ale w biurach dyrekcji
powiedziano mu, że wyjechał na święta. Wyraził też żal, że statek, którym mają
jechać z Glenem do Mombassa, wychodzi z Suezu już za kilka dni, skutkiem czego
nie będzie mógł wpaść do Medinet.
Polecił tylko Nel pozdrowić ojca i obiecał napisać do
niej z Mombassa. Obaj oficerowie zajęli się teraz przeważnie rozmową z Nel, tak
że Staś pozostał trochę na boku. Za to na wszystkich stacjach pojawiały się
całymi tuzinami mandarynki, świeże daktyle, a nawet i wyborne sorbety. Prócz
Stasia i Nel - korzystała z nich także Dinah, która przy wszystkich swych
przymiotach odznaczała się niepowszednim łakomstwem.
W ten sposób prędko zeszła dzieciom droga do Kairu.
Przy pożegnaniu oficerowie ucałowali rączki i główkę Nel i uścisnęli prawicę
Stasia, przy czym kapitan Glen, któremu rezolutny chłopiec bardzo się podobał,
rzekł na wpół żartem, na wpół naprawdę:
- Słuchaj, mój chłopcze! Kto wie, gdzie, kiedy i w
jakich okolicznościach możemy się jeszcze spotkać w życiu. Pamiętaj jednak, że
zawsze możesz liczyć na moją życzliwość i pomoc.
- I wzajemnie! - odpowiedział z pełnym godności
ukłonem Staś.
Rozdział 4
Zarówno pan Tarkowski, jak pan Rawlison, który kochał
nad życie swoją małą Nel, ucieszyli się bardzo z przybycia dzieci. Młoda parka
powitała też z radością ojców, ale zaraz poczęła się rozglądać po namiotach,
które były już zupełnie wewnątrz urządzone i gotowe na przyjęcie miłych gości.
Okazało się, że są wspaniałe, podwójne, podbite jedne niebieską, drugie
czerwoną flanelą, wyłożone na dole wojłokiem i obszerne jak duże pokoje.
Kompania, której chodziło o opinię wysokich urzędników Towarzystwa Kanałowego,
dołożyła wszelkich starań, by im było dobrze i wygodnie. Pan Rawlison obawiał
się początkowo, czy dłuższy pobyt pod namiotem nie zaszkodzi zdrowiu Nel, i
jeśli się na to zgodził, to tylko dlatego; że w razie niepogody zawsze można
było przenieść się do hotelu. Teraz jednak, rozejrzawszy się dokładnie we
wszystkim na miejscu, doszedł do przekonania, że dni i noce spędzane na świeżym
powietrzu stokroć będą dla jego jedynaczki korzystniejsze niż przebywanie w
zatęchłych pokojach miejscowych hotelików. Sprzyjała temu i prześliczna pogoda.
Medinet, czyli El-Medine, otoczone naokół piaszczystymi wzgórzami Pustyni
Libijskiej, ma klimat o wiele lepszy od Kairu i nie na próżno zwie się
"krainą róż". Z powodu ochronnego położenia i obfitości wilgoci w
powietrzu noce nie bywają tam wcale tak zimne jak w innych częściach Egiptu,
nawet położonych daleko dalej na południe. Zima bywa wprost rozkoszna, a od
listopada rozpoczyna się właśnie największy rozwój roślinności. Palmy
daktylowe, oliwki, których w ogóle jest mało w Egipcie, drzewa figowe,
pomarańczowe, mandarynki, olbrzymie rycynusy, granaty i rozmaite inne rośliny
południowe pokrywają jednym lasem tę rozkoszną oazę. Ogrody zalane są jakby
olbrzymią falą akacyj, bzów i róż, tak że w nocy każdy powiew przynosi
upajający ich zapach. Oddycha się tu pełną piersią i "nie chce się
umierać", jak mówią miejscowi mieszkańcy.
Podobny klimat ma tylko leżący po drugiej stronie
Nilu, lecz znacznie na północ, Heluan, chociaż brak mu tej bujnej roślinności.
Ale Heluan łączył się dla pana Rawlisona z żałosnym
wspomnieniem, tam bowiem umarła matka Nel. Z tego powodu wolał Medinet - i
patrząc obecnie na rozjaśnioną twarz dziewczynki obiecywał sobie w duchu
zakupić tu w niedługim czasie grunt z ogrodem, wystawić na nim wygodny
angielski dom i spędzać w tych błogosławionych stronach wszystkie urlopy, jakie
będzie mógł uzyskać, a po ukończeniu służby przy kanale może nawet zamieszkać
tu na stałe.
Były to jednak plany na daleką przyszłość i nie
całkiem jeszcze stanowcze. Tymczasem dzieci kręciły się od chwili przyjazdu
wszędzie jak muchy, pragnąc jeszcze przed obiadem obejrzeć wszystkie namioty
oraz osły i wielbłądy najęte na miejscu przez Cooka. Pokazało się jednak, że
zwierzęta były na odległym pastwisku i że zobaczyć je będzie można dopiero
jutro. Natomiast przy namiocie pana Rawlisona Nelly i Staś spostrzegli z
przyjemnością Chamisa, syna Chadigiego, swego dobrego znajomego z Port-Saidu.
Nie należał on do służby Cooka i pan Rawlison był nawet zdziwiony spotkawszy go
w El-Medine, ale ponieważ używał go poprzednio do noszenia narzędzi, przyjął go
i teraz jako chłopca do posyłek i wszelkiego rodzaju posług.
Obiad wieczorny okazał się wyborny, gdyż stary Kopt,
pełniący już od lat wielu obowiązki kucharza w kompanii Cooka, chciał popisać
się swoją sztuką. Dzieci opowiadały o znajomości, jaką zawarły w czasie drogi z
dwoma oficerami, co szczególniej zajęło pana Rawlisona, którego brat Ryszard,
żonaty z siostrą doktora Clarego, przebywał rzeczywiście od wielu lat w
Indiach. Ponieważ było to małżeństwo bezdzietne, więc ów stryjaszek kochał
bardzo swoją małą synowicę, którą znał przeważnie tylko z fotografii - i
wypytywał o nią starannie we wszystkich swoich listach. Obu ojców zabawiło
również zaproszenie, jakie otrzymał Staś od kapitana Glena do Mombassa. Chłopak
brał je zupełnie poważnie i obiecywał sobie stanowczo, że kiedyś musi odwiedzić
swego nowego przyjaciela za równikiem. Dopiero pan Tarkowski musiał mu
tłumaczyć, że urzędnicy angielscy nigdy nie zostają długo na urzędzie w tej
samej miejscowości, a to z powodu zabójczego klimatu Afryki, i że nim on Staś -
dorośnie, kapitan będzie już na dziesiątej z rzędu posadzie albo nie będzie go
wcale na świecie.
Po obiedzie całe towarzystwo wyszło przed namioty,
gdzie służba poustawiała składane krzesła płócienne, a dla starszych panów
przygotowała syfony z wodą sodową i brandy. Była już noc, ale nadzwyczaj
ciepła, a ponieważ przypadała pełnia księżyca, więc jasno było jak we dnie.
Białe mury budynków miejskich naprzeciw namiotów świeciły zielono, gwiazdy
skrzyły się na niebie, a w powietrzu rozchodził się zapach róż, akacyj i
heliotropów. Miasto już spało. W ciszy nocnej słychać było tylko niekiedy
donośne głosy żurawi, czapli i flamingów, przelatujących znad Nilu w stronę
jeziora Karoun. Nagle jednak rozległo się głębokie, basowe szczekanie psa,
które zdziwiło Stasia i Nel, zdawało się bowiem wychodzić z namiotu, którego
nie zwiedzili, przeznaczonego na skład siodeł, narzędzi i rozmaitych podróżnych
przyborów.
- Co to za ogromny musi być pies. Chodźmy go zobaczyć
- rzekł Staś.
Pan Tarkowski począł się śmiać, a pan Rawlison
strząsnął popiół z cygara i rzekł, również śmiejąc się:
- Well! na nic nie zdało się zamknięcie.
Po czym zwrócił się do dzieci:
- Jutro - pamiętajcie - jest Wigilia i ten pies miał
być niespodzianką przeznaczoną przez pana Tarkowskiego dla Nel, ale ponieważ
niespodzianka poczęła szczekać, zmuszony jestem zapowiedzieć ją już dziś.
Usłyszawszy to Nel wdrapała się w jednej chwili na
kolana pana Tarkowskiego i objęła go za szyję, następnie przeskoczyła na
ojcowskie:
- Tatusiu, jaka ja jestem szczęśliwa! jaka szczęśliwa!
Uściskom i pocałunkom nie było końca; wreszcie Nel,
znalazłszy się na własnych nogach, poczęła zaglądać w oczy panu Tarkowskiemu:
- Mister Tarkowski...
- Co, Nel?
- Bo jeśli ja już wiem, że on tam jest, to czy ja mogę
go dziś zobaczyć?
- Wiedziałem - zawołał z udanym oburzeniem pan
Rawlison - że ta mała mucha nie poprzestanie na samej nowinie.
A pan Tarkowski zwrócił się do syna Chadigiego i
rzekł:
- Chamisie, przyprowadź psa.
Młody Sudańczyk zniknął za namiotem kuchennym i po
chwili ukazał się znów, prowadząc olbrzymie zwierzę za obrożę.
A Nel aż się cofnęła.
- Oj! - zawołała chwytając ojca za rękę. Staś
natomiast wpadł w zapał:
- Ależ to lew, nie pies!
- Nazywa się Saba (lew) - odpowiedział pan Tarkowski.
- Należy on do rasy mastyfów, to zaś są największe psy na świecie. Ten ma
dopiero dwa lata, ale istotnie jest ogromny. Nie bój się, Nel, gdyż łagodny
jest jak baranek. Tylko śmiało! Puść go; Chamisie.
Chamis puścił obrożę, za którą przytrzymywał brytana,
a ów poczuwszy, że jest wolny, począł machać ogonem, łasić się do pana
Tarkowskiego, z którym poznał się już dobrze poprzednio, i poszczekiwać z
radości.
Dzieci patrzyły z podziwem przy blasku księżyca na
jego potężny okrągły łeb ze zwieszonymi wargami, na grube łapy, na potężną
postać przypominającą naprawdę postać lwa płowo-żółtą maścią całego ciała. Nic
podobnego nie widziały dotąd w życiu.
- Z takim psem można by bezpiecznie przejść Afrykę -
zawołał Staś.
- Spytaj się go, czyby potrafił zaaportować nosorożca
- rzekł pan Tarkowski.
Saba nie mógłby wprawdzie odpowiedzieć na to pytanie,
ale natomiast machał ogonem coraz weselej i garnął się do ludzi tak serdecznie,
że Nel od razu przestała się go bać i poczęła go głaskać po głowie.
- Saba, miły, kochany Saba.
Pan Rawlison pochylił się nad nim, podniósł jego łeb
ku twarzyczce dziewczynki i rzekł:
- Saba, przypatrz się tej panience. Oto twoja pani!
Masz jej słuchać i strzec - rozumiesz?
- Wow! - ozwał się na to basem Saba, jakby
rzeczywiście zrozumiał, o co chodzi.
I zrozumiał nawet lepiej, niż można się było
spodziewać, gdyż korzystając z tego, że głowa jego znajdowała się prawie na
wysokości twarzy dziewczynki, polizał na znak hołdu swym szerokim ozorem jej
nosek i policzki.
Wywołało to powszechny wybuch śmiechu. Nel musiała
pójść do namiotu, by się umyć. Wróciwszy po kwadransie czasu ujrzała Sabę z
łapami założonymi na ramiona Stasia, który uginał się pod tym ciężarem. Pies przewyższał
go o głowę.
Nadchodził czas spoczynku, ale mała uprosiła sobie
jeszcze pół godziny zabawy, by zapoznać się lepiej z nowym przyjacielem. Jakoż
poznanie poszło tak łatwo, że pan Tarkowski posadził ją wkrótce po damsku na
jego grzbiecie i podtrzymując ją z obawy, by nie spadła, kazał Stasiowi
prowadzić psa za obrożę. Ujechała tak kilkanaście kroków, po czym próbował i
Staś dosiąść osobliwego wierzchowca, ale ów siadł wówczas na tylnych łapach,
tak że Staś znalazł się niespodzianie na piasku koło ogona.
Dzieci miały już udać się na spoczynek, gdy z dala, na
oświeconym przez księżyc rynku, ukazały się dwie białe postacie zdążające ku
namiotom.
Łagodny dotychczas Saba począł warczeć głucho i
groźnie, tak że Chamis na rozkaz pana Rawlisona musiał go znów chwycić za
obrożę, a tymczasem dwaj ludzie, przybrani w białe burnusy, stanęli przed
namiotami.
- A kto tam? - zapytał pan Tarkowski.
- Przewodniczący wielbłądów - ozwał się jeden z
przybyłych.
- Ach! to Idrys i Gebhr? Czego chcecie?
- Przyszliśmy spytać, czy nie będziemy potrzebni na
jutro?
- Nie. Jutro i pojutrze są wielkie święta, w czasie
których nie godzi się nam robić wycieczek. Przyjdźcie pojutrze rano.
- Dziękujemy, efendi.
- A wielbłądy macie dobre? - zapytał pan Rawlison.
- Bismillach! - odpowiedział Idrys - prawdziwe hegin
(wierzchowce) o tłustych garbach i łagodne jak ha' ga (owce). Inaczej Cook nie
byłby nas najął.
- Nie trzęsą nadto?
- Można, panie, położyć garść fasoli na grzbiecie
każdego z nich i żadne ziarnko nie spadnie w najszybszym biegu.
- Jak przesadzać, to już po arabsku - rzekł śmiejąc
się pan Tarkowski.
- Albo po sudańsku - dodał pan Rawlison. Tymczasem
Idrys i Gebhr stali wciąż jak dwie białe kolumny, przypatrując się pilnie
Stasiowi i Nel. Księżyc oświecał ich bardzo ciemne twarze, które przy jego
blasku wyglądały jakby wykute z brązu. Białka ich oczu połyskiwały zielonawo
spod turbanów.
- Dobranoc wam! - rzekł pan Rawlison.
- Niech Allach czuwa nad wami, efendi, w nocy i we
dnie:
To rzekłszy skłonili się odeszli. Przeprowadzało ich
głuche, podobne do dalekiego grzmotu warczenie Saby, któremu dwaj Sudańczycy
nie podobali się widocznie.
Rozdział 5
Przez następne dni nie było żadnych wycieczek.
Natomiast wieczorem w Wigilię, gdy na niebie pokazała się pierwsza gwiazda, w
namiocie pana Rawlisona zajaśniało setkami świeczek drzewko przeznaczone dla
Nel. Choinkę zastępowała wprawdzie tuja wycięta w jednym z ogrodów El-Medine,
niemniej jednak Nel znalazła między jej gałązkami mnóstwo łakoci i wspaniałą
lalkę, którą ojciec sprowadził dla niej z Kairu, a Staś swój upragniony sztucer
angielski. Od ojca dostał przy tym ładunki, rozmaite przybory myśliwskie i
siodło do konnej jazdy. Nel nie posiadała się ze szczęścia, a Staś, lubo
sądził, że kto posiada prawdziwy sztucer, powinien posiadać i odpowiednią
powagę, nie mógł jednak wytrzymać - i wybrawszy chwilę, w której koło namiotu
było pusto - obszedł go wokoło na rękach. Sztukę tę, uprawianą mocno w szkole w
Port-Saidzie, posiadał w zadziwiającym stopniu i nieraz bawił nią Nel, która
zresztą zazdrościła mu jej szczerze.
Wigilia i pierwsze święto spłynęły dzieciom częścią na
nabożeństwie, częścią na rozpatrywaniu darów, jakie otrzymały, i na tresurze
Saby. Nowy przyjaciel okazywał się pojętny nad wszelkie oczekiwanie. Zaraz
pierwszego dnia nauczył się podawać łapę, aportować chustki do nosa, których
jednak nie oddawał bez oporu - i zrozumiał, że obmywanie ozorem twarzy Nel nie
jest rzeczą godną psa-dżentelmena. Nel trzymając palec na nosku udzielała mu
rozmaitych nauk, on zaś potakując ruchami ogona dawał w ten sposób do poznania,
że słucha z należytą uwagą i bierze je do serca. Podczas przechadzek po
piaszczystym placu miejskim sława Saby w Medinet rosła z każdą godziną, a
nawet, jak każda sława, zaczynała mieć przykrą stronę, ściągała bowiem całe
zastępy dzieciaków arabskich. Z początku trzymały się one z daleka, następnie
jednak ośmielone łagodnością "potwora" zbliżały się coraz bardziej, a
w końcu obsiadały namioty, tak że nikt nie mógł poruszać się swobodnie. Nadto,
ponieważ każdy dzieciak arabski ssie od rana do nocy trzcinę cukrową, przeto za
dziećmi ciągną zawsze legiony much, które, uprzykrzone same przez się, bywają
niebezpieczne, roznoszą bowiem zarazki egipskiego zapalenia oczu. Służba
usiłowała z tego powodu dzieci rozpędzać, ale Nel występowała w ich obronie, a
co więcej, rozdawała najmłodszym helou, to jest słodycze, co zjednywało jej
wielką ich miłość, ale oczywiście powiększało ich zastępy.
Po trzech dniach zaczęły się wspólne wycieczki,
częścią wąskotorowymi kolejkami, których dużo nabudowali w Medinet-el-Fajum
Anglicy, częścią na osłach, a czasem i na wielbłądach. Pokazało się, że w
pochwałach oddawanych tym zwierzętom przez Idrysa było wprawdzie wiele
przesady, bo nie tylko fasoli, ale i ludziom niełatwo było utrzymać się na
siodłach, lecz była też prawda. Wielbłądy należały oczywiście do rodzaju hegin,
to jest wierzchowych, a że karmiono je dobrze durrą (kukurydzą miejscową lub
syryjską), więc garby miały tłuste i okazywały się tak ochocze do biegu, że
trzeba je było powstrzymywać. Sudańczycy Idrys i Gebhr zjednali sobie, mimo
dzikiego połysku ich oczu, ufność i serca towarzystwa, a to przez wielką
usłużność i nadzwyczajną troskliwość o Nel. Gebhr miał zawsze okrutny i trochę
zwierzęcy wyraz twarzy, ale Idrys zmiarkowawszy prędko, że ta mała osóbka jest
okiem w głowie całego towarzystwa, oświadczał przy każdej sposobności, że
chodzi mu o nią więcej niż o "własną duszę". Pan Rawlison domyślał
się wprawdzie, że przez Nel chce Idrys trafić do jego kieszeni, ale mniemając
zarazem, że nie ma na świecie człowieka, który by nie musiał pokochać jego
jedynaczki, był mu jednakże wdzięczny i nie żałował "bakczyszów".
W ciągu pięciu dni towarzystwo zwiedziło leżące blisko
miasta ruiny starożytnego Krokodilopolis, gdzie Egipcjanie czcili niegdyś bożka
zwanego Sebak, który miał postać ludzką, a głowę krokodyla. Następna wycieczka
była do piramidy Hanara i do szczątków Labiryntu, najdłuższa zaś i cała na
wielbłądach - do jeziora Karoun. Północny brzeg jego jest szczerą pustynią, na
której prócz ruin dawnych miast egipskich nie ma żadnego śladu życia. Natomiast
na południe ciągnie się kraj żyzny, wspaniały, a same brzegi, porośnięte wrzosem
i trzciną, roją się od pelikanów, czerwonaków, czapli, dzikich gęsi i kaczek.
Tam dopiero Staś znalazł sposobność popisania się celnością swych strzałów.
Zarówno ze zwykłej strzelby, jak i popisowe ze sztucera były tak nadzwyczajne,
że po każdym dawało się słyszeć zdumione cmokanie Idrysa i wioślarzy arabskich,
a spadającym w wodę ptakom towarzyszyły stałe okrzyki: Bismillach i Maszallach!
Arabowie zapewnili, że na przeciwległym brzegu
"pustynnym" jest dużo wilków i hien i że podrzuciwszy wśród osypisk
padlinę owcy można prawie na pewno przyjść do strzału. Wskutek tych zapewnień
pan Tarkowski i Staś spędzili dwie noce na pustyni, przy ruinach Dine. Ale
pierwszą owcę ukradli zaraz po odejściu strzelców Beduini, druga zaś zwabiła
tylko kulawego szakala, którego położył Staś. Dalsze polowania musiały być
odłożone, gdyż dla obu inżynierów nadszedł czas wyjazdu na rewizję robót
wodnych prowadzonych przy Bahr-Jussef, koło El-Lahum, na południowy wschód od
Medinet.
Pan Rawlison czekał tylko na przybycie pani Olivier.
Na nieszczęście, zamiast niej przyszedł list od lekarza donoszący, że dawna
róża w twarzy odnowiła się po ukąszeniu i że chora przez czas dłuższy nie
będzie mogła wyjechać z Port-Saidu. Położenie stało się istotnie kłopotliwe.
Zabierać z sobą dzieci, starą Dinah, namioty i całą służbę było niepodobna,
choćby z tej przyczyny, że inżynierowie mieli być dziś tu, jutro tam, a mogli
otrzymać polecenie dotarcia aż do wielkiego Kanału Ibrahima. Wobec tego, po
krótkiej naradzie, postanowił pan Rawlison zostawić Nel pod opieką starej Dinah
i Stasia oraz ajenta konsularnego włoskiego i miejscowego mudira (gubernatora),
z którym się poprzednio poznał. Obiecał też Nel, której żal było rozstawać się
z ojcem, że ze wszystkich bliższych miejscowości obaj z panem Tarkowskim będą
wpadali do Medinet albo, jeśli znajdzie się co godnego widzenia, wzywali dzieci
do siebie.
- Bierzemy z sobą Chamisa - mówił - którego w danym
razie po was przyślemy. Dinah niech zawsze towarzyszy Nel, ale ponieważ Nel
robi z nią wszystko, co jej się podoba, więc ty, Stasiu, czuwaj nad obiema.
- Może pan być pewny - odpowiedział Staś - że będę
pilnował Nel tak jak rodzonej siostry. Ona ma Sabę, a ja sztucer, więc niech
kto spróbuje ją pokrzywdzić...
- Nie o to chodzi - rzeki pan Rawlison. - Saba i
sztucer nie będą wam z pewnością potrzebne. Ty bądź tak dobry i chroń ją tylko
od zmęczenia, a zarazem uważaj, by się nie przeziębiła. Prosiłem konsula, aby w
razie gdyby się czuła niezdrowa, wezwał zaraz z Kairu doktora. Chamisa będziemy
tu przysysali po wiadomości jak najczęściej. Mudir będzie was także odwiedzał.
Spodziewam się przy tym, że nasza nieobecność nie potrwa nigdy długo.
Pan Tarkowski nie szczędził także Stasiowi przestróg.
Mówił mu, że Nel nie potrzebuje jego obrony, gdyż w Medinet, jak również w
całej prowincji El-Fajum nie ma ani dzikich ludzi, ani dzikich zwierząt. Myśleć
o czymś podobnym byłoby rzeczą śmieszną i niegodną chłopca, który kończy
niedługo rok czternasty. Więc ma być tylko troskliwy i uważny, nie przedsiębrać
na własną rękę, a tym bardziej razem z Nel, żadnych wypraw, zwłaszcza zaś na
wielbłądach, na których jazda bądź co bądź zawsze męczy.
Lecz Nel słysząc to zrobiła tak smutną minkę, że pan
Tarkowski musiał ją uspokajać.
- Owszem - rzekł głaszcząc jej czuprynkę - będziecie
jeździli na wielbłądach, ale przy nas albo ku nam, jeśli przyślemy po was
Chamisa.
- A samym nam nie wolno robić żadnych wycieczek,
choćby tycich, tyciutkich? - pytała dziewczynka.
I poczęła pokazywać na paluszku, o jak małe wycieczki
jej chodzi. Tatusiowie w końcu przystali z warunkiem, że będą się odbywały na
osłach, nie na wielbłądach - i nie do ruin, gdzie łatwo wpaść w jaką dziurę,
ale po drogach na pobliskie pola i ku ogrodom położonym za miastem. Dragoman
wraz z inną służbą Cooka miał dzieciom zawsze towarzyszyć.
Po czym obaj starsi panowie wyjechali, ale wyjechali
blisko, do Hamaret-el-Makta, tak że po dziesięciu godzinach wrócili na noc do
Medinet. Powtarzało się to przez kilka dni z rzędu, póki nie zwiedzili robót
najbliższych. Potem, gdy prace ich objęły dalsze, ale niezbyt jeszcze odległe
okolice, przyjeżdżał w nocy Chamis i wczesnym rankiem zabierał Stasia i Nel do
tych miasteczek, w których ojcowie chcieli im coś ciekawego pokazać. Dzieci
spędzały większą część dnia z tatusiami, a pod zachód słońca wracały do
Medinet, do namiotów. Bywały jednak dni, w których Chamis nie przyjeżdżał, i
wówczas Nel, pomimo towarzystwa Stasia i Saby, w którym odkrywała coraz nowe
przymioty, wyglądała z utęsknieniem posłańca. W ten sposób upłynął czas aż do
święta Trzech Króli, na które obaj inżynierowie powrócili do Medinet.
W dwa dni później wyjechali jednak znowu,
zapowiedziawszy, że wyjeżdżają tym razem na dłużej i że prawdopodobnie dotrą aż
do Beni-Suef, a stamtąd do El-Fachem gdzie zaczyna się kanał tegoż nazwiska,
idący daleko na południe wzdłuż Nilu.
Wielkie też było zdziwienie dzieci, gdy trzeciego dnia
koło jedenastej rano Chamis pojawił się w Medinet. Spotkał go pierwszy Staś,
który poszedł na pastwisko przypatrywać się wielbłądom. Chamis rozmawiał z
Idrysem i powiedział tylko tyle Stasiowi, że przyjechał po niego i po Nel i że
natychmiast przyjdzie do namiotów oznajmić, dokąd z polecenia starszych panów
mają wyruszyć. Chłopiec poleciał zaraz z dobrą nowiną do Nel, którą zastał
bawiącą się z Sabą przed namiotem.
- Wiesz! jest Chamis! - zawołał już z daleka.
A Nel poczęła zaraz podskakiwać trzymając obie nóżki
razem, jak czynią dziewczynki skaczące przez sznur.
- Pojedziemy! pojedziemy!
- Tak, pojedziemy, i daleko.
- A dokąd? - spytała rozgarniając rączkami czuprynę,
która jej spadła na oczy.
- Nie wiem. Chamis powiedział, że za chwilę tu
przyjdzie i powie.
- To skąd wiesz, że daleko?
- Bo słyszałem, jak Idrys mówił, że on i Gebhr ruszą z
wielbłądami natychmiast. To znaczy, że pojedziemy koleją i zastaniemy wielbłądy
tam, gdzie będą tatusiowie, a stamtąd będziemy robili jakieś wycieczki.
Czupryna z powodu ciągłych podskoków pokryła znów nie
tylko oczy, ale całą twarz Nel, a nóżki jej odbijały się tak od ziemi, jakby
były z kauczuku.
W kwadrans później przyszedł Chamis i pokłonił się
obojgu:
- Khanage (paniczu) - rzekł do Stasia - jedziemy za
trzy godziny pierwszym pociągiem.
- Dokąd?
- Do El-Gharak-el-Sultani, a stamtąd razem ze
starszymi panami na wielbłądach do Wadi-Rajan: Serce zabiło Stasiowi z radości,
ale jednocześnie zdziwiły go słowa Chamisa. Wiedział, że Wadi-Rajan jest to
wielkie kolisko piaszczystych wzgórz wznoszące się na Pustyni Libijskiej na
południe i na południowy zachód od Medinet, a tymczasem pan Tarkowski i pan
Rawlison zapowiedzieli wyjeżdżając, że udają się w stronę wprost przeciwną, w
kierunku Nilu.
- Cóż się stało? - zapytał Staś. - To ojciec mój i pan
Rawlison nie są w Beni-Suef, tylko w El-Gharak?
- Tak im wypadło - odrzekł Chamis.
- Ale przecież kazali pisywać do siebie do El-Fachen.
- W tym liście pisze starszy efendi, dlaczego są w
El-Gharak.
I przez chwilę szukał przy sobie listu, po czym
wykrzyknął:
- Och, Nabi (proroku)! zostawiłem list w torbie przy
wielbłądnikach. Polecę zaraz, póki Idrys i Gebhr nie odjadą.
I pobiegł do wielbłądników, a tymczasem dzieci poczęły
wraz z Dinah przygotowywać się do drogi. Ponieważ zanosiło się na dłuższą
wycieczkę, więc Dinah zapakowała parę sukienek, trochę bielizny i cieplejsze
ubranie dla Nel. Staś także pomyślał o sobie, a zwłaszcza nie zapomniał o
sztucerze i ładunkach, mając nadzieję spotkać się wśród osypisk Wadi-Rajan z
wilkami i hienami.
Chamis wrócił dopiero po godzinie, tak spocony,
zziajany, że przez chwilę nie mógł tchu złapać.
- Nie znalazłem już wielbłądników - mówił - i goniłem
za nimi, ale na próżno. Nic to jednak nie szkodzi, gdyż i list, i samych
starszych efendich znajdziemy w El-Gharak. Czy i Dinah ma jechać z nami?
- Albo co?
- Może lepiej, żeby została. Starsi panowie nie mówili
o niej wcale.
- Ale zapowiedzieli wyjeżdżając, że Dinah zawsze ma
towarzyszyć panience, więc pojedzie i teraz. Chamis skionił się przyłożywszy
dłoń do serca i rzekł:
- Spieszmy się, panie, bo inaczej katr (pociąg)
odejdzie.
Rzeczy były gotowe, więc znaleźli się na czas na
stacji. Odległość z Medinet do Gharak nie wynosi więcej jak trzydzieści
kilometrów, ale kolejka poboczna, która łączy te miejscowości, idzie wolno i
zatrzymuje się niezmiernie często. Gdyby Staś był sam, byłby niewątpliwie wolał
jechać na wielbłądzie niż koleją, gdyż wyliczył, iż Idrys i Gebhr, wyruszywszy
na dwie godziny przed pociągiem, będą wcześniej od nich w El-Gharak. Ale dla
Nel byłaby to droga zbyt długa, więc mały opiekun, który wziął bardzo do serca
przestrogi obu ojców, nie chciał narażać dziewczynki na zmęczenie. Zresztą czas
zszedł obojgu szybko, tak że ani obejrzeli się, kiedy stanęli w Gharak.
Mała stacyjka, z której Anglicy robią zwykle wycieczki
do Wadi-Rajan, była zupełnie pusta. Zastali tylko kilka zakwefionych kobiet z
koszami mandarynek, dwóch nieznanych wielbłądników-Beduinów oraz Idrysa i
Gebhra z siedmiu wielbłądami, z których jeden był silnie objuczony. Natomiast
pana Tarkowskiego ani pana Rawlisona nie było ani śladu.
Ale Idrys w ten sposób wytłumaczył ich nieobecność:
- Starsi panowie pojechali na pustynię, aby ustawić
namioty, które przywieźli z Etsah, i kazali nam jechać za sobą.
- A jakże znajdziemy ich wśród wzgórz? - zapytał Staś.
- Przysłali przewodników, którzy nas poprowadzą.
To powiedziawszy wskazał na Beduinów. Starszy z nich
skłonił się, przetarł palcem jedno oko, jakie posiadał, i rzekł:
- Nasze wielbłądy nie tak tłuste, ale nie mniej ścigłe
od waszych. Za godzinę tam będziemy.
Staś był rad, że spędzą noc na pustyni, ale Nel
odczuła pewien zawód, albowiem poprzednio była pewna, że zastanie tatusia w
Gharak.
Tymczasem naczelnik stacji, zaspany Egipcjanin w
czerwonym fezie i w ciemnych okularach, zbliżył się i nie mając nic innego do
roboty, począł przypatrywać się europejskim dzieciom.
- To dzieci tych inglezi, którzy pojechali rano ze
strzelbami na pustynię - rzekł Idrys sadowiąc Nel na siodle.
Staś oddawszy sztucer Ghamisowi siadł przy niej,
albowiem siodło było obszerne i mające kształt palankinu, tylko bez dachu.
Dinah usadowiła się za Chamisem, inni zajęli osobne wielbłądy i ruszyli.
Gdyby naczelnik stacji popatrzył był dłużej za nimi,
byłby może zdziwiony, że owi Anglicy, o których wspomniał Idrys, pojechali
wprost do ruin na południe, oni zaś skierowali się od razu ku Talei, w stronę
przeciwną. Ale naczelnik wrócił jeszcze przedtem do domu, ponieważ żaden pociąg
nie przychodził tego dnia do Gharak.
Godzina była piąta po południu. Pogoda wspaniała.
Słońce przeszło już na tę stronę Nilu i zniżyło się nad pustynią tonąc w
złotych i purpurowych zorzach płonących po zachodniej stronie nieba. Powietrze
tak było przesycone różowym blaskiem, że oczy mrużyły się od jego zbytku. Pola
przybrały odcień liliowy, a natomiast odległe wzgórza, odrzynające się twardo
na tle zórz, miały barwę czystego ametystu. Świat tracił cechy rzeczywistości i
zdawał się być jedną grą zaziemskich świateł.
Póki jechali przez kraj zielony i uprawny,
przewodnik-Beduin prowadził karawanę krokiem umiarkowanym, z chwilą jednak gdy
pod nogami wielbłądów zaskrzypiał twardy piasek, zmieniło się wszystko od razu.
- Yalla! yalla! - zawyły nagle dzikie głosy.
A jednocześnie dał się słyszeć świst batów i
wielbłądy, przeszedłszy z kłusa w cwał, poczęły pędzić jak wicher, wyrzucając
nogami piasek i żwir pustyni.
- Yalla! yalla!
Kłus wielbłąda bardziej trzęsie, cwał, którym te
zwierzęta rzadko biegną, bardziej kołysze, więc dzieci bawiła z początku ta
szalona jazda. Ale wiadomo choćby z huśtawki, że zbyt szybkie kołysanie się
powoduje zawrót głowy. Jakoż po pewnym czasie, gdy pęd nie ustawał, małej Nel
poczęło się kręcić w główce i ćmić w oczach.
- Stasiu, czemu my tak lecimy? - zawołała zwracając
się do towarzysza.
- Myślę, że pozwolili zanadto rozpędzić się
wielbłądom, a teraz nie mogą ich wstrzymać - odrzekł Staś.
Ale zauważywszy, że twarz dziewczynki trochę pobladła,
począł wołać na Beduinów pędzących na przedzie, by zwolnili. Wołanie jego miało
jednak tylko ten skutek, że rozległy się znów okrzyki: "Yalla!" - i
że zwierzęta przyspieszyły jeszcze biegu.
Chłopiec sądził w pierwszej chwili, że Beduini go nie
dosłyszeli, gdy jednak na powtórne wezwanie nie było żadnej odpowiedzi i gdy
jadący za nimi Gebhr nie przestawał smagać tego wielbłąda, na którym oboje z
Nel siedzieli, pomyślał, że to nie wielbłądy poniosły, ale że ludzie tak
spieszą z jakiejś nie znanej mu przyczyny.
Przyszło mu do głowy, że może pojechali złą drogą i że
chcąc wynagrodzić czas stracony pędzą teraz z obawy, by starsi panowie nie
wyłajali ich za zbyt późne przybycie. Lecz po chwili zrozumiał, że to nie może
być, gdyż pan Rawlison bardziej by się rozgniewał za zbytnie umęczenie Nel. Co
to więc znaczy? i dlaczego nie słuchają jego rozkazów? W sercu chłopaka począł
wzbierać gniew i obawa o Nel.
- Stój - krzyknął z całej siły, zwracając się do
Gebhra.
- Ouskout (milcz)! - zawył w odpowiedzi Sudańczyk.
I pędzili dalej.
Noc zapada w Egipcie koło godziny szóstej, więc zorze
wkrótce zgasły, a po pewnym czasie na niebo wytoczył się wielki, czerwony od
blasku zórz księżyc i rozświecił pustynię łagodnym światłem.
W ciszy słychać było tylko zziajany oddech wielbłądów
i głuche, szybkie uderzenia ich nóg o piasek, a czasem świst batów. Nel była
już tak znużona, że Staś musiał podtrzymywać ją na siodle. Co chwila
zapytywała, czy prędko dojadą, i widocznie krzepiła ją tylko nadzieja rychłego
zobaczenia ojca. Ale na próżno rozglądali się oboje dokoła. Upłynęła godzina,
potem druga: ani namiotów, ani ognisk nigdzie nie było widać.
Wówczas włosy powstały na głowie Stasia, albowiem
zrozumiał, że ich porwano.
Rozdział 6
A panowie Rawlison i Tarkowski oczekiwali rzeczywiście
dzieci, ale nie wśród wzgórz piaszczystych Wadi-Rajan, dokąd nie mieli ani
potrzeby, ani ochoty jechać, lecz w zupełnie innej stronie, w mieście El-Fachem
nad kanałem tegoż nazwiska, przy którym oglądali dokonane przed końcem roku
roboty. Odległość między El-Fachen a Medinet wynosi w prostej linii około
czterdziestu pięciu kilometrów. Ponieważ jednak nie ma bezpośredniego
połączenia i trzeba jechać na El-Wasta, co podwaja niemal drogę, przeto pan
Rawlison, rozglądając się w przewodniku kolejowym, czynił następujące
wyliczenia:
- Chamis wyjechał onegdaj wieczór - mówił do pana
Tarkowskiego - i w El-Wasta złapał pociąg idący z Kairu, w Medinet jest zatem
dziś rano. Dzieci zapakują się w godzinę. Wyjechawszy wszelako w południe,
musiałyby czekać na nocny pociąg idący wzdłuż Nilu, a ponieważ nie pozwoliłem
Nel jechać nocą, więc wyruszą dziś rano i będą tu zaraz po zachodzie słońca.
- Tak - rzekł pan Tarkowski - Chamis musi trochę odpocząć,
a Stasiowi pali się wprawdzie w głowie, jednakże gdy chodzi o Nel, można zawsze
na niego liczyć. Zresztą posłałem mu także kartę, by nie wyjeżdżali na noc.
- Dzielny chłopiec i ufam mu zupełnie - odpowiedział
pan Rawlison.
- Co prawda, to i ja. Staś przy swych rozmaitych
wadach ma prawy charakter i nigdy nie kłamie, albowiem jest odważny, a kłamią
tylko tchórze. Energii też mu nie brak i jeśli z czasem zdobędzie się na
spokojną rozwagę, to myślę, że da sobie radę na świecie.
- Z pewnością. Co zaś do rozwagi, to czy ty byłeś
rozważny w jego wieku?
- Muszę przyznać, że nie - odpowiedział śmiejąc się
pan Tarkowski - ale może nie byłem tak pewny siebie jak on.
- To przejdzie. Tymczasem bądź szczęśliwy, że masz
takiego chłopca.
- A ty, że masz takie słodkie i kochane stworzenie jak
Nel.
- Niech ją Bóg błogosławi - odpowiedział ze
wzruszeniem pan Rawlison.
Dwaj przyjaciele uścisnęli sobie dłonie, po czym
zasiedli do przeglądania planów i kosztorysów robót. Na tym zajęciu spłynął im
czas aż do wieczora.
O godzinie szóstej, gdy już zapadała noc, znaleźli się
na stacji i chodząc po peronie rozmawiali w dalszym ciągu o dzieciach.
- Pyszna pogoda, ale chłodno - ozwał się pan Rawlison.
- Czy aby Nel wzięła ze sobą ciepłe ubranie?
- Staś będzie o tym pamiętał i Dinah także.
- Żałuję jednakże; że zamiast sprowadzać ich tu, nie
pojechaliśmy sami do Medinet.
- Przypomnij sobie, że tak właśnie radziłem.
- Wiem - i gdyby nie to, że mamy stąd jechać dalej na
południe, byłbym się na to zgodził. Wyliczyłem wszelako, że droga zajęłaby nam
dużo czasu i że bylibyśmy krócej z dziećmi. Przyznam ci się zresztą, że to
Chamis poddał mi myśl, żeby je tu sprowadzić. Oświadczył mi, że ogromnie do
nich tęskni i że byłby szczęśliwy, gdybym go po oboje posłał. Nie dziwię się,
że się do nich przywiązał...
Dalszą rozmowę przerwały sygnały oznajmiające
zbliżanie się pociągu. Po chwili w ciemności ukazały się ogniste oczy
lokomotywy, a jednocześnie dał się słyszeć zdyszany jej oddech i gwizdanie.
Szereg oświeconych wagonów przesunął się wzdłuż
peronu, zadrgał i stanął.
- Nie widziałem ich w żadnym oknie - rzeki pan
Rawlison.
- Siedzą może głębiej i zapewne zaraz wyjdą.
Podróżni zaczęli wysiadać, ale przeważnie Arabowie,
gdyż El-Fachen prócz pięknych gajów palmowych i akacjowych nie ma nic ciekawego
do widzenia. Dzieci nie przyjechały.
- Chamis albo nie złapał pociągu w El-Wasta ozwał się
z odcieniem złego humoru pan Tarkowski albo też po nocnej podróży zaspał i
przyjadą dopiero jutro.
- Może być - odpowiedział z niepokojem pan Rawlison -
ale i to być może, że któreś zachorowało.
- Staś by w takim razie zatelegrafował.
- Kto wie, czy depeszy nie zastaniemy w hotelu.
- Pójdźmy.
Ale w hotelu nie czekała ich żadna wiadomość. Pan
Rawlison był coraz niespokojniejszy.
- Wiesz, co się jeszcze mogło zdarzyć? - rzekł pan
Tarkowski. - Oto, jeśli Chamis zaspał, to nie przyznał się do tego dzieciom,
przyszedł do nich dopiero dziś i powiedział im, że mają jutro jechać. Przed
nami będzie się wykręcał tym, że nie zrozumiał naszych rozkazów. Na wszelki
wypadek zatelegrafuję do Stasia.
- A ja do mudira Fajumu.
Po chwili dwie depesze zostały wysłane. Nie było
jeszcze wprawdzie powodów do niepokoju, jednakże w oczekiwaniu na odpowiedź
inżynierowie źle spędzili noc i wczesny poranek zastał ich na nogach.
Odpowiedź od mudira przyszła dopiero koło dziesiątej i
brzmiała jak następuje:
"Sprawdzono na stacji. Dzieci wyjechały wczoraj
do Gharak-el-Sultani".
Łatwo zrozumieć, jakie zdumienie i gniew ogarnęły
ojców na tę niespodzianą wiadomość. Przez czas jakiś spoglądali na siebie,
jakby nie rozumiejąc słów depeszy, po czym pan Tarkowski, który był człowiekiem
porywczym, uderzył dłonią w stół i rzekł:
- To pomysł Stasia, ale ja go oduczę takich pomysłów.
- Nie spodziewałem się tego po nim - odpowiedział
ojciec Nel.
Lecz po chwili zapytał: - No, a cóż Chamis?
- Albo ich nie zastał i nie wie, co począć, albo
pojechał za nimi.
- Tak i ja myślę.
I w godzinę później wyruszyli do Medinet. W namiotach
dowiedzieli się, że nie ma i wielbłądników, a na stacji potwierdzono, że Chamis
wyjechał z dziećmi do El-Gharak. Sprawa przedstawiała się coraz ciemniej i rozjaśnić
ją można było tylko w El-Gharak.
Jakoż dopiero na tej stacji zaczęła się odsłaniać
straszliwa prawda.
Zawiadowca, ten sam zaspany w ciemnych okularach i
czerwonym fezie Egipcjanin, opowiedział im, że widział chłopca około lat
czternastu i ośmioletnią dziewczynkę z niemłodą Murzynką, którzy pojechali na
pustynię. Nie pamięta, czy wielbłądów było razem osiem, czy dziewięć, ale
zauważył, że jeden był objuczony jak do dalekiej drogi, a dwaj Beduini mieli
także duże juki przy siodłach; przypomina też sobie, że gdy przypatrywał się
karawanie, jeden z wielbłądników, Sudańczyk, rzekł mu, że to są dzieci
Anglików, którzy przedtem pojechali do Wadi-Rajan.
- Czy ci Anglicy wrócili? - zapytał pan Tarkowski.
- Tak jest. Wrócili jeszcze wczoraj z dwoma zabitymi
wilkami - odpowiedział zawiadowca - i zdziwiło mnie to nawet, że nie wracają
razem z dziećmi. Ale nie pytałem ich o powód, gdyż to do mnie nie należy.
To powiedziawszy, odszedł do swoich obowiązków.
Podczas tego opowiadania twarz pana Rawlisona stała
się biała jak papier. Patrząc błędnym wzrokiem na przyjaciela zdjął kapelusz,
podniósł dłoń do spotniałego czoła i zachwiał się, jakby miał upaść.
- Rawlison, bądź mężczyzną! - zawołał pan Tarkowski. -
Dzieci nasze porwane. Trzeba je ratować.
- Nel! Nel! - powtarzał nieszczęsny Anglik. - Nel i
Staś! To nie Stasia wina. Zwabiono tu oboje podstępnie i porwano. Kto wie -
dlaczego. Może dla okupu. Chamis jest niezawodnie w spisku. Idrys i Gebhr
także.
Tu przypomniał sobie, co mówiła Fatma, że obaj
Sudańczycy należą do pokolenia Dangalów, w którym urodził się Mahdi, i że z
tegoż pokolenia pochodzi Chadigi, ojciec Chamisa. Na to wspomnienie serce
zamarło mu na chwilę w piersiach, zrozumiał bowiem, że dzieci mogły być porwane
nie dla okupu, ale dla zamiany na rodzinę Smaina.
Ale co z nimi zrobią współplemieńcy złowrogiego
proroka? Skryć się na pustyni lub gdzieś nad brzegiem Nilu nie mogą, bo na
pustyni pomarliby wszyscy z głodu i pragnienia, a nad Nilem złapano by ich z
pewnością. Chyba więc zbiegną z dziećmi aż do Mahdiego.
I ta myśl napełniła pana Tarkowskiego przerażeniem,
ale energiczny eks-żołnierz prędko przyszedł do siebie i począł przebiegać
myślą wszystko, co się stało, a jednocześnie szukał środków ratunku.
"Fatma - rozumował - nie miała powodu mścić się
ani nad nami, ani nad naszymi dziećmi, jeżeli więc zostały porwane, to
widocznie dlatego, aby wydać je w ręce Smaina. W żadnym razie śmierć im nie
grozi. I to jest szczęście w nieszczęściu, ale natomiast czeka je straszna
droga, która może być dla nich zgubną".
I natychmiast podzielił się tymi myślami z
przyjacielem, po czym tak mówił:
- Idrys i Gebhr, jako dzicy i głupi ludzie, wyobrażają
sobie, że zastępy Mahdiego są już niedaleko, a tymczasem Chartum, do którego
Mahdi dotarł, leży stąd o dwa tysiące kilometrów. Tę drogę muszą przebyć wzdłuż
Nilu i nie oddalać się od niego, gdyż inaczej wielbłądy i ludzie popadaliby z
pragnienia. Jedź natychmiast do Kairu i żądaj od chedywa, by wysłano depesze do
wszystkich posterunków wojskowych i by urządzono pościg na prawo i lewo wzdłuż
rzeki. Szeikom przybrzeżnym przyrzecz za schwytanie zbiegów wielką nagrodę. Po
wsiach niech zatrzymują wszystkich, którzy się zbliżą po wodę. W ten sposób
Idrys i Gebhr muszą wpaść w ręce władzy, a my odzyskamy dzieci.
Pan Rawlison odzyskał już zimną krew.
- Jadę - rzekł. - Te łotry zapomniały, że armia
angielska Wolseleya śpiesząca na pomoc Gordonowi jest już w drodze i że odetnie
ich od Mahdiego. Nie umkną. Nie mogą umknąć. Wysyłam w tej chwili depeszę do
naszego ministra, a potem jadę. Co ty zamierzasz?
- Telegrafuję o urlop i nie czekając odpowiedzi ruszam
w ich ślady Nilem do Nubii, by dopilnować pościgu.
- Więc się musimy spotkać, gdyż i ja uczynię z Kairu
to samo.
- Dobrze! a teraz do roboty.
- Z pomocą Bożą! - odpowiedział pan Rawlison.
Rozdział 7
A tymczasem wielbłądy pędziły jak huragan po
błyszczących od księżyca piaskach. Zapadła głęboka noc. Księżyc, początku
wielki jak koło i czerwony, zbladł i wytoczył się wysoko. Oddalone wzgórza
pustyni pokryły się muślinowym, srebrnym oparem, który nie przesłaniając ich
widoku zmienił je jakby w świetlane zjawiska. Od czasu do czasu spoza skał tu i
ówdzie rozsianych dochodziło żałosne skomlenie szakali.
Upłynęła znowu godzina. Staś otoczył ramieniem Nel i
podtrzymywał ją, usiłując przez to złagodzić męczące rzuty szalonej jazdy.
Dziewczynka coraz częściej zaczęła wypytywać go, dlaczego tak pędzą i dlaczego
nie widać ani namiotów, ani tatusiów. Staś postanowił wreszcie powiedzieć jej
prawdę, która i tak prędzej czy później musiała się wydać.
- Nel - rzekł - ściągnij rękawiczkę i upuść ją
nieznacznie na ziemię.
- Dlaczego Stasiu?
A on przycisnął ją do siebie i odpowiedział z jakąś
niezwykłą mu tkliwością:
- Zrób, co ci mówię.
Nel trzymała się jedną ręką Stasia i bała się go
puścić, ale poradziła sobie w ten sposób, że poczęła ściągać ząbkami rękawiczkę
- z każdego palca osobno - a wreszcie, zsunąwszy ją zupełnie, upuściła na
ziemię.
- Po niejakim czasie rzuć drugą - ozwał się znowu
Staś. - Ja rzuciłem już swoje, ale twoje łatwiej będzie dostrzec, bo jasne.
I widząc, że dziewczynka patrzy nań pytającym
wzrokiem, tak mówił dalej:
- Nie przestrasz się, Nel... Ale widzisz... być może,
że my wcale nie spotkamy ani twego, ani mojego ojca... i że nas ci szkaradni
ludzie porwali. Ale się nie bój... Bo jeśli tak jest, to pójdzie za nami pogoń.
Dogonią i odbiorą nas z pewnością. Dlatego kazałem ci rzucić rękawiczki, żeby
pogoń znalazła ślady. Tymczasem nie możemy zrobić nic innego, ale później coś
obmyślę... Z pewnością coś obmyślę, tylko nie bój się i ufaj mi...
Lecz Nel dowiedziawszy się, że nie zobaczy tatusia i
że uciekają gdzieś daleko na pustynię, zaczęła drżeć ze strachu i płakać, tuląc
się jednocześnie do Stasia i wypytując wśród łkań, dlaczego ich porwali i dokąd
ich wiozą. On pocieszał ją, jak umiał i prawie takimi słowami, jakimi jego
ojciec pocieszał pana Rawlisona. Mówił, że ojcowie i sami będą ich ścigali, i
zawiadomią wszystkie załogi wzdłuż Nilu. Na koniec zapewniał ją, że cokolwiek
bądź by się stało, on jej nie opuści nigdy i będzie jej zawsze bronił.
Ale w niej żal i tęsknota za ojcem większe były nawet
od strachu, więc długi czas nie przestawała płakać - i tak lecieli, oboje
żałośni, wśród jasnej nocy po bladych piaskach pustyni.
Stasiowi jednak ściskało się serce nie tylko żalem i
obawą, lecz i wstydem. Temu, co się stało, nie był wprawdzie winien, natomiast
przypomniał sobie swoją dawną chełpliwość, którą tak często ganił w nim ojciec.
Poprzednio był przekonany, że nie ma takiego położenia, w którym by nie dał
sobie rady; poczytywał się za jakiegoś niezwyciężonego junaka i gotów był
wyzywać cały świat. Obecnie zaś zrozumiał, że jest małym chłopcem, z którym
każdy może zrobić, co zechce - i że oto pędzi wbrew woli na wielbłądzie dlatego
tylko, że tego wielbłąda pogania z tyłu półdziki Sudańczyk. Czuł się tym
okropnie upokorzony, a nie widział żadnego sposobu oporu. Musiał przyznać sam
przed sobą, że się po prostu boi i tych ludzi, i tej pustyni, i tego, co ich
oboje z Nel może spotkać. Obiecywał jednak szczerze nie tylko jej, ale i sobie,
że będzie nad nią czuwał i bronił jej, choćby kosztem własnego życia.
Nel, zmęczona płaczem i szaloną jazdą, trwającą już od
sześciu godzin, poczęła wreszcie drzemać, a chwilami i zasypiać zupełnie. Staś
wiedząc, że kto spadnie z cwałującego wielbłąda, może się zabić na miejscu,
przywiązał ją do siebie sznurem, który znalazł na siodle. Lecz po niejakim
czasie wydało mu się, że pęd wielbłądów staje się mniej szybki, chociaż leciały
teraz przez gładkie i miękkie piaski. W oddali widać było majaczące wzgórza,
zaś na równinie rozpoczęły się zwykłe na pustyni nocne ułudy. Księżyc świecił
na niebie coraz bledziej, a tymczasem przed nimi pojawiały się pełznące nisko,
dziwne, różowe obłoki, zupełnie przezrocze, utkane tylko ze światła. Tworzyły
się one nie wiadomo dlaczego i posuwały się naprzód, jakby popychane lekkim
wiatrem. Staś widział, jak burnusy Beduinów i wielbłądów różowiały nagle,
wjechawszy w te oświecone przestrzenie, a następnie całą karawanę ogarniał
delikatny, różowy blask. Czasem obłoki przybierały barwę błękitnawą i tak było
aż do wzgórz.
Przy wzgórzach bieg wielbłądów zwolniał jeszcze
bardziej. Naokół widać było teraz skały sterczące z piaszczystych kopców lub
porozrzucane wśród osypisk w dzikim nieładzie. Grunt stawał się kamienisty.
Przebyli kilka wgłębień zasianych kamieniami i podobnych do wyschłych łożysk
rzek. Chwilami drogę tamowały im wąwozy, które musieli objeżdżać. Zwierzęta
poczęły stąpać ostrożnie, przebierając jakby w tańcu nogami wśród suchych i
twardych kęp utworzonych przez róże jerychońskie, którymi osypiska i skały
pokryte były obficie. Raz w raz któryś wielbłąd potknął się i widoczne było, że
należy im dać wypoczynek.
Jakoż Beduini zatrzymali się w zapadłym wąwozie i
zsunąwszy się z siodeł, zabrali się do rozwiązywania juków. Idrys i Gebhr
poszli za ich przykładem. Poczęto opatrywać wielbłądy, rozluźniać popręgi,
zdejmować zapasy żywności i wyszukiwać płaskich kamieni na założenie ogniska.
Drzewa ani suchego nawozu, którym posługują się Arabowie, nie było, ale Chamis,
syn Chadigiego, nazrywał róż jerychońskich i ułożył z nich spory stos, który
zapalił. Przez czas jakiś, gdy Sudańczycy zajęci byli wielbłądami, Staś, Nel i
jej piastunka, stara Dinah, znaleźli się razem, w odosobnieniu. Lecz Dinah była
bardziej jeszcze przerażona od dzieci i nie mogła słowa przemówić. Owinęła
tylko Nel w ciepły pled i siadłszy koło niej na ziemi, poczęła z jękiem całować
jej rączki.
Staś natychmiast zapytał Chamisa, co znaczy to
wszystko, co się stało, ale ów, śmiejąc się ukazał mu tylko swe białe zęby i
poszedł zbierać w dalszym ciągu róże jerychońskie. Zapytany następnie Idrys
odpowiedział jednym słowem: "zobaczysz" - i pogroził mu palcem. Gdy
wreszcie zabłysło ognisko z róż, które więcej tliły się, niż płonęły, otoczyli
je wszyscy kołem, prócz Gebhra, który został jeszcze przy wielbłądach, i
poczęli jeść placki z kukurydzy oraz suszone baranie i kozie mięso. Dzieci,
wygłodzone przez długą drogę, jadły również, choć Nel kleiły się jednocześnie
oczy ze snu. Ale tymczasem w mdłym świetle ogniska pojawił się ciemnoskóry
Gebhr i połyskując oczyma podniósł w górę dwie małe, jasne rękawiczki i
zapytał:
- Czyje to?
- Moje - odpowiedziała sennym i zmęczonym głosem Nel.
- Twoje, mała żmijo? - syknął przez zaciśnięte zęby
Sudańczyk. - To znaczysz drogę dlatego, by twój ojciec wiedział, którędy nas
ścigać?
I tak mówiąc uderzył ją korbaczem, strasznym batem
arabskim, który przecina nawet skórę wielbłąda. Nel, lubo owinięta w gruby
pled, krzyknęła z bólu i ze strachu, lecz Gebhr nie zdołał uderzyć jej po raz
drugi, gdyż Staś skoczył w tej chwili jak żbik, uderzył go głową w piersi, a
następnie chwycił za gardło.
Stało się to tak niespodzianie, że Sudańczyk upadł na
wznak, a Staś na niego i obaj poczęli przewracać się po ziemi. Chłopak na swój
wiek był wyjątkowo silny, jednakże Gebhr prędko dał sobie z nim radę. Naprzód
oderwał od swego gardła jego dłonie, po czym obrócił go twarzą do ziemi i
przycisnąwszy mu pięścią kark począł smagać korbaczem jego plecy.
Krzyk i łzy Nel, która chwytając ręce dzikusa błagała
go jednocześnie, by Stasiowi "darował", nie byłyby się na nic
przydały, gdyby nie to, że Idrys przyszedł niespodzianie chłopcu z pomocą. Był
on starszy od Gebhra, daleko silniejszy i od początku ucieczki z
Gharak-el-Sultani wszyscy stosowali się do jego rozkazów. Teraz wyrwał korbacz
z rąk brata i odrzuciwszy go daleko zawołał:
- Precz, głupcze!
- Zaćwiczę tego skorpiona! - odpowiedział zgrzytając
zębami Gebhr.
Lecz na to Idrys chwycił go za opończę na piersiach i
popatrzywszy mu w oczy począł mówić groźnym, choć cichym głosem:
- Szlachetna2 Fatma zakazała tym dzieciom
czynić krzywdy, albowiem wstawiały się za nią...
- Zaćwiczę! - powtórzył Gebhr.
- A ja ci powiadam, że nie podniesiesz na żadne z nich
korbacza. Jeśli to uczynisz, za każde uderzenie oddam ci dziesięć.
I począł nim trząść jak gałęzią palmy, po czym tak
dalej mówił:
- Te dzieci są własnością Smaina i gdyby które z nich
nie dojechało żywe, sam Mahdi (niech Bóg przedłuży dni jego nieskończenie)
kazałby cię powiesić. Rozumiesz, głupcze!
Imię Mahdiego sprawiało tak wielkie na wszystkich jego
wyznawcach wrażenie, że Gebhr opuścił natychmiast głowę i jął powtarzać jakby z
przestrachem:
- Allach akbar! - Allach akbar!3
Staś podniósł się zziajany i zbity, ale czuł, że gdyby
ojciec mógł go w tej chwili widzieć i słyszeć, byłby dumny z niego, albowiem
nie tylko skoczył był bez namysłu na ratunek Nel, ale teraz, choć razy korbacza
paliły go jak ogniem, nie myślał o własnym bólu, a natomiast począł pocieszać
dziewczynkę i wypytywać, czy uderzenia nie zrobiły jej krzywdy.
A następnie rzekł:
- Com dostał, tom dostał, ale on się więcej na ciebie
nie porwie. Ach, gdybym miał jaką broń!
Mała kobietka objęła go obu rękami za szyję i mocząc
mu łzami policzki jęła zapewniać, że nie bardzo ją bolało i że płacze nie z
bólu, tylko z żalu nad nim. Na to Staś przesunął usta do jej ucha i rzekł
szepcząc:
- Nel, nie za to, że mnie zbił, ale za to, że ciebie
uderzył, przysięgam, że mu nie daruję.
Na tym skończyło się zajście. Po pewnym czasie Gebhr i
Idrys, pogodzeni już z sobą, porozciągali na ziemi opończe i pokładli się na
nich, a Chamis poszedł wkrótce za ich przykładem. Beduini zasypali wielbłądom
durry, po czym wsiadłszy na dwa luźne, pojechali w stronę Nilu. Nel oparła
główkę o kolana starej Dinah i usnęła. Ognisko przygasło i wkrótce słychać było
tylko chrzęst durry w zębach wielbłądów. Na niebo wytoczyły się małe obłoczki,
które zakrywały chwilami księżyc, ale noc była widna. Za skałami odzywało się
ciągłe żałosne skomlenie szakali.
Po dwóch godzinach Beduini wrócili z wielbłądami
dźwigającymi napełnione wodą skórzane wory. Podsyciwszy ogień zasiedli na
piasku i zabrali się do jedzenia. Przybycie ich zbudziło Stasia, który się
poprzednio był zdrzemnął, oraz dwóch Sudańczyków i Chamisa, syna Chadigiego.
Wtedy przy ognisku rozpoczęła się następująca rozmowa:
- Możemy jechać? - zapytał Idrys.
- Nie, albowiem musimy odpocząć - my i nasze
wielbłądy.
- Czy nie widział was nikt?
- Nikt. Dotarliśmy do rzeki między dwiema wioskami. Z
daleka tylko szczekały psy.
- Trzeba będzie zawsze jeździć po wodę o północy i
czerpać ją w pustych miejscach. Byle minąć pierwszą challal (kataraktę), to
dalej wsie już rzadsze i prorokowi przychylniejsze. Pościg pójdzie za nami z
pewnością.
Na to Chamis przewrócił się plecami do góry i
podparłszy dłońmi twarz, rzekł:
- Mehendysi będą naprzód czekali dzieci w El-Fachen
przez całą noc i do następnego pociągu, potem pojadą do Fajum, a stamtąd do
Gharak. Tam dopiero zrozumieją, co się stało, i wówczas muszą wrócić do
Medinet, aby wysłać słowa lecące po miedzianym drucie do miast nad Nilem - i
jeźdźców na wielbłądach, którzy będą nas ścigali. Wszystko to zabierze najmniej
trzy dni. Przedtem nie potrzebujemy męczyć naszych wielbłądów i możemy
spokojnie "pić dym" z cybuchów.
To rzekłszy, wydobył z ogniska płonący pręcik róży
jerychońskiej i zapalił nim fajkę, a Idrys począł zwyczajem arabskim cmokać z
zadowolenia.
- Dobrze to urządziłeś, synu Chadigiego - rzekł - ale
nam trzeba korzystać z czasu i zajechać przez te trzy dni i noce najdalej na
południe. Odetchnę spokojniej dopiero wówczas, gdy przejedziemy pustynię między
Nilem a Kharge (wielka oaza na zachód od Nilu). Dałby Bóg, aby wielbłądy
wytrzymały.
- Wytrzymają - ozwał się jeden z Beduinów.
- Ludzie mówią też - wtrącił Chamis - że wojska
Mahdiego (niech Bóg przedłuży jego żywot) dochodzą już do Assuanu.
Tu Staś, który nie tracił ani słowa z tej rozmowy i
zapamiętał również, co przedtem mówił Idrys do Gebhra, podniósł się i rzekł:
- Wojska Mahdiego są pod Chartumem. - La! La! (nie,
nie) - zaprzeczył Chamis.
- Nie zważajcie na jego słowa - odpowiedział Staś - bo
on ma nie tylko skórę, ale i mózg ciemny. Do Chartumu, choćbyście co trzy dni
kupowali świeże wielbłądy i pędzili tak jak dziś, zajedziecie za miesiąc. A i
tego może nie wiecie, że drogę przegrodzi wam armia, nie egipska, ale
angielska...
Słowa te uczyniły pewne wrażenie, a Staś spostrzegłszy
to mówił dalej:
- Zanim znajdziecie się między Nilem a wielką oazą,
wszystkie drogi na pustyni będą już pilnowane przez szereg straży wojskowych.
Ha! słowa po miedzianym drucie prędzej biegną od wielbłądów! Jakże zdołacie się
przemknąć?
- Pustynia jest szeroka - odpowiedział jeden z
Beduinów.
- Ale musicie trzymać się Nilu.
- Możemy się nawet przeprawić i gdy nas będą szukać z
tej strony, my będziemy z tamtej.
- Słowa biegnące po miedzianym drucie dojdą do miast i
wsi po obu brzegach rzeki.
- Mahdi ześle nam anioła, który położy palce na oczach
Anglików i Turków (Egipcjan), a nas osłoni skrzydłami.
- Idrysie - rzekł Staś - nie zwracam się do Chamisa,
którego głowa jest jak pusta tykwa, ani do Gebhra, który jest podłym szakalem,
ale do ciebie. Wiem już, że chcecie nas zawieźć do Mahdiego i oddać w ręce
Smaina. Lecz jeśli to czynicie dla pieniędzy, to wiedz, że ojciec tej małej
bint (dziewczynki) jest bogatszy niż wszyscy Sudańczycy razem wzięci.
- I co z tego? - przerwał Idrys:
- Co z tego? Wróćcie dobrowolnie, a wielki mehendys
nie pożałuje wam pieniędzy i mój ojciec także.
- Albo oddadzą nas rządowi, który każe nas powiesić.
- Nie, Idrysie. Będziecie wisieli niezawodnie, lecz
tylko w takim razie, jeśli was złapią w ucieczce. A tak się stanie z pewnością.
Ale jeśli sami wrócicie, żadna kara was nie spotka i prócz tego zostaniecie
bogatymi ludźmi do końca życia. Ty wiesz, że biali z Europy dotrzymują zawsze
słowa. Otóż daję wam słowo za obu mehendysów, że będzie tak, jak mówię.
I Staś pewien był istotnie, że ojciec jego i pan
Rawlison będą stokroć woleli dotrzymać uczynionej przez niego obietnicy niż
narażać ich oboje, a zwłaszcza Nel, na okropną podróż i jeszcze okropniejsze
życie wśród dzikich i rozszalałych hord Mahdiego.
Toteż z bijącym sercem oczekiwał na odpowiedź Idrysa,
który pogrążył się w milczeniu i dopiero po długiej chwili rzekł:
- Mówisz, że ojciec małej bint i twój dadzą nam dużo
pieniędzy?
- Tak jest.
- A czy wszystkie ich pieniądze potrafią otworzyć nam
drzwi do raju, które otworzy jedno błogosławieństwo Mahdiego?
- Bismillach! - krzyknęli na to obaj Beduini wraz z
Chamisem i Gebhrem.
Staś stracił od razu wszelką nadzieję, wiedział
bowiem, że jakkolwiek ludzie na Wschodzie chciwi są i przekupni, to jednak gdy
prawdziwy mahometanin spojrzy na jakąś rzecz od strony wiary, wówczas nie ma
już na świecie takich skarbów, którymi dałby się skusić.
Idrys zaś, zachęcony okrzykiem, mówił dalej i
widocznie już nie dlatego, by odpowiedzieć Stasiowi, lecz w tej myśli, by
zyskać tym większe uznanie i pochwały towarzyszów:
- My mamy szczęście należeć tylko do tego pokolenia,
które wydało świętego proroka, ale szlachetna Fatma i jej dzieci są jego
krewnymi - i wielki Mahdi je kocha. Gdy więc oddamy mu ciebie i małą bint, on
zamieni was za Fatmę i jej synów, a nas pobłogosławi. Wiedz o tym, że nawet ta
woda, w której on się co rano, wedle przepisów Koranu, obmywa, uzdrawia choroby
i gładzi grzechy, a cóż dopiero jego błogosławieństwo!
- Bismillach! - powtórzyli Sudańczycy i Beduini. Lecz
Staś chwytając się ostatniej deski ratunku rzekł:
- To zabierzcie mnie, a Beduini niech wrócą z małą
bint. Za mnie wydadzą Fatmę i jej synów.
- Jeszcze pewniej wydadzą ją za was oboje.
Na to chłopak zwrócił się do Chamisa.
- Ojciec twój odpowie za twoje postępki.
- Mój ojciec jest już w pustyni, w drodze do proroka -
odparł Chamis.
- Więc go złapią i powieszą.
Tu Idrys uznał jednak za stosowne dodać otuchy swym
towarzyszom.
- Te sępy - rzekł - które objedzą ciało z naszych
kości, może nie wylęgły się jeszcze. Wiemy, co nam grozi, aleśmy nie dzieci, i
pustynię znamy od dawna. Ci ludzie (tu wskazał na Beduinów) byli wiele razy w
Berberze i wiedzą o takich drogach, którymi biegają tylko gazele. Tam nikt nas
nie znajdzie i nikt nie będzie ścigał. Musimy zaiste skręcać po wodę do
Bahr-el-Jussef, a później do Nilu, ale będziemy to czynili w nocy. Czy myślicie
przy tym, że nad rzeką nie ma ukrytych przyjaciół Mahdiego? A ja ci powiem, że
im dalej na południe, tym ich więcej, że i całe pokolenia, i ich szeikowie
czekają tylko pory sposobnej, by chwycić za miecze w obronie prawdziwej wiary.
Ci sami dostarczą wody, jadła, wielbłądów - i zmylą pogoń. Zaprawdę wiemy, że
do Mahdiego daleko, ale wiemy i to także, że każdy dzień przybliży nas do
owczej skóry, na której święty prorok klęka do modlitw.
- Bismillach! - zakrzyknęli po raz trzeci towarzysze.
I widać było, że powaga Idrysa wzrosła pomiędzy nimi
znacznie. Staś zrozumiał, że wszystko stracone, więc chcąc przynajmniej
uchronić Nel od złości Sudańczyków rzekł:
- Po sześciu godzinach mała panienka dojechała ledwie
żywa. Jakże możecie myśleć, że ona wytrzyma taką drogę? Jeśli zaś umrze, to i
ja umrę, a wówczas z czym przyjedziecie do Mahdiego?
Teraz Idrys nie znalazł odpowiedzi, co widząc Staś tak
mówił dalej:
- ...I jak was przyjmie Mahdi i Smain, gdy się
dowiedzą, że za waszą głupotę Fatma i jej dzieci przypłacić muszą życiem?
Lecz Sudańczyk opamiętał się już i odpowiedział:
- Widziaiem, jak chwyciłeś za gardziel Gebhra. Na
Allacha, tyś jest lwie szczenię i nie umrzesz, a ona...
Tu popatrzył na główkę śpiącej Nel, opartą na kolanach
starej Dinah, i dokończył jakimś dziwnie łagodnym głosem:
- Jej uwijemy na garbie wielbłąda gniazdko jak
ptaszkowi, aby wcale nie czuła zmęczenia i mogła spać w drodze równie
spokojnie, jak śpi teraz.
To powiedziawszy podszedł ku wielbłądowi i wraz z
Beduinami począł na grzbiecie najlepszego z dromaderów mościć siedzenie dla
dziewczynki. Gadali przy tym dużo i sprzeczali się trochę, ale wreszcie za
pomocą powrozów, koców oraz bambusowych drążków urządzili coś w rodzaju
głębokiego, nieruchomego kosza, w którym Nel mogła siedzieć lub leżeć, lecz z
którego nie mogła spaść. Nad tym siedzeniem, tak obszernym, że i Dinah mogła
się w nim pomieścić, rozpięli płócienny daszek.
- Oto widzisz - rzeki Idrys do Stasia - jaja
przepiórki nie potłukłyby się w tych wojłokach. Stara niewiasta pojedzie z
panienką, aby jej służyć i we dnie, i w nocy... Ty siądziesz ze mną, ale możesz
jechać przy niej i czuwać nad nią.
Staś był rad, że uzyskał choć tyle. Zastanowiwszy się
nad położeniem, doszedł do przekonania, że najprawdopodobniej złapią ich, zanim
dojadą do pierwszej katarakty, i ta myśl dodała mu otuchy. Tymczasem chciało mu
się przede wszystkim spać, obiecywał więc sobie, że przywiąże się jakim
powrozem do siodła i ponieważ nie będzie musiał podtrzymywać Nel, zaśnie na
kilka godzin.
Noc czyniła się już bledsza i szakale przestały
skomleć wśród wąwozów. Karawana miała zaraz wyruszyć, ale Sudańczycy
spostrzegłszy brzask udali się za odległą o kilka kroków skałę i tam, zgodnie z
przepisami Koranu, poczęli ranne obmywania, używając jednakże piasku zamiast
wody, której pragnęli zaoszczędzić. Następnie zabrzmiały ich głosy odmawiające
soubhg, czyli pierwszą poranną modlitwę. Wśród głębokiej ciszy słychać było
wyraźnie ich słowa: "W imię litościwego i miłosiernego Boga. Chwała niech
będzie Panu, władcy świata, litościwemu i miłosiernemu w dniu sądu. Ciebie
wielbimy i wyznawamy, Ciebie błagamy o pomoc. Prowadź nas po drodze tych,
którym nie szczędzisz dobrodziejstw i łaski, nie zaś po ścieżkach grzeszników,
którzy ściągnęli na się gniew Twój i którzy błądzą. Amen".
A Staś słuchając tych głosów podniósł oczy w górę - i
w tej dalekiej krainie, wśród płowych, głuchych piasków, począł mówić:
"Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko..."
Rozdział 8
Noc bladła. Ludzie mieli już siadać na wielbłądy, gdy
nagle spostrzegli pustynnego wilka, który wtuliwszy ogon pod siebie przebiegł
wąwóz o sto kroków od karawany i wydostawszy się na przeciwległe płaskowzgórze
biegł dalej z wszelkimi oznakami strachu, jakby uciekał przed jakimś
nieprzyjacielem. W egipskich pustyniach nie masz takich dzikich zwierząt, przed
którymi wilki czułyby trwogę, i dlatego widok ten zaniepokoił wielce sudańskich
Arabów. Cóż by to być mogło? Czyżby nadchodziła już pogoń? Jeden z Beduinów
wdrapał się szybko na skałę, ale zaledwie spojrzał, zsunął się z niej jeszcze
prędzej.
- Na proroka! - zawołał zmieszany i przelękły - chyba
lew bieży ku nam i jest już tuż!
A wtem spoza skał ozwało się basowe: "wow",
po którym Staś i Nel zakrzyknęli razem:
- Saba! Saba!
Ponieważ po arabsku znaczy to: lew, więc Beduini
przestraszyli się jeszcze bardziej, lecz Chamis roześmiał się i rzekł:
- Ja znam tego lwa.
To powiedziawszy, gwizdnął przeciągle - i w tejże
chwili olbrzymi brytan wpadł między wielbłądy. Ujrzawszy dzieci skoczył ku nim,
przewrócił z radości Nel, która wyciągnęła do niego ręce, wspiął się na Stasia,
następnie skowycząc i poszczekując obiegł oboje kilkakrotnie, znów przewrócił
Nel, znów wspiął się na Stasia i wreszcie, ległszy u ich nóg, począł ziać.
Boki miał zapadłe, z wywieszonego języka spadały mu
płaty piany, machał jednak ogonem i podnosił oczy pełne miłości na Nel, jakby
jej chciał powiedzieć: "Ojciec twój kazał mi cię pilnować, więc oto
jestem!"
Dzieci siadły przy nim z jednej i drugiej strony i
poczęły go pieścić. Dwaj Beduini, którzy nie widzieli nigdy podobnej istoty,
spoglądali na niego ze zdumieniem, powtarzając: "Allach! o kelb
kebir!" (Na Boga, to wielki pies!) - on zaś leżał przez jakiś czas
spokojnie, następnie podniósł jednak łeb, wciągnął powietrze w swój czarny,
podobny do ogromnej trufli nos, zawietrzył i skoczył ku wygasłemu ognisku, przy
którym leżały resztki pożywienia.
W tej samej chwili kozie i baranie kości poczęły
trzaskać i kruszyć się jak słomki w jego potężnych zębach. Po ośmiu ludziach, licząc
ze starą Dinah i z Nel, było tego dosyć nawet dla takiego kelb kebir.
Lecz Sudańczycy zakłopotali się jego przybyciem i dwaj
wielbłądnicy odwoławszy na bok Chamisa poczęli z nim rozmawiać z niepokojem, a
nawet ze wzburzeniem.
- Iblis przyniósł tu tego psa! - zawołał Gebhr i jakim
sposobem trafił tu za dziećmi, skoro do Gharak przyjechały koleją?
- Zapewne śladem wielbłądów - odpowiedział Chamis.
- Źle się stało. Każdy kto zobaczy go przy nas,
zapamięta naszą karawanę i wskaże, którędy przechodziła. Trzeba się go pozbyć
koniecznie.
- Ale jak? - spytał Chamis.
- Jest strzelba, weź ją i strzel mu w łeb.
- Jest strzelba, ale ja nie umiem z niej strzelać.
Chyba że wy umiecie?...
Chamis od biedy byłby może potrafił, Staś bowiem
kilkakrotnie otwierał przy nim swoją broń i zamykał, lecz żal mu było psa,
którego był polubił opiekując się nim jeszcze przed przyjazdem dzieci do
Medinet. Wiedział natomiast doskonale, że obaj Sudańczycy nie mają żadnego
pojęcia, jak obchodzić się z bronią najnowszego systemu, i że nie dadzą sobie z
nią rady.
- Jeśli wy nie umiecie - rzekł z chytrym uśmiechem -
to psa mógłby zabić tylko ten mały nouzrani (chrześcijanin), ale ta strzelba
może wystrzelić kilka razy z rzędu, więc nie radzę dawać mu jej do ręki.
- Niech Bóg broni - odpowiedział Idrys. -
Powystrzelałby nas jak przepiórki.
- Mamy noże - zauważył Gebhr.
- Spróbuj, ale pamiętaj, że masz i gardło, które pies
rozerwie, nim go zakłujesz.
- Co więc robić?
A Chamis ruszył ramionami.
- Dlaczego wy chcecie tego psa zabić? Choćbyście go
potem przysypali piaskiem, hieny go wygrzebią, pogoń znajdzie jego kości i
będzie wiedziała, że nie przeprawiliśmy się przez Nil, lecz uciekaliśmy z tej
strony. Niech leci za nami. Ilekroć Beduini pojadą po wodę, a my się skryjemy w
jakim wąwozie, możecie być pewni, że pies zostanie przy dzieciach. Allach!
Lepiej, że teraz przyleciał, bo inaczej byłby prowadził pogoń naszym śladem aż
do Berberu. Karmić go nie potrzebujecie, gdyż jeśli mu resztek po nas nie
starczy, to o hienę albo szakala nie będzie mu trudno. Zostawcie go w spokoju,
mówię wam i nie traćmy czasu na gadanie.
- Może masz duszność - rzekł Idrys.
- Jeśli mam słuszność, to mu dam i wody, aby sam nie
latał do Nilu i nie pokazywał się w wioskach.
W ten sposób został rozstrzygnięty los Saby, który
wypocząwszy nieco i pożywiwszy się należycie, wychłeptał w mgnieniu oka miskę
wody i puścił się z nowymi siłami za karawaną.
Wjechali teraz na wysoką płaszczyznę, na której wiatr
pomarszczył piasek i z której widać było na obie strony ogromną przestrzeń
pustyni. Niebo przybrało barwę muszli perłowej. Lekkie chmurki, zgromadzone na
wschodzie, mieniły się jak, opale, po czym nagle zabarwiły się złotem. Strzelił
jeden promień, potem drugi - i słońce, jak zwykle w krajach południowych, w
których nie ma prawie zmierzchu i świtu, nie wzeszło, ale wybuchnęło zza
obłoków jak siup ognia i zalało jasnym światłem widnokrąg. Poweselało niebo,
poweselała ziemia i niezmierne obszary piaszczyste odkryły się oczom ludzkim.
- Musimy pędzić - rzekł Idrys - bo stąd widać nas z
daleka.
Jakoż wypoczęte i napojone wielbłądy pędziły z
szybkością gazeli. Saba pozostał za nimi, ale nie było obawy, by się zabłąkał i
nie zjawił na pierwszym popasie. Dromader, na którym jechał Idrys ze Stasiem,
biegł tuż obok wierzchowca Nel, tak że dzieci mogły rozmawiać swobodnie.
Siedzenie, które wymościli Sudańczycy, okazało się wyborne i dziewczynka
wyglądała w nim rzeczywiście jak ptaszek w gniazdku. Nie mogła spaść, nawet
śpiąc, i jazda męczyła ją daleko mniej niż w nocy. Jasne światło dzienne dodało
obojgu dzieciom otuchy. W serce Stasia wstąpiła nadzieja, że skoro Saba ich
doścignął, to i pogoń potrafi uczynić to samo. Tą nadzieją podzielił się
natychmiast z Nel, która uśmiechnęła się do niego po raz pierwszy od chwili
porwania.
- A kiedy nas dogonią? - spytała po francusku, by
Idrys nie mógł ich zrozumieć.
- Nie wiem. Może dziś jeszcze, może jutro, może za dwa
lub trzy dni.
- Ale nie będziemy jechali z powrotem na wielbłądach?
- Nie. Dojedziemy tylko do Nilu, a Nilem do El-Wrasta.
- To dobrze, oj, dobrze!
Biedna Nel, która tak lubiła poprzednio tę jazdę,
miała jej teraz widocznie dosyć.
- Nilem... do El-Wrasta i do tatusia! - poczęła
powtarzać sennym głosem.
I ponieważ na poprzednim postoju nie wyspała się
należycie, więc usnęła znowu głębokim snem, takim, jakim po wielkim zmęczeniu
śpi się nad ranem. Tymczasem Beduini pędzili wielbłądy bez wytchnienia i Staś
zauważył, że kierują się w głąb pustyni.
Więc chcąc zachwiać w Idrysie pewność, że zdołają ujść
przed pogonią, a zarazem pokazać mu, że sam liczy na nią niezawodnie, rzekł:
- Odjeżdżacie od Nilu i od Bahr-Jussef; ale nic wam to
nie pomoże, bo przecie nie będą was szukali nad brzegiem, gdzie wsie leżą jedna
przy drugiej, ale w głębi.
A Idrys zapytał:
- Skąd wiesz, że odjeżdżamy od Nilu, skoro brzegów nie
możesz stąd dostrzec?
- Bo słońce, które jest po wschodniej stronie nieba,
grzeje nas w plecy; to znaczy, że skręciliśmy na zachód.
- Mądry z ciebie chłopiec - rzekł z uznaniem Idrys.
Po chwili zaś dodał:
- Ale ani pogoń nas nie doścignie, ani ty nie
uciekniesz.
- Nie - odrzekł - ja nie ucieknę... chyba z nią.
I ukazał na śpiącą Nel.
Do południa pędzili prawie bez wytchnienia, ale gdy
słońce wzbiło się wysoko na niebo i poczęło przypiekać, wielbłądy, które z
natury mało się pocą, oblały się jednak potem i bieg ich stał się znacznie
wolniejszy. Karawanę otoczyły znowu skały i osypiska. Wąwozy, które w czasie
deszczów zmieniają się w łożyska strumieni, czy tzw. khory, zdarzały się coraz
częściej. Beduini zatrzymali się na koniec w jednym z nich, całkiem ukrytym
wśród skał. Lecz zaledwie zsiedli z wielbłądów, podnieśli krzyk i rzucili się
naprzód, schylając się co chwila i ciskając przed siebie kamieniami. Stasiowi,
który jeszcze nie zsunął się z siodła, przedstawił się dziwny widok. Oto
spośród suchych krzaków porastających dno khoru wysunął się duży wąż i wijąc
się z szybkością błyskawicy między okruchami skał, umykał do jakiejś znanej
sobie kryjówki. Beduini ścigali go zaciekle, a na pomoc im poskoczył Gebhr z
nożem w ręku. Ale z powodu nierówności gruntu zarówno trudno trafić było w węża
kamieniem, jak przygwoździć go nożem wkrótce też wrócili wszyscy trzej z
widocznym w twarzach przestrachem.
I zabrzmiały zwykłe u Arabów okrzyki:
- Allach!
- Bismillach!
- Maszallach!
Następnie obaj Sudańczycy poczęli spoglądać jakimś
dziwnym, zarazem badawczym i pytającym wzrokiem na Stasia, który nie rozumiał
wcale, o co chodzi.
Tymczasem Nel zsiadła także z wielbłąda i jakkolwiek
mniej była zmęczona niż w nocy, Staś rozciągnął dla niej wojłok w cieniu na
równym miejscu i kazał się jej położyć, by mogła, jak mówił, rozprostować
nóżki. Arabowie zabrali się do południowego posiłku, który jednak składał się
tylko z sucharów i daktyli oraz z syku wody. Wielbłądów nie pojono, albowiem
piły w nocy. Twarze Idrysa, Gebhra i Beduinów były wciąż frasobliwe i postój
odbywał się w milczeniu. Na koniec Idrys odwołał Stasia na bok i począł
wypytywać go z twarzą zarazem tajemniczą i niespokojną:
- Widziaieś węża?
- Widziałem.
- Nie tyś go zaklął, by się nam ukazał?
- Nie.
- Spotka nas jakieś nieszczęście, gdyż ci głupcy nie
zdołali węża zabić!
- Spotka was szubienica.
- Milcz. Czy twój ojciec nie jest czarownikiem?
- Jest - odpowiedział bez wahania Staś zrozumiawszy w
jednej chwili, że ci dzicy i przesądni ludzie uważają ukazanie się płaza za złą
wróżbę i za zapowiedź, że ucieczka im się nie uda.
- To więc twój ojciec nam go zesłał - odpowiedział
Idrys - ale powinien zrozumieć, że za jego czary możemy się pomścić na tobie.
- Nic mi nie zrobicie, gdyż przypłaciliby za moją
krzywdę synowie Fatmy.
- I to już zrozumiałeś? Ale pamiętaj, że gdyby nie ja,
byłbyś spłynął krwią pod korbaczem Gebhra - ty i mała bint także.
- Wstawię się też tylko za tobą, a Gebhr pójdzie na
powróz.
Na to Idrys popatrzył na niego przez chwilę jakby ze
zdziwieniem i rzeki:
- Życie nasze nie jest jeszcze w twoich rękach, a ty
przemawiasz już do nas jak nasz pan...
Po chwili zaś dodał:
- Dziwny z ciebie uled (chłopiec) i takiego jeszcze
nie widziałem. Byłem dotychczas dobry dla was, lecz ty się miarkuj i nie gróź.
- Bóg karze zdradę - odpowiedział Staś.
Było jednak rzeczą widoczną, że pewność, z jaką mówił
chłopak, w połączeniu ze złą wróżbą pod postacią węża, który zdołał umknąć,
zaniepokoiła w wysokim stopniu Idrysa. Siadłszy już na wielbłąda powtórzył
kilkakrotnie: "Tak! ja byłem dla was dobry! ", jakby na wszelki
wypadek chciał wrazić to Stasiowi w pamięć, a następnie zaczął przesuwać
ziarnka różańca wyrobione ze skorupy orzecha dum i modlić się.
Koło godziny drugiej po południu upał, mimo iż pora
była zimowa, uczynił się niezwykły. Na niebie nie było żadnej chmurki, ale
krańce widnokręgu poszarzaly. Nad karawaną unosiło się kilka sępów, których
rozpostarte szeroko skrzydła rzucały ruchome, czarne cienie na płowe piaski. W
rozpalonym powietrzu czuć było jakby swąd. Wielbłądy nie przestając pędzić
poczęły dziwnie chrząkać. Jeden z Beduinów zbliżył się do Idrysa.
- Zanosi się na coś niedobrego - rzekł.
- Co myślisz? - zapytał Sudańczyk.
- Złe duchy zbudziły wiatr śpiący na zachodzie
pustyni, a ów wstał z piasków i bieży ku nam.
Idrys podniósł się nieco na siodle, popatrzył w dal i
odpowiedział:
- Tak jest. Idzie z zachodu i południa, ale on nie
bywa tak wściekły jak khmasin.4
- Trzy lata temu zasypał jednak koło Abu-Hamel całą
karawanę, a odwiał ją dopiero zeszłej zimy. Ualla! Może mieć dosyć siły, by
pozatykać nozdrza wielbłądów i wysuszyć wodę w workach.
- Trzeba pędzić, by zawadził nas jednym tylko
skrzydłem.
- Lecimy mu w oczy i nie potrafimy go ominąć.
- Im prędzej przyjdzie, tym prędzej przewieje.
To rzekłszy Idrys uderzył wielbłąda korbaczem, a za
jego przykładem poszli inni. Przez jakiś czas słychać było tylko tępe razy
grubych batów, podobne do klaskania w dłonie, i okrzyki: "yalla!"...
Na południowym zachodzie białawy przedtem widnokrąg pociemniał. Upał trwał
ciągle i słońce paliło głowy jeźdźców. Sępy wzbiły się widocznie bardzo wysoko,
albowiem cienie od ich skrzydeł malały coraz bardziej, a w końcu znikły
zupełnie.
Uczyniło się duszno.
Arabowie krzyczeli na wielbłądy, póki nie wyschły im
gardła, po czym umilkli i nastała cisza śmiertelna, przerywana stękaniem
zwierząt. Małe dwa liski piaskowe5 o ogromnych uszach przemknęły się
koło karawany, uciekając w stronę przeciwną.
Ten sam Beduin, który poprzednio rozmawiał z Idrysem,
ozwał się znowu jakimś dziwnym, jakby nie swoim głosem:
- To nie będzie zwykły wiatr. Ściągają nas złe czary.
Wszystkiemu winien wąż.
- Wiem - odpowiedział Idrys.
- Patrz, powietrze drży. Tego nie bywa w zimie. Jakoż
rozpalone powietrze poczęło drgać, a wskutek złudzenia oczu jeźdźcom wydało
się, że drgają i piaski. Beduin zdjął z głowy przepoconą myckę i rzekł:
- Serce pustyni bije trwogą.
A wtem drugi Beduin, jadący na czele jako przewodnik
wielbłądów, odwrócił się i jął wołać:
- Idzie już! idzie!
I rzeczywiście wiatr nadchodził. W oddali pojawiła się
jakby ciemna chmura, która czyniła się w oczach wyższą i zbliżała się do
karawany. Poruszyły się też naokół najbliższe fale powietrza i nagle podmuchy
poczęły skręcać piasek. Tu i ówdzie tworzyły się lejki, jakby ktoś wiercił
kijem powierzchnię pustyni. Miejscami wstawały chybkie wiry, podobne do
kolumienek cienkich u spodu, a rozwianych jak pióropusze w górze. Ale wszystko
to trwało przez jedno mgnienie oka. Chmura, którą pierwszy ujrzał przewodnik
wielbłądów, nadleciała z niepojętą szybkością. W ludzi i zwierzęta uderzyło
jakby skrzydło olbrzymiego ptaka. W jednej chwili oczy i usta jeźdźców
napełniły się kurzawą. Tumany pyłu zakryły niebo, zakryły słońce i na świecie
uczynił się mrok. Ludzie poczęli tracić się z oczu, a najbliższe nawet
wielbłądy majaczyły jak we mgle. Nie szum - bo na pustyni nie ma drzew - ale
huk wichru głuszył nawoływania przewodnika i ryk zwierząt. W powietrzu czuć
było taką woń, jaką wydaje czad węgli. Wielbłądy stanęły i odwróciwszy się od
wiatru, powyciągały długie szyje w dół, tak że nozdrza ich dotykały prawie
piasku.
Sudańczycy nie chcieli jednak pozwolić na postój, gdyż
karawany, które się wstrzymują w czasie huraganu, bywają często zasypywane.
Najlepiej wtedy jest pędzić razem z wichrem, ale Idrys i Gebhr nie mogli i tego
uczynić, albowiem w ten sposób wracaliby do Fajumu, skąd spodziewali się
pogoni. Więc gdy pierwsze uderzenie przeszło, pognali znów wielbłądy.
Nastała chwilowa cisza, lecz rudy mrok rozpraszał się
bardzo powoli, albowiem słońce nie mogło przebić się przez tumany zawieszone w
powietrzu. Grubsze i cięższe drobinki piasku poczęły jednak opadać. Napełniły
one wszystkie szpary i załamania w siodłach i zatrzymywały się w fałdach
odzieży. Ludzie i zwierzęta za każdym oddechem wciągali pył, który drażnił ich
płuca i skrzypiał w zębach.
Przy tym wicher mógł się zerwać na nowo i przesłonić
całkiem świat. Stasiowi przyszło na myśl, że gdyby w chwili takich ciemności
znalazł się na jednym wielbłądzie z Nel, to mógłby go zawrócić i uciekać z
wiatrem na północ. Kto wie, czyby dostrzeżono ich wśród mroku i zamętu
żywiołów, a jeśliby zdołali dotrzeć do pierwszej lepszej wioski nad Bahr-Jussef
przy Nilu, byliby ocaleni - Idrys i Gebhr nie ośmieliliby się nawet ich ścigać,
albowiem wpadliby natychmiast w ręce miejscowych zabtiów.
Staś zważywszy to wszystko trącił w ramię Idrysa i rzekł:
- Daj mi gurdę z wodą.
Idrys nie odmówił, gdyż jakkolwiek rano skręcili
znacznie w głąb pustyni i byli dość daleko od rzeki, mieli wody dość, a
wielbłądy napiły się obficie w czasie nocnego postoju. Prócz tego, jako
człowiek obeznany z pustynią, wiedział, że po huraganie przychodzi zwykle
deszcz i wyschnięte khory zmienia chwilowo na strumienie.
Stasiowi chciało się rzeczywiście pić, więc pociągnął
dobrze wody, po czym nie oddając gurdy trącił znowu w ramię Idrysa.
- Zatrzymaj karawanę.
- Dlaczego? - zapytał Sudańczyk.
- Dlatego, że chcę przesiąść się na wielbłąda małej
bint i dać jej wody.
- Dinah ma większą gurdę od mojej.
- Ale jest łakoma i pewnie ją wypiła. Musiało się też
nasypać dużo piasku do siodła, które uczyniliście podobnym do kosza. Dinah nie
da sobie z tym rady.
- Wiatr zerwie się za chwilę i znów wszystko zasypie.
- Tym bardziej mała bint będzie potrzebowała pomocy.
Idrys uderzył batem wielbłąda - i przez chwilę jechali
w milczeniu.
- Czemu nie odpowiadasz? - zapytał Staś.
- Bo się namyślam, czy lepiej przywiązać cię do
siodła, czy związać ci ręce z tylu.
- Oszalałeś!
- Nie. Ale odgadłem, coś chciał uczynić.
- Pogoń i tak nas doścignie, więc nie potrzebuję tego
czynić.
- Pustynia jest w ręku Boga.
Umilkli znowu. Grubszy piasek opadł zupełnie; pozostał
w powietrzu tylko subtelny, czerwony pył, i coś w rodzaju śreżogi, przez którą
słońce przeświecało jak miedziana blacha. Ale widać już było dalej. Przed karawaną
ciągnęła się teraz płaska równina, na której krańcu bystre oczy Arabów
dostrzegły znów chmurę. Była ona wyższa od poprzedniej, a prócz tego
wystrzelały z niej jakby słupy, jakby olbrzymie rozszerzone u góry kominy. Na
ten widok zadrżały serca Arabów i Beduinów, albowiem rozpoznali wielkie wiry
piaszczyste. Idrys podniósł ręce i zbliżywszy dłonie do uszu począł bić pokłony
nadlatującemu wichrowi. Jego wiara w jedynego Boga nie przeszkadzała mu
widocznie czcić i bać się innych, albowiem Staś usłyszał wyraźnie, jak mówił:
- Panie! my dzieci twoje, a więc nie pożresz nas!
A "pan" właśnie nadleciał i targnął
wielbłądami z siłą tak straszliwą, że omal nie poupadały na ziemię. Zwierzęta
zbiły się teraz w ciasną gromadę, z głowami zwróconymi w środek ku sobie.
Poruszyły się całe masy piasku. Karawanę ogarnął mrok głębszy niż poprzednio, a
w tym mroku przelatywały obok jeźdźców jakieś jeszcze ciemniejsze, niewyraźne
przedmioty, jakby olbrzymie ptaki lub rozpędzone wraz z huraganem wielbłądy.
Lęk ogarnął Arabów, którym zdawało się, że to są duchy zaginionych pod piaskami
zwierząt i ludzi. Wśród huku i wycia wichru słychać było dziwne glosy podobne
do szlochania, to do śmiechu, to do wołania o pomoc. Lecz to były złudy.
Karawanie groziło stokroć straszniejsze, rzeczywiste niebezpieczeństwo.
Sudańczycy wiedzieli dobrze, że jeśli który z wielkich wirów tworzących się
ustawicznie w łonie huraganu pochwyci ich w swe skręty, to postrąca jeźdźców i
porozprasza wielbłądy, a jeśli załamie się i zwali na nich, wówczas w mgnieniu
oka usypie nad nimi olbrzymią piaszczystą mogiłę, w której będą czekali, póki
następny huragan nie odwieje ich kościotrupów.
Stasiowi kręciło się w głowie, tchu brakło w piersiach
i oślepiał go piasek. Ale zdawało mu się chwilami, że słyszy płacz i wołanie
Nel, więc myślał tylko o niej. Korzystając z tego, że wielbłądy stały w zbitej
kupie i że Idrys nie może na niego uważać, postanowił przeleźć po cichu na
wielbłąda dziewczynki, już nie dlatego, by uciekać, ale by jej dać pomoc i dodać
odwagi. Zaledwie jednak wziął nogi pod siebie i wyciągnął ręce chcąc schwycić
za krawędź Nelinego siodła, szarpnęła nim olbrzymia pięść Idrysa. Sudańczyk
porwał go jak piórko, położył przed sobą i począł go krępować palmowym
powrozem, a po związaniu mu rąk przewiesił go przez siodło. Staś ścisnął zęby i
opierał się, jak mógł, ale na próżno. Mając wyschłe gardło i zasypane usta, nie
mógł i nie chciał przekonywać Idrysa, że pragnął przyjść tylko z pomocą
dziewczynce, nie zaś uciekać.
Po chwili jednak czując, że się dusi, począł wołać
zdławionym głosem:
- Ratujcie małą bint!... ratujcie małą bint!
Lecz Arabowie woleli myśleć o własnym życiu. Wieja
uczyniła się tak straszna, że ani nie mogli usiedzieć na wielbłądach, ani
wielbłądy ustać na miejscu. Dwaj Beduini oraz Chamis i Gebhr zeskoczyli na
ziemię, aby trzymać zwierzęta za postronki przywiązane do kantarów pod ich
szczęką dolną. Idrys zepchnąwszy Stasia w tył siodła uczynił to samo. Zwierzęta
rozstawiały jak najszerzej nogi, by oprzeć się wściekłej wichurze, ale brakło
im sił i karawana, smagana żwirem, który zacinał jakby setkami biczów, i
piaskiem; który kłuł jak szpilkami, poczęła to powolniej, to pośpieszniej
kręcić się i cofać pod naporem. Chwilami wicher wyrywał doły pod jej nogami; to
znów piasek i żwir, obijając się o boki wielbłądów, tworzyły w mgnieniu oka
kopce sięgające do ich kolan i wyżej. W ten sposób płynęła godzina za godziną.
Niebezpieczeństwo stawało się coraz straszliwsze. Idrys zrozumiał wreszcie, że
jedynym zbawieniem będzie siąść na wielbłądy i lecieć z wichrem. Ale byłoby to
wracać w stronę Fajumu, gdzie czekały na nich sądy egipskie i szubienica.
"Ha! trudno - pomyślał Idrys. - Huragan wstrzymał
także i pogoń, a gdy ustanie, puścimy się znów na południe".
I począł krzyczeć, by siadano na wielbłądy.
A wtem zaszło coś, co zmieniło całkiem położenie.
Oto nagle mroczne, prawie czarne chmury piasku
prześwieciły się sinawym światłem. Ciemność potem uczyniła się jeszcze głębsza,
ale jednocześnie wstał śpiący na wysokościach i zbudzony przez wicher grzmot i
począł przewalać się między Pustynią Arabską i Libijską - potężny, groźny,
rzekłbyś: gniewny. Zdawało się, że z niebios staczają się góry i skały.
Ogłuszający łoskot wzmagał się, rósł, wstrząsał światem, jął obiegać cały
widnokrąg - miejscami wybuchał z siłą tak straszliwą, jakby spękane sklepienie
niebieskie waliło się na ziemię; potem znów toczył się z głuchym, ciągłym
turkotem; znów wybuchał, znów łamał się, oślepiał błyskawicą, raził gromami,
zniżał się, podwyższał, huczał i trwał.6
Wiatr ucichł jakby przerażony, a gdy po długim czasie
- gdzieś w niezmiernej oddali wrzeciądze niebios zatrzasnęły się za grzmotem,
nastała martwa cisza.
Lecz po chwili w tej ciszy rozległ się głos
przewodnika:
- Bóg jest nad wichrem i burzą! Jesteśmy ocaleni!
Ruszyli. Ale otaczała ich noc tak nieprzebita, że choć
wielbłądy biegły blisko, ludzie nie mogli się widzieć - i musieli co chwila
odzywać się głośno, by się wzajemnie nie pogubić. Od czasu do czasu jaskrawe
błyskawice, sine lub czerwone, rozświecały piaszczystą przestrzeń, lecz po nich
zapadała ciemność tak gęsta, że prawie namacalna. Mimo otuchy, którą wlał w
serca Sudańczyków głos przewodnika, niepokój nie opuścił ich jeszcze właśnie
dlatego, że posuwali się na oślep, nie wiedząc naprawdę, w którą stronę dążą -
czy nie kręcą się w kółko lub nie wracają na północ. Zwierzęta potykały się co
chwila i nie mogły biec prędko, a przy tym dyszały jakoś dziwnie i tak
rozgłośnie, że jeźdźcom wydawało się, iż to cała pustynia dyszy z trwogi.
Spadły na koniec pierwsze wielkie krople dżdżu, który prawie zawsze następuje
po huraganie, a jednocześnie głos przewodnika ozwał się wśród ciemności:
- Khor!...
Byli nad wąwozem. Wielbłądy zatrzymały się na brzegu,
po czym zaczęły ostrożnie zstępować ku dołowi.
Rozdział 9
Khor był szeroki, zasypany na dole kamieniami, między
którymi rosły karłowate cierniste krzaki. Południową jego ścianę stanowiły
wysokie skały, pełne załamań i rozpadlin. Arabowie rozeznali to wszystko przy
świetle cichych, ale coraz częstszych błyskawic. Wkrótce też odkryli w
skalistej ścianie rodzaj płytkiej jaskini, a raczej obszerny wnęk, w którym
ludzie łatwo mogli się pomieścić i w razie wielkiej ulewy znaleźć przed nią schronienie.
Wielbłądy pomieściły się też wygodnie na lekkim wzniesieniu, tuż przed wnękiem.
Beduini i dwaj Sudańczycy pozdejmowali z nich ciężary i siodła, by mogły dobrze
wypocząć, a Chamis, syn Chadigiego, zajął się tymczasem ścinaniem krzaków
cierniowych na ognisko. Duże, pojedyncze krople deszczu spadały ciągle, ale
ulewa rozpoczęła się dopiero wówczas, gdy już ludzie rozłożyli się na nocleg. Z
początku były to jakby sznurki wody, potem powrozy, a w końcu zdawało się, że
całe rzeki zlatują z niewidzialnych chmur na ziemię. Takie to właśnie dżdże,
które zdarzają się raz na kilka lat, wzdymają nawet w zimie wodę w kanałach i w
Nilu, a w Adenie napełniają olbrzymie cysterny, bez których miasto nie mogłoby
wcale istnieć. Staś nigdy w życiu nie widział nic podobnego. Na dnie khoru
począł szumieć potok, wnijście do wnęku zasłaniały jakby firanki wody, naokół
słychać było tylko plusk i bełkotanie. Wielbłądy stały na wzniesieniu i ulewa
mogła co najwyżej sprawić im kąpiel, jednakże Arabowie wyglądali co chwila, czy
nie grozi zwierzętom niebezpieczeństwo. Ludziom natomiast miło było siedzieć w
zabezpieczonej od deszczu jaskini, przy jasnym ogniu z chrustu, który nie
zdążył zamoknąć. Na twarzach malowała się radość. Idrys, który zaraz po
przybyciu rozwiązał Stasiowi ręce, aby mógł jeść, zwrócił się teraz do niego i
rzekł uśmiechając się wzgardliwie:
- Mahdi większy jest od wszystkich białych
czarowników. On to potłumił huragan i zesłał deszcz. Staś nie odpowiedział nic;
albowiem zajął się Nel, która ledwie żyła. Naprzód powytrząsał piasek z jej
włosów, następnie, poleciwszy starej Dinah rozpakować rzeczy, które w
przekonaniu, że dzieci jadą do ojców, zabrała z Fajumu, wziął ręcznik, namoczył
go w wodzie, przetarł nim oczy i twarz dziewczynki. Dinah nie mogła tego czynić,
gdyż widząc, i to źle, na jedno tylko oko, zaniewidziała prawie zupełnie
podczas huraganu i przemywanie rozpalonych powiek nie przyniosło jej na razie
ulgi. Nel poddawała się biernie wszelkim zabiegom Stasia, patrzyła tylko na
niego tak jak zmęczony ptaszek - i dopiero gdy zdjął jej trzewiczki, by
powysypywać z nich piasek, a następnie usłał jej wojłok, zarzuciła mu rączki na
szyję.
A w jego sercu wezbrała wielka litość. Uczuł się
opiekunem, starszym bratem i jedynym w tej chwili obrońcą Nel i poczuł zarazem,
że tę małą siostrzyczkę kocha ogromnie, daleko więcej niż kiedykolwiek
przedtem. Kochał ją przecie i w Port-Saidzie, ale uważał za
"berbecia" - więc na przykład nie przychodziło mu nawet do głowy, by
na dobranoc całować ją w rękę. Gdyby mu ktoś poddał taką myśl, uważałby, że
kawaler, który skończył lat trzynaście, nie może bez ujmy dla swej godności i
wieku czegoś podobnego uczynić. Ale obecnie wspólna niedola wzbudziła w nim
uśpioną tkliwość, więc ucałował nie jedną, ale obie rączki dziewczynki.
Położywszy się myślał o niej w dalszym ciągu i
postanowił dokonać dla wyrwania jej z niewoli jakiegoś nadzwyczajnego czynu.
Gotów był na wszystko, nawet na rany i śmierć, tylko z tym utajonym w duszy
małym zastrzeżeniem, żeby rany nie bolały zanadto, a śmierć żeby już tam nie
była koniecznie i naprawdę śmiercią, gdyż w takim razie nie mógłby widzieć
szczęścia oswobodzonej Nel. Następnie jął zastanawiać się nad najbardziej
bohaterskimi sposobami ratunku, ale myśli poczęły mu się mącić. Przez chwilę
wydało mu się, że zasypują je całe chmury piasku, potem, że wszystkie wielbłądy
pakują mu się do głowy - i usnął.
Arabowie po obrządzeniu wielbłądów, zmordowani walką z
huraganem, posnęli też kamiennym snem. Ogniska przygasły: we wnęku zapanował
mrok. Wkrótce rozległo się chrapanie ludzi, a z zewnątrz dochodził plusk ulewy
i szum wody rozbijającej się o kamienie na dnie khoru. W ten sposób upływała
noc.
Lecz przed świtem zbudziło Stasia z twardego snu
uczucie zimna. Pokazało się, że woda zebrana w załamach na wierzchu skały,
przedostając się z wolna i kropla po kropli przez jakąś szparę w sklepieniu
jaskini, zaczęła wreszcie sączyć mu się na głowę. Chłopak siadł na wojłoku i
przez jakiś czas zmagał się ze snem nie mogąc zmiarkować, gdzie jest i co się z
nim dzieje.
Po chwili jednak wróciła mu przytomność.
"Aha! - pomyślał. - Wczoraj był huragan, a my
jesteśmy porwani i to jest jaskinia, do której schroniliśmy się przed
deszczem".
I jął rozglądać się dokoła. Naprzód spostrzegł ze zdziwieniem,
że deszcz przeszedł - i że w jaskini nie jest wcale ciemno, gdyż rozświeca ją
księżyc bliski już zachodu, więc tkwiący nisko na nieboskłonie. Przy bladych
jego promieniach widać było całe wnętrze szerokiego, lecz płytkiego wnęku. Staś
ujrzał wyraźnie leżących obok siebie Arabów, a pod drugą ścianą jaskini białą
sukienkę Nel śpiącej przy Dinah.
I znów wielka tkliwość opanowała mu serce.
"Śpi Nel... śpi - mówił sobie - a ja nie śpię...
i muszę ją ratować".
Po czym spojrzawszy na Arabów dodał w duszy:
"Ach, chciałbym tych wszystkich łotrów..."
Nagle drgnął.
Oto wzrok jego padł na skórzane pudło, w którym był
sztucer ofiarowany mu na gwiazdkę - i na puszkę z ładunkami leżącą między nim a
Chamisem tak blisko, że dość było wyciągnąć rękę.
Serce poczęło mu bić jak młotem. Gdyby mógł dorwać się
do strzelby i ładunków, stałby się po prostu panem położenia. Dość było w takim
razie wysunąć się cicho z wnęku, ukryć się o jakie kilkadziesiąt kroków między
złamami kamieni i stamtąd pilnować wyjścia.
"Sudańczycy i Beduini - myślał - gdy zbudzą się i
spostrzegą, że mnie nie ma, wypadną razem z jaskini, ale wówczas dwoma
strzałami powalę dwóch pierwszych, a zanim drudzy nadbiegną, strzelba znów
będzie nabita. Zostanie Chamis, ale z tym łatwo dam sobie rady".
Tu wyobraził sobie cztery trupy leżące we krwi i
jednakże strach i zgroza chwyciły go za pierś. Zamordować czterech ludzi!
Wprawdzie są to łotry, ale w każdym razie to rzecz przerażająca. Przypomniał
sobie, jak raz w Port-Saidzie zobaczył robotnika fellacha zabitego przez korbę
parowej pogłębiarki i jakie straszne wrażenie zrobił na nim ten drgający w
czerwonej kałuży szczątek ludzki. I wzdrygnął się na samo wspomnienie. A teraz
trzeba by czterech!... I grzech, i okropność!... Nie, nie! tego nigdy nie
potrafi uczynić.
Począł się bić z myślami. Dla siebie by tego nie
zrobił - tak! Ale tu chodzi o Nel, chodzi o jej obronę, o ocalenie i o jej
życie, bo przecież ona tego wszystkiego nie wytrzyma i umrze z pewnością albo w
drodze, albo wśród dzikich i rozbestwionych lord derwiszów. Co znaczy krew
takich nędzników wobec życia Nel i czy w podobnym położeniu wolno się wahać?
- Dla Nel! Dla Nel!
Lecz nagle przez głowę Stasia przeleciała jak wicher
myśl, od której włosy zjeżyły mu się na giowie. Co będzie, jeśli który z tych
zbójów przyłoży Nel nóż do piersi i zapowie, że ją zamorduje, jeśli on - Staś
nie podda się i nie zwróci im strzelby. Wówczas co?
- Wówczas - odpowiedział sobie chłopak - poddam się
natychmiast.
I w poczuciu swej niemocy rzucił się znów bezwładnie
na wojłok.
Księżyc zaglądał już tylko z ukosa przez otwór jaskini
i zrobiło się w niej ciemniej. Arabowie chrapali ciągle. Staś przeleżał czas
jakiś, po czym nowa myśl poczęła mu świtać w głowie.
A gdyby, wysunąwszy się z bronią i ukrywszy wśród
skal, nie zabijał ludzi, ale powystrzelał wielbłądy? Szkoda i żal niewinnych
zwierząt - to prawda, cóż jednak robić! Ludzie zabijają przecie zwierzęta nie
tylko dla ocalenia życia, lecz na rosół i pieczeń. Otóż pewną jest rzeczą, że
gdyby zdołał zabić cztery, a tym bardziej pięć wielbłądów, to dalsza podróż
byłaby niemożliwa. Nikt z karawany nie śmiałby się udać do nadbrzeżnych wiosek
dla zakupna nowych wielbłądów. A w takim razie Staś obiecałby w imieniu ojców
ludziom bezkarność, a nawet nagrody pieniężne - i... nie pozostałoby im nic
innego, jak wracać.
Tak. Jeśli jednak nie dadzą mu czasu do zrobienia tych
obietnic i zabiją go w pierwszej chwili złości? Dać czas i wysłuchać go muszą,
albowiem mając w ręku strzelbę potrafi utrzymać ich w przyzwoitej odległości,
póki wszystkiego nie wypowie. Gdy to uczyni, zrozumieją, że jedynym dla nich
ratunkiem jest poddać się. Wówczas stanie na czele karawany i poprowadzi ją
wprost do Bahr-Jussef i do Nilu. Wprawdzie są obecnie od nich dość daleko, może
o dzień lub dwa drogi, gdyż Arabowie skręcili przez ostrożność znacznie w głąb
pustyni. Ale to nic nie szkodzi; zostanie przecie kilka wielbłądów, a na jednym
z nich pojedzie Nel. Staś począł się przypatrywać uważnie Arabom. Spali wszyscy
mocno, jak śpią ludzie niezmiernie strudzeni, ale ponieważ noc miała się ku
końcowi, mogli się wkrótce przebudzić. Trzeba było działać zaraz. Zabranie
puszki z ładunkarni nie przedstawiało trudności, gdyż leżała tuż obok. Trudniejsza
była sprawa ze strzelbą, którą Chamis położył przy drugim swym boku. Staś miał
nadzieję, że mu się uda ją wykraść, ale postanowił wydobyć ją z pudełka i
włożyć osadę z lufami dopiero, gdy będzie o kilkadziesiąt kroków od jaskini,
gdyż obawiał się, by szczęk żelaza o żelazo nie pobudził śpiących.
Chwila nadeszła. Chłopak wygiął się jak pałąk nad
Chamisem i chwyciwszy za ucho pudła podniósł je i począł przenosić na swoją
stronę. Serce i tętna biły mu ciężko, w oczach ciemniało, oddech stał się szybki,
ale on ścisnął zęby i starał się opanować wzruszenie. Jednakże gdy rzemyki
opasujące pudło zaskrzypiały z lekka, krople zimnego potu wystąpiły mu na
czoło. Ta sekunda wydała mu się wiekiem. Lecz Chamis ani drgnął. Pudło opisało
nad nim łuk i stanęło cicho obok puszki z nabojami.
Staś odetchnął. Połowa roboty była wykonana. Teraz
należało wysunąć się bez szelestu z jaskini, ubiec kilkadziesiąt kroków,
następnie schować się w załamach, otworzyć pudło, złożyć strzelbę, nabić ją i
wsypać sobie kilkanaście ładunków do kieszeni. Karawana byłaby wówczas istotnie
na jego łasce.
Czarna sylwetka Stasia zarysowała się na jaśniejszym
tle otworu jaskini. Jeszcze sekunda, a będzie już na zewnątrz. Jeszcze minuta,
a ukryje się w załamach skalnych. A wtedy, choćby który ze zbójów się zbudził,
nim pomiarkuje, co się stało, nim rozbudzi innych - będzie za późno. Chłopak z
obawy, by nie zrzucić jakiego kamienia, których dużo leżało na progu wnęki,
wysunął jedną nogę i począł szukać stopą pewnego gruntu.
I już wychylił z otworu głowę, już miał wysunąć się
cały, gdy nagle stało się coś takiego, od czego krew ścięła mu się lodem w
żyłach.
Oto wśród głębokiej ciszy rozgrzmiało jak grom radosne
szczekanie Saby, napełniło cały wąwóz i zbudziło śpiące w nim echa. Arabowie
porwali się ze snu jak jeden człowiek i pierwszym przedmiotem, który uderzył
ich oczy, był widok Stasia z pudłem w jednej i puszką z nabojami w drugiej
ręce.
......................................................................................................................................................
Ach, Sabo, coś ty uczynił!...
Rozdział 10
Wszyscy w jednej chwili rzucili się z okropnym
krzykiem na Stasia, w mgnieniu oka wydarli mu strzelbę, naboje i przewróciwszy
go na ziemię skrępowali mu ręce i nogi postronkami, bijąc go przy tym i kopiąc,
póki wreszcie nie odpędził ich Idrys w obawie o życie chłopca. Następnie
poczęli rozmawiać urywanymi słowami, jak ludzie, nad którymi zawisło straszliwe
niebezpieczeństwo i których ocalił tylko wypadek.
- To szatan wcielony! - zawołał Idrys z twarzą
pobladłą ze strachu i wzruszenia.
- Byłby nas powystrzelał jak dzikie gęsi na karm! -
dodał Gebhr.
- Ach, gdyby nie ten pies.
- Bóg go zesłał.
- A chcieliście go zabić! - rzekł Chamis.
- Nikt go odtąd nie dotknie.
- Będzie miał zawsze kości i wodę.
- Allach! Allach! - powtarzał nie mogąc się uspokoić
Idrys - śmierć była nad nami. Uf!
I poczęli spoglądać na leżącego Stasia z nienawiścią,
ale i z pewnym zdumieniem, że jeden mały chłopak mógłby stać się przyczyną ich
klęski i zguby.
- Na proroka! - ozwał się jeden z Beduinów - trzeba
przecie zapobiec temu, by ten syn Iblisa nie poskręcał nam karków. Węża
wieziemy Mahdiemu! Co myślicie z nim teraz uczynić?
- Trzeba mu obciąć prawą pięść! - zwołał Gebhr.
Beduini nie odpowiedzieli nic, lecz Idrys nie chciał
się na to zgodzić. Przyszło mu na myśl, że gdyby pogoń ich schwytała, kara za
okaleczenie chłopca spadłaby na nich tym straszniejsza. Wreszcie któż mógł
zaręczyć, czy Staś nie umrze po operacji? A w takim razie na zamianę za Fatmę i
jej dzieci pozostałaby tylko Nel.
Więc gdy Gebhr wydobył nóż chcąc spełnić swą groźbę,
Idrys schwycił go za przegub ręki i zatrzymał.
- Nie! - rzekł. - Wstyd byłby dla pięciu wojowników
Mahdiego bać się tak jednego chrześcijańskiego szczeniaka, by aż obcinać mu
pięści. Będziemy wiązali go na noc, a za to, co chciał teraz uczynić, otrzyma
dziesięć uderzeń korbaczem.
Gebhr gotów był natychmiast do wykonania wyroku, ale
Idrys odepchnął go znów i rozkazał bić jednemu z Beduinów, szepnąwszy mu do
ucha, żeby nie czynił tego zbyt mocno. Ponieważ Chamis, może ze względu na swą
dawną służbę u inżynierów, a może z jakiej innej przyczyny, nie chciał się do
niczego mieszać, drugi Beduin przewrócił Stasia grzbietem do góry i egzekucja
miała się już rozpocząć, gdy wtem zaszła niespodziana przeszkoda.
Oto w otworze wnęku ukazała się Nel wraz z Sabą.
Zajęta swoim ulubieńcem, który wpadłszy do jaskini
rzucił się zaraz do jej nóżek, słyszała ona wprawdzie krzyki Arabów, ale że w
Egipcie zarówno Arabowie, jak i Beduini wrzeszczą przy każdej sposobności, tak
jakby się mieli wzajem mordować, więc nie zwracała na to uwagi. Dopiero
zawoławszy Stasia i nie otrzymując od niego odpowiedzi wyszła zobaczyć, czy nie
siedzi już na wielbłądzie, i z przerażeniem ujrzała przy pierwszych blaskach
poranku Stasia leżącego na ziemi, a nad nim Beduina z korbaczem w ręku. Na ten
widok poczęła krzyczeć wniebogłosy i tupać nóżkami, a gdy Beduin nie zważając
na to wymierzył pierwsze uderzenie, rzuciła się naprzód i przykryła sobą
chłopca.
Beduin zawahał się, gdyż nie miał rozkazu bić
dziewczynki, a tymczasem rozległ się jej pełen rozpaczy i przerażenia głos:
- Saba! Saba!
A Saba zrozumiał, o co chodzi - i w jednym skoku
znalazł się przy dzieciach. Sierść zjeżyła mu się na karku i grzbiecie, oczy
zapłonęły czerwono, w piersiach i w potężnej gardzieli zahuczał jakby grzmot.
A następnie wargi pomarszczonej paszczy podniosły się
z wolna w górę - i zęby oraz długie na cal białe kły ukazały się aż do krwawych
dziąseł. Olbrzymi brytan począł teraz zwracać głowę w prawo i w lewo, jakby
chciał pokazać dobrze Sudańczykom i Beduinom swój straszliwy "garnitur",
powiedzieć im: Patrzcie! oto, czym będę bronił dzieci.
Oni zaś cofnęli się pośpiesznie, albowiem naprzód
wiedzieli, że Saba uratował im życie, a po wtóre było rzeczą jasną, że kto by
zbliżył się w tej chwili do Nel, temu rozwścieczony mastyf utopiłby natychmiast
kły w gardle. Więc stali bezradni, spoglądając na się niepewnym wzrokiem i
jakby pytając jeden drugiego, co obecnie należy czynić.
Wahanie się ich trwało tak długo, że Nel miała dość
czasu, by zawołać starą Dinah i kazać jej porozcinać więzy Stasia. Wtedy
chłopiec wstał i trzymając dłoń na głowie Saby, zwrócił się do napastników:
- Nie chciałem pozabijać was, tylko wielbłądy - rzekł
przez zaciśnięte zęby.
Lecz i ta wiadomość przeraziła tak Arabów, że byliby
się niezawodnie rzucili znów na Stasia, gdyby nie płonące oczy i nie zjeżona
jeszcze sierść Saby. Gebhr chciał nawet skoczyć ku niemu, ale jedno głuche
warknięcie przykuło go na miejscu.
Nastała chwila milczenia - po czym zabrzmiał donośny
głos Idrysa:
- W drogę! W drogę!
Rozdział 11
Minął dzień, noc i jeszcze dzień, a oni pędzili wciąż
na południe, zatrzymując się tylko na czas krótki w khorach, by nie zmordować
zbyt wielbłądów, napoić je, nakarmić, a zarazem rozdzielić żywność i wodę
między sobą. Z obawy pogoni wykręcili jeszcze bardziej na zachód, o wodę bowiem
nie potrzebowali się przez pewien czas troszczyć. Ulewa trwała wprawdzie nie
więcej nad siedem godzin, ale była tak niezmierna, jakby nad pustynią nastąpiło
oberwanie się chmur, więc zarówno Idrys i Gebhr, jak i Beduini wiedzieli, że na
dnie khorów i w tych miejscach, gdzie skały tworzą naturalne wgłębienia i
ocembrzyny, znajdzie się przez parę dni tyle wody, że nie tylko starczy dla
nich i dla wielbłądów, ale nawet na zrobienie zapasów. Po wielkim dżdżu
nastała, jak zwykle bywa, wspaniała pogoda. Niebo było bez chmurki, powietrze
tak przezroczyste, że wzrok sięgał na niezmierną odległość. W nocy niebo nabite
gwiazdami skrzyło się i migotało, jakby tysiącami diamentów. Od piasków pustyni
szedł rzeźwy chłód.
Garby wielbłądów stały się już mniejsze, ale
zwierzęta, karmione dobrze, były wciąż wedle arabskiego wyrażenia
"harde", to jest nie podupadły na siłach i biegły tak ochoczo, że
karawana posuwała się naprzód niewiele wolniej niż pierwszego dnia po
wyruszeniu z Gharak-el-Sultani. Staś ze zdziwieniem zauważył, że w niektórych
khorach, w rozpadlinach skalnych zabezpieczonych od deszczu, Beduini znajdują
zapasy durrp i daktyli. Domyślił się z tego, że przed porwaniem ich zostały
poczynione pewne przygotowania i że wszystko było z góry ułożone między Fatmą,
Idrysem i Gebhrem z jednej a Beduinami z drugiej strony. Łatwo było również
odgadnąć, że dwaj ci ludzie byli to stronnicy i wyznawcy Mahdiego, którzy
chcieli do niego się przedostać i dlatego łatwo dali się wciągnąć Sudańczykom
do spisku. W okolicach Fajumu i koło Gharak-el-Sultani sporo było Beduinów,
którzy wraz z dziećmi i wielbłądami koczowali na pustyni i przychodzili do
Medinet lub do stacji kolejowych dla zarobku. Tych dwóch Staś nie widywał
jednak nigdy poprzednio - i oni również nie musieli bywać w Medinet, skoro, jak
się pokazało, nie znali Saby.
Chłopcu przychodziło na myśl, czyby nie spróbować ich
przekupić, ale przypomniawszy sobie ich pełne zapału okrzyki, ilekroć
wspominano przy nich imię Mahdiego, uznał to za rzecz niemożliwą. Nie poddał
się wszelako biernie wypadkom, albowiem w tej chłopięcej duszy tkwiła
zadziwiająca istotnie energia, którą podnieciły jeszcze dotychczasowe
niepowodzenia. "Wszystko, com przedsięwziął - mówił sobie - skończyło się
na tym, że mnie obito. Ale choćby mnie mieli co dzień smagać korbaczem, a nawet
zabić, nie przestanę myśleć o tym, by wyrwać Nel i siebie z rąk tych łotrów.
Jeżeli pogoń ich schwyci, to tym lepiej, ja jednak będę tak postępował, jakbym
się jej wcale nie spodziewał". - I na wspomnienie o tym, co go spotkało,
na myśl o tych zdradliwych i okrutnych ludziach, którzy po wyrwaniu mu strzelby
okładali go pięściami i kopali, burzyło się w nim serce i rosła zawziętość.
Czuł się nie tylko zwyciężonym, lecz i upokorzonym przez nich w swej dumie
białego człowieka. Przede wszystkim jednak czuł krzywdę Nel - i to poczucie
wraz z goryczą, która zapiekła się w nim po ostatnim niepowodzeniu, zmieniało
się w nieubłaganą nienawiść do obu Sudańczyków. Słyszał wprawdzie nieraz od
ojca, że nienawiść zaślepia i że poddają jej się tylko takie dusze, które nie
umieją zdobyć się na coś lepszego; na razie jednak nie mógł jej w sobie pokonać
i nie umiał jej ukryć.
Nie umiał zaś tak dalece, że Idrys zauważył ją i
począł się niepokoić, zrozumiał bowiem, że w razie jeśli pogoń ich schwyta, nie
może już liczyć na wstawiennictwo chłopca. Idrys gotów był zawsze do czynów
najzuchwalszych, ale jako człowiek nie pozbawiony rozumu sądził, że należy
wszystko przewidzieć i w razie nieszczęścia zostawić sobie jakąś otwartą furtkę
ocalenia. Z tego powodu chciał się po ostatnim zajściu jako tako ze Stasiem
pojednać i w tym celu na pierwszym przystanku rozpoczął z nim następującą
rozmowę:
- Po tym, coś zamierzał uczynić - rzekł - musiałem cię
ukarać, gdyż inaczej tamci byliby cię zabili, ale zakazałem Beduinom bić cię
zbyt mocno.
A gdy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, tak po chwili
mówił dalej:
- Słuchaj, sam powiedziałeś, że biali dotrzymują
zawsze przysięgi, więc jeśli mi przysięgniesz na twego Boga i na głowę małej
bint, że nie uczynisz nic przeciw nam, to nie każę cię na noc wiązać.
Staś nie odrzekł i na to ani słowa i tylko z błysku
jego oczu Idrys poznał, że przemawia na próżno.
Jednakże, mimo namów Gebhra i Beduinów, nie kazał go
na noc wiązać, a gdy Gebhr nie przestawał nalegać, odrzekł mu z gniewem:
- Zamiast pójść spać będziesz dziś stał na straży.
Postanawiam też odtąd, że jeden z nas będzie zawsze czuwał podczas snu innych.
I rzeczywiście zmiany straży zaprowadzone zostały od
owego dnia na stałe. Utrudniało to i niweczyło w wysokim stopniu wszelkie
zamysły Stasia, na którego każdy wartownik zwracał baczną uwagę.
Lecz natomiast zostawiono dzieciom większą swobodę,
tak że mogły zbliżać się do siebie i rozmawiać bez przeszkód. Zaraz też na
pierwszym przystanku Staś siadł koło Nel, pilno mu bowiem było podziękować jej
za pomoc.
Ale choć czuł dla niej wielką wdzięczność, nie umiał
wyrażać się górnolotnie ani czule, więc począł tylko potrząsać obie jej rączki.
- Nel! - rzekł. - Jesteś bardzo dobra i dziękuję ci, a
prócz tego otwarcie powiadam, że postąpiłaś jak osoba co najmniej
trzynastoletnia.
W ustach Stasia podobne słowa były najwyższą pochwałą,
więc serce małej kobietki zapłonęło radością i dumą. Wydało jej się w tej
chwili, że nie masz dla niej nic niepodobnego.
- Niech ja tylko całkiem dorosnę, to oni obaczą! -
odrzekła spoglądając wojowniczo w stronę Sudańczyków.
Ale ponieważ nie rozumiała jeszcze, o co chodziło i
dlaczego Arabowie rzucili się wszyscy na Stasia, więc chłopak począł opowiadać,
jak postanowił wykraść strzelbę, pozabijać wielbłądy i zmusić wszystkich do
powrotu nad rzekę.
- Gdyby mi było się to udało - mówił - bylibyśmy już
wolni.
- Ale oni przebudzili się? - pytała z bijącym sercem
dziewczynka.
- Przebudzili się. Zrobił to Saba, który przyleciał i
począł tak szczekać, że zbudziłby umarłego. Wówczas oburzenie jej zwróciło się
przeciw Sabie.
- Brzydki Saba! Brzydki! Za to, jak teraz przyleci,
nie przemówię do niego ani słowa i powiem mu, że jest szkaradny.
Na to Staś, choć nie było mu w ogóle do śmiechu,
uśmiechnął się jednak i zapytał:
- Jakże będziesz mogła nie przemówić do niego ani
słowa i jednocześnie powiedzieć mu, że jest szkaradny?
Brewki Nel podniosły się do góry i na twarzy odbiło
się zakłopotanie, po czym odrzekła:
- Pozna to z mojej miny.
- Chyba. Ale on nie jest winien, bo nie mógł wiedzieć,
co się dzieje. Pamiętaj także, że potem przyszedł nam na ratunek.
Wspomnienie to złagodziło trochę gniew Nel, nie
chciała jednak udzielić od razu winowajcy przebaczenia.
- To dobrze - rzekła - ale kto jest prawdziwym
dżentelmenem, ten nie powinien szczekać na powitanie.
Staś uśmiechnął się znowu:
- Prawdziwy dżentelmen nie szczeka i na pożegnanie,
chyba że jest psem, a Saba jest nim.
Lecz po chwili smutek zamglił oczy chłopca - westchnął
raz, drugi, po czym wstał z kamienia, na którym siedzieli, i rzekł:
- Najgorsze to, że nie mogłem ciebie uwolnić.
A Nel wspięła się na paluszki i zarzuciła mu ręce na
szyję. Chciała go pocieszyć, chciała z bliska, z noskiem przy jego twarzy,
wyszeptać podziękowanie, ale ponieważ nie umiała znaleźć słów odpowiednich,
więc ścisnęła go tylko jeszcze mocniej za szyję i pocałowała w ucho. Tymczasem
Saba, który spóźniał się zawsze - nie tylko dlatego, że nie mógł zdążyć za
wielbłądami, ile dlatego, że polował po drodze na szakale lub obszczekiwał sępy
siedzące na zrębach skał - nadleciał z nie mniejszym niż zwykle hałasem. Dzieci
na jego widok zapomniały o wszystkim i mimo ciężkiego ich położenia zwykłe
pieszczoty i zabawa rozpoczęły się na dobre, póki nie przerwali ich Arabowie.
Chamis dał psu jeść i wody, po czym siedli wszyscy na wielbłądy i ruszyli w
największym pędzie na południe.
Rozdział 12
Był to najdłuższy etap, jechali bowiem z małą tylko
przerwą przez godzin osiemnaście. Tylko prawdziwie wierzchowe wielbłądy i
mające dobry zapas wody w żołądkach mogą taką drogę wytrzymać. Idrys nie
oszczędzał ich, albowiem bał się rzeczywiście pogoni. Rozumiał, że musiała już
od dawna wyruszyć, a przypuszczał, że obaj inżynierowie znajdują się na jej
czele i że czasu nie tracą. Niebezpieczeństwo groziło od strony rzeki, albowiem
było rzeczą pewną, że zaraz po porwaniu dzieci zostały wysłane rozkazy
telegraficzne do wszystkich osad pobrzeżnych, ażeby szeikowie czynili wyprawy w
głąb pustyni na obie strony Nilu i zatrzymywali wszystkich jadących na
południe. Chamis zapewniał, że rząd i inżynierowie musieli wyznaczyć wielkie
nagrody za ich schwytanie i że wskutek tego pustynia roi się zapewne od
poszukujących. Jedyną na to radą byłoby skręcić jak najdalej na zachód; ale na
zachodzie leżała wielka oaza Kharge, do której depesze mogły dojść także, a
prócz tego, gdyby odjechali za daleko od rzeki, po kilku dniach zabrakłoby im
wody i czekałaby ich śmierć z pragnienia.
A chodziło także o żywność. Beduini w ciągu dwóch
tygodni poprzedzających porwanie dzieci przygotowywali wprawdzie w znanych sobie
kryjówkach zapasy durr, sucharów i daktylów, ale tylko na odległość czterech
dni drogi od Medinet. Idrys ze strachem myślał, że gdy zbraknie pożywienia,
trzeba będzie koniecznie wysłać ludzi po zakupno zapasów do wiosek
nadbrzeżnych, a wtedy ludzie ci, wobec rozbudzonej czujności i przyobiecanych
za schwytanie zbiegów nagród, łatwo mogą wpaść w ręce miejscowych szeików - i
wydać całą karawanę. Położenie było istotnie trudne, niemal rozpaczliwe, i
Idrys widział z każdym dniem jaśniej, na jakie szalone porwał się
przedsięwzięcie.
"Byle minąć Assuan! byle minąć Assuan!" -
mówił sobie z trwogą i rozpaczą w duszy. Nie dowierzał on Chamisowi, który
twierdził, że wojownicy Mahdiego dochodzą już do Assuanu, albowiem Staś temu
zaprzeczył, Idrys zaś pomiarkował od dawna, że biały uled wie więcej od nich
wszystkich. Ale przypuszczał, że za pierwszą kataraktą, gdzie lud jest dzikszy,
mniej podległy wpływom Anglików i egipskiego rządu, znajdzie się więcej
utajonych wyznawców proroka, którzy w danym razie dadzą im pomoc, dostarczą
żywności i wielbłądów. Lecz i do Assuanu było jeszcze, jak wyliczali Beduini,
około pięciu dni drogi, coraz bardziej pustynnej, a każdy postój zmniejszał w
oczach zapasy dla zwierząt i ludzi.
Na szczęście, mogli przynaglać wielbłądy i pędzić w
największym pośpiechu, albowiem upały nie wyczerpywały ich sił. W dzień,
podczas godzin południowych, słońce przypiekało wprawdzie mocno, ale powietrze
było wciąż rzeźwe, a noce tak chłodne, że Staś przesiadał się za zgodą Idrysa
na wielbłąda Nel, chcąc czuwać nad jej zdrowiem i bronić ją od zaziębienia.
Lecz jego obawy były płonne, gdyż Dinah, której stan
oczu, a raczej oka, poprawił się znacznie, pilnowała z wielką troskliwością
swej panienki. Chłopca zdziwiło to nawet, że zdrowie małej nie poniosło
dotychczas szwanku i że tę drogę, z coraz mniejszymi odpoczynkami, znosiła
równie dobrze jak on sam. Zmartwienie, obawa i łzy, które przelewała z tęsknoty
za tatusiem, nie zaszkodziły jej zbyt widocznie. Może wychudła trochę i jasna
twarzyczka sczerniała jej od wiatru, ale w następnych dniach podróży odczuwała
daleko mniej zmęczenia niż z początku. Prawda, że Idrys oddał jej najlżej
niosącego wielbłąda i urządził siodło znakomicie, tak że mogła w nim sypiać
leżąc, głównie jednak świeże powietrze pustyni, którym dzień i noc oddychała,
dodawało jej sił do znoszenia trudów i niewywczasów.
Staś nie tylko czuwał nad nią, ale umyślnie otaczał ją
jakby czcią, której mimo ogromnego przywiązania do małej siostrzyczki wcale dla
niej nie odczuwał. Zauważył jednak, że to udziela się Arabom i że ci mimo woli
utwierdzają się w przekonaniu, iż wiozą coś niesłychanie cennego, jakąś
wyjątkowo ważną brankę, z którą trzeba postępować jak najostrożniej. Idrys
przyzwyczaił się do tego jeszcze w Medinet toteż wszyscy obchodzili się z nią
dobrze. Nie żałowano jej wody ani daktylów. Okrutny Gebhr nie śmiałby już teraz
podnieść na nią ręki. Może przyczyniała się do tego nadzwyczajna uroda
dziewczynki i to, że było w niej coś jakby z kwiatu i jakby z ptaszka, a urokowi
temu nie umiały oprzeć się nawet dzikie i nierozwinięte dusze Arabów. Nieraz
też, gdy na postojach stawała przy ognisku nanieconym z róż jerychońskich lub
cierni - różowa od płomienia i srebrna od księżyca, zarówno Sudańczycy, jak
Beduini nie mogli od niej oczu oderwać, cmokając wedle swego zwyczaju z podziwu
i pomrukując: "Allach, Maszallach" lub "Bżsmillach".
Drugiego dnia w południe, po owym długim etapie, Staś
i Nel, którzy jechali tym razem na jednym wielbłądzie, mieli chwilę radosnego
wzruszenia. Zaraz po wschodzie słońca unosiła się nad pustynią jasna i
przezrocza mgła, która jednak wnet opadła. Potem, gdy słońce wzbiło się wyżej,
upał uczynił się większy niż w dniach poprzednich. W chwilach gdy wielbłądy
przystawały, nie było czuć najmniejszego powiewu, tak że zarówno powietrze, jak
i piaski zdawały się spać w cieple, świetle i ciszy Karawana wjechała właśnie
na wielką, jednostajną równinę nie poprzerywaną khorami, gdy nagle oczom dzieci
przedstawił się cudny widok. Kępy smukłych palm i drzew pieprzowych, plantacje
mandarynek, białe domy, mały meczet ze strzelistym minaretem, a niżej mury
otaczające ogrody, wszystko to pojawiło się z taką wyrazistością i w odległości
tak niewielkiej, iż można było mniemać, że po upływie pół godziny karawana znajdzie
się wśród drzew oazy.
- Co to? - zawołał Staś. - Nel! Nel! patrz!
Nel podniosła się i na razie zamilkła ze zdumienia,
ale po chwili poczęła krzyczeć z radości:
- Medinet! do tatusia! do tatusia!
A Staś aż pobladł ze wzruszenia.
- Doprawdy... Może to Kharge... Ale nie! to chyba
Medinet... Poznaję minaret i widzę nawet wiatraki na studniach.
Jakoż istotnie w oddali błyszczały wysoko wzniesione
wiatraki studni amerykańskich podobne do wielkich białych gwiazd. Na zielonym
tle drzew widać je było tak dokładnie, że bystry wzrok Stasia mógł odróżnić
pomalowane na czerwono brzegi skrzydeł.
- To Medinet!...
Staś wiedział przecie i z książek, i z opowiadań, że
na pustyni istnieją majaki, zwane fatamorgana, i że nieraz podróżnym zdarza się
widzieć oazy, miasta, kępy drzew i jeziora, które są niczym innym, jak złudą,
grą światła i odbiciem rzeczywistych, dalekich przedmiotów. Ale tym razem
zjawisko było tak wyraźne, tak niemal dotykalne, że jednak nie mógł wątpić, iż
widzi prawdziwe Medinet. Oto wieżyczka na domu mudira, oto urządzony pod samym
szczytem minaretu kolisty ganek, z którego muezin woła do modlitwy, oto znajome
grupy drzew - i zwłaszcza te wiatraki! Nie - to musi być rzeczywistość. Chłopcu
przyszło na myśl, że może Sudańczycy zastanowiwszy się nad położeniem przyszli
do przekonania, że nie uciekną, i nic mu nie mówiąc nawrócili do Fajumu. Ale
spokój ich nasunął mu pierwsze wątpliwości. Gdyby to istotnie było Fajum,
czyżby patrzyli na nie tak obojętnie? Widzieli przecie zjawisko i pokazywali je
sobie palcami, ale w ich twarzach nie było znać najmniejszej niepewności lub
wzruszenia. Staś spojrzał jeszcze raz i może ta obojętność Arabów sprawiła, że
obraz wydał mu się bledszy. Pomyślał także, że gdyby naprawdę wracali, to karawana
skupiłaby się i ludzie, choćby tylko z obawy, jechaliby wszyscy razem. A
tymczasem Beduinów, którzy z rozkazu Idrysa od kilku dni wysuwali się znacznie
naprzód, wcale nie było widać - a Chamis jadący w tylnej straży wydawał się z
oddali nie większy od lecącego przy ziemi sępa.
"Fatamorgana" - rzeki sobie Staś.
Tymczasem Idrys zbliżył się ku niemu i zawołał:
- Hej! popędzaj wielbłąda! widzisz Medinet?
Mówił widocznie żartobliwie i w głosie jego było tyle
przekory, że w duszy chłopca zniknął ostatni cień nadziei, by miał przed sobą
prawdziwy Medinet.
I z żalem w sercu zwrócił się do Nel chcąc rozprószyć
i jej złudzenie, gdy niespodzianie zaszedł wypadek, który zwrócił uwagę
wszystkich w inną stronę.
Naprzód pojawił się Beduin pędząc co sił ku nim i
machając z daleka długą arabską strzelbą; której poprzednio nikt w karawanie
nie posiadał. Dopadłszy do Idrysa zamienił z nim kilka pośpiesznych słów, po
czym karawana skręciła żywo w głąb pustyni. Lecz po upływie pewnego czasu ukazał
się drugi Beduin wiodący za sobą na powrozie tłustą wielbłądzicę z siodłem na
garbie i ze skórzanymi workami zwieszonymi po bokach. Zaczęła się znów krótka
rozmowa, z której Staś nie mógł jednak nic pochwycić. Karawana w wielkim pędzie
dążyła wciąż na zachód i zatrzymała się dopiero wówczas, gdy trafiono na wąski
khor, pełen porozrzucanych w dzikim nieładzie skał, rozpadlin i pieczar. Jedna
z nich była tak obszerna, że Sudańczycy ukryli w niej ludzi i wielbłądy. Staś,
jakkolwiek domyślał się mniej więcej, co zaszło, położył się obok Idrysa i udał
śpiącego w nadziei, że Arabowie, którzy zamienili dotychczas zaledwie kilka
słów o zdarzeniu, zaczną o nim teraz rozmawiać. Jakoż nadzieja nie zawiodła go,
albowiem zaraz po zasypaniu wielbłądom obroków Beduini i Sudańczycy wraz z
Chamisem zasiedli do narady.
- Możemy odtąd jechać tylko nocą, a w dzień musimy się
przytajać - ozwał się jednooki Beduin. Khorów będzie teraz dużo i w każdym
znajdzie się bezpieczna kryjówka.
- Czy jesteście pewni, że to był strażnik? - zapytał
Idrys.
- Allach! Rozmawialiśmy z nim. Szczęście, że był tylko
jeden. Stał zakryty skałą, tak że nie mogliśmy go widzieć, ale usłyszeliśmy z
dala głos wielbłąda. Wtedy zwolniliśmy biegu i podjechaliśmy tak cicho, że
zobaczył nas dopiero, gdyśmy byli o kilka kroków. Przestraszył się bardzo i
chciał zmierzyć ku nam ze strzelby. Gdyby był wystrzelił, choćby żadnego z nas
nie zabił, mogli usłyszeć strzał inni strażnicy, więc co tchu powiadam mu:
"Stój! Ścigamy ludzi, którzy porwali dwoje białych dzieci, i wkrótce
nadbiegnie tu cała pogoń". Chłopiec był młody i głupi, więc uwierzył,
kazał nam tylko przysiąc na Koran, że tak jest. Zsiedliśmy z wielbłądów i
przysięgli... Mahdi nas rozgrzeszy...
- I pobłogosławi - rzeki Idrys. - Mów, coście
następnie uczynili.
- Oto - ciągnąc Beduin - gdyśmy mu przysięgli,
powiadam chłopcu tak: "Ale któż nam zaręczy, czy ty sam nie należysz do
zbójców, którzy uciekają z białymi dziećmi, i zali to nie oni zostawili cię tu,
byś wstrzymał pogoń". I kazałem mu także przysiąc, a on się na to zgodził
i tym bardziej nam uwierzył. Zaczęliśmy go wypytywać, czy przyszły jakie
rozkazy po miedzianym drucie od szeików i czy na pustyni pościg jest urządzony.
Powiedział, że tak, że obiecano im wielkie nagrody i że wszystkie khory są
strzeżone na dwa dni drogi od rzeki, a po rzece przepływają ciągle wielkie
babury (parowce) z Anglikami, z wojskiem...
- Nie pomogą babury ani wojsko przeciw sile Allacha i
proroka...
- Niech się stanie, jak mówisz!
- A ty powiedz, jak skończyliście z chłopcem?
Jednooki Beduin wskazał swego towarzysza.
- Abu-Anga - rzeki - zapytał go jeszcze, czy w pobliżu
nie ma drugiego strażnika, a gdy odpowiedział, że nie, wówczas pchnął go nożem
pod szyję tak nagle, że ów nie wydał żadnego głosu. Wrzuciliśmy go w głęboką
szczelinę i przykryliśmy kamieniami i cierniem. W wiosce będą myśleli, że
uciekł do Mahdiego, bo mówił nam, że to się trafia.
- Niech Bóg błogosławi tych, którzy uciekają, jak
pobłogosławił was - odpowiedział Idrys.
- Tak! pobłogosławił - odparł Abu-Anga - albowiem
wiemy teraz, że musimy trzymać się o trzy dni drogi od rzeki, a oprócz tego
zdobyliśmy strzelbę, której nam brakło, i dojną wielbłądzicę.
- Gurdy - dodał jednooki - są napełnione wodą i w
biesagach jest sporo prosa, tylko prochu znaleźliśmy mało.
- Chamis wiezie kilkaset ładunków do tej strzelby
białego chłopca, z której nie umiemy strzelać. Proch zawsze jest jednaki i
przyda się do naszej.
To rzekłszy Idrys zamyślił się jednak i ciężka troska
odbiła się na jego ciemnej twarzy, zrozumiał bowiem, że gdy raz trup padł za
nimi, to gdyby obecnie wpadli w ręce egipskiego rządu, już i wstawiennictwo
Stasia nie ochroniłoby ich od sądu i kary.
Staś słuchał z bijącym sercem i natężoną uwagą. Były w
tej rozmowie rzeczy pocieszające, a mianowicie to, że pościg był urządzony,
nagrody obiecane i że szeikowie plemion pobrzeżnych odebrali rozkazy
zatrzymywania karawan jadących na południe. Ucieszyła chłopca i wiadomość o
parowcach płynących w górę rzeki, napełnionych wojskiem angielskim. Derwisze
Mahdiego mogli się mierzyć z armią egipską i nawet zwyciężać ją, ale z
Anglikami była całkiem inna sprawa, i Staś ani na chwilę nie wątpił, że
pierwsza bitwa skończy się doszczętną zagładą dzikich tłumów. Więc z pociechą w
duszy mówił sobie tak: "Choćby nas dowieźli do Mahdiego, to może się
zdarzyć, że nim nas dowiozą, nie będzie już ani Mahdiego, ani jego
derwiszów". Lecz tę pociechę zatruła mu myśl, że w takim razie czekają ich
jeszcze całe tygodnie drogi, która w końcu musi jednak wyczerpać siły Nel - i
przez cały ten czas czeka ich towarzystwo łotrów i morderców Na wspomnienie
tego młodego Araba, którego Beduini zarżnęli jak barana, ogarniał Stasia lęk i
żal. Postanowił nie mówić o tym Nel, by nie przestraszać jej i nie powiększać
smutku, który odczuwała po zniknięciu złudnego obrazu oazy Fajum i miasta
Medinet. Widział przed przybyciem do wąwozu, że mimo woli łzy cisnęły się jej
do oczu; przeto gdy dowiedział się z opowiadania Beduinów wszystkiego, czego
chciał, udał, że się rozbudził, i podszedł ku niej. A ona siedziała w kącie
przy Dinah i jedząc daktyle skrapiała je trochę łzami. Ale ujrzawszy Stasia
przypomniała sobie, że niedawno uznał jej postępowanie za godne osoby co
najmniej trzynastoletniej, więc nie chcąc pokazać się znów dzieckiem ścisnęła z
całej siły ząbkami pestkę daktyla, aby pohamować łkanie.
- Nel! - rzekł chłopak - Medinet to było złudzenie,
ale wiem na pewno, że nas ścigają, więc nie martw się i nie płacz.
Na to dziewczynka podniosła ku niemu załzawione
źrenice i odpowiedziała przerywanym głosem:
- Nie, Stasiu... Ja nie chcę płakać... tylko mi się
tak... oczy pocą...
Ale w tej chwili bródka poczęła się jej trząść, spod
stulonych rzęs wybiegły wielkie łzy i rozszlochała się na dobre.
Że jednak wstyd jej było tych łez i oczekiwała za nie
bury od Stasia, więc ze wstydu, a trochę i ze strachu, pochowała główkę na jego
piersiach, mocząc mu obficie ubranie.
Lecz on jął ją zaraz pocieszać.
- Nel, nie bądź fontanną. Widziałaś, że oni odebrali
jakiemuś Arabowi strzelbę i wielbłądzicę? A wiesz, co to znaczy? To znaczy, że
na pustyni pełno jest straży. Raz się tym niegodziwcom udało przyłapać
strażnika, a drugi raz ich samych złapią. Po Nilu krąży też mnóstwo statków...
A jakże! Wrócimy, Nel, wrócimy i do tego parowcem. Nie bój się!...
I byłby ją dłużej w ten sposób pocieszał, gdyby uwagi
jego nie zwrócił dziwny dźwięk dochodzący z zewnątrz od wydm piaszczystych,
których ostatni huragan nawiał na dno wąwozu. Było to coś podobnego do
cienkiego, metalicznego głosu trzcinowej piszczałki. Staś przerwał rozmowę i
począł nasłuchiwać. Po chwili takie cieniutkie i żałosne głosy ozwały się z
wielu stron naraz. Chłopcu przebłysła myśl, że to może straże arabskie otaczają
wąwóz i nawołują się za pomocą gwizdawek. Serce poczęło mu bić. Spojrzał raz i
drugi na Sudańczyków w nadziei, że w twarzach ich ujrzy trwogę, ale nie! Idrys,
Gebhr i dwaj Beduini gryźli spokojnie suchary, tylko Chamis zdawał się być
trochę zdziwiony. A głosy trwały ciągle. Po pewnym czasie Idrys wstał i wyjrzał
z pieczary, po czym wracając zatrzymał się koło dzieci i rzekł:
- Piaski zaczynają śpiewać.
Staś był tak rozciekawiony, że zapomniał w tej chwili,
iż postanowił nie rozmawiać wcale z Idrysem, i zapytał:
- Piaski? Co to znaczy?
- Tak bywa, a znaczy to, że długo nie będzie deszczu.
Ale upał nam nie dokuczy, gdyż aż do Assuanu będziemy jechali tylko nocą.
I więcej nie można się było od niego dowiedzieć. Staś
i Nel wsłuchiwali się długo w te osobliwe dźwięki, które trwały dopóty, dopóki
słońce nie zniżyło się ku zachodowi. Po czym zapadła noc i karawana ruszyła w
dalszą drogę.
Rozdział 13
We dnie chronili się w ukrytych i trudno dostępnych
miejscach wśród skał i rozpadlin, a nocami pędzili bez wytchnienia, póki nie
minęli pierwszej katarakty. Aż na koniec, gdy Beduini z położenia i postaci
khorów rozpoznali, że Assuan został już za nimi, wielki ciężar spadł z piersi
Idrysa. Ponieważ cierpieli już na brak wody, zbliżyli się więc na pół dnia
drogi od rzeki. Tam następnej nocy Idrys ukrywszy karawanę wysłał z Beduinami
wszystkie wielbłądy do Nilu, aby napoiły się dobrze i na czas dłuższy. Pas
urodzajny wzdłuż rzeki Nilu był już za Assuanem węższy. W niektórych miejscach
pustynia dochodziła do rzeki. Wsie leżały w znacznej od siebie odległości.
Beduini zatem wrócili szczęśliwie, przez nikogo nie widziani, ze znacznymi
zapasami wody. Należało tylko myśleć o żywności, gdyż zwierzęta, karmione
skąpo, od tygodnia wychudły bardzo. Szyje ich wydłużyły się, garby opadły, a
nogi stały się słabe. Durry i zapasów dla ludzi mogło z wielką biedą wystarczyć
jeszcze na dwa dni. Idrys myślał jednakże, że po dwóch dniach można będzie,
jeżeli nie we dnie, to w nocy, zbliżyć się do pastwisk nadrzecznych, a może i
zakupić sucharów i daktylów w jakiej wiosce.
Sabie nie dawano już wcale jeść ani pić i tylko dzieci
chowały dla niego resztki pożywienia, ale on sobie jakoś radził i na postoje
przylatywał często z zakrwawioną paszczą i ze śladami ukąszeń na szyi i
piersiach. Czy łupem tych walk stawały się szakale czy hieny, czy może lisy
piaskowe lub gazele tego nie wiedział nikt, dość, że nie było na nim znać
wielkiego głodu. Czasem też czarne wargi jego bywały wilgotne, jakby pił.
Beduini domyślali się, że musiał wykopywać głębokie jamy na dnie wąwozów i w
ten sposób dokopywać się do wody, którą węchem pod ziemią wyczuwał. Tak
rozkopują nieraz dna rozpadlin zbłąkani podróżni i jeśli często nie znajdą
wody, to prawie zawsze dostają się do wilgotnych piasków i wysysając je
oszukują w ten sposób męczarnie pragnienia.
I w Sabie zaszły jednak znaczne zmiany. Piersi i kark
miał zawsze potężne, ale boki mu zapadły, przez co wydawał się jeszcze wyższy.
W jego oczach o zaczerwienionych białkach było teraz coś dzikiego i groźnego.
Do Nel i do Stasia był przywiązany jak i poprzednio i pozwalał robić z sobą, co
im się podobało. Chamisowi kiwał jeszcze niekiedy ogonem, ale na Beduinów i
Sudańczyków warczał albo kłapał swymi strasznymi kłami, które uderzały wówczas
o siebie jak stalowe bretnale. Idrys i Gebhr poczęli się go po prostu bać i
mimo usługi, jaką im oddał, znienawidzili go do tego stopnia, że byliby go
prawdopodobnie zabili z owej zdobycznej strzelby, gdyby nie chęć przywiezienia Smainowi
osobliwego zwierzęcia i gdyby nie to, że minęli już Assuan.
Minęli Assuan! Staś myślał o tym ciągle i w duszę
poczęła mu z wolna wkradać się wątpliwość, czy pościg ich dogoni. Wiedział
wprawdzie, że nie tylko właściwy Egipt, który kończy się za Wadi-Halfa, to jest
za drugą kataraktą, ale i cała Nubia jest dotychczas w ręku rządu egipskiego,
ale rozumiał, że za Assuanem, a zwłaszcza za Wadi-Halfa pogoń będzie
trudniejsza, a rozkazy rządu niedbale wykonywane. Miał tylko jeszcze nadzieję,
że ojciec wraz z panem Rawlisonem po urządzeniu pogoni z Fajumu sami udali się
do Wadi-Halfa parowcem i tam, uzyskawszy od rządu żołnierzy na wielbłądach,
będą starali się przeciąć drogę karawanie z południa. Chłopak wyrozumował
sobie, że na ich miejscu byłby tak właśnie zrobił, i dlatego uważał
przypuszczenie swe za bardzo prawdopodobne.
Nie zaniechał jednak myśli o ratunku na własną rękę.
Sudańczycy chcieli mieć proch do zdobycznej strzelby i w tym celu postanowili
porozkręcać kilkanaście ładunków sztucerowych, więc powiedział im, że on sam
tylko potrafi to zrobić, i że gdy który z nich weźmie się do tego
nieumiejętnie, wówczas ładunek wybuchnie mu w palcach i pourywa ręce. Idrys
bojąc się w ogóle rzeczy nieznanych i wynalazków angielskich postanowił wreszcie
powierzyć chłopcu tę czynność. Staś wziął się do tego chętnie, naprzód w
nadziei, że silny angielski proch rozsadzi przy pierwszym strzale starą arabską
strzelbę, a po wtóre, że będzie mógł ukryć trochę ładunków. Jakoż poszło mu to
łatwiej, niż myślał. Niby to pilnowano go przy robocie, ale Arabowie poczęli
zaraz gadać między sobą i wkrótce zajęli się więcej rozmową niż dozorem.
Ostatecznie ta ich gadatliwość i wrodzone niedbalstwo pozwoliło Stasiowi ukryć
w zanadrzu siedem ładunków. Teraz należało się tylko dobrać do sztucera.
Chłopiec sądził, że za Wadi-Halfa, to jest drugą
kataraktą, nie będzie to rzeczą zbyt trudną, gdyż przewidywał, że czujność
Arabów zmniejszać się będzie w miarę, jak będą bliżej celu. Myśl, że będzie
musiał pozabijać Sudańczyków i Beduinów, a nawet i Chamisa, przejmowała go
zawsze dreszczem, ale po morderstwie, którego dopuścili się Beduini, nie miał
już żadnych skrupułów. Mówił sobie, że przecież chodzi o obronę, o wolność i
życie Nel i że wobec tego może nie liczyć się z życiem przeciwników, zwłaszcza
jeśli się nie poddadzą i jeśli przyjdzie do walki.
Ale chodziło o sztucer. Staś umyślił dostać go w ręce
podstępem i gdyby się zdarzyła sposobność, nie czekać aż do Wadi-Halfa, ale
dokonać dzieła jak najprędzej.
Jakoż nie czekał.
Przeszły już dwa dni, jak minęli Assuan - i Idrys
musiał wreszcie o świcie trzeciego dnia wyprawić Beduinów po żywność, której
zabrakło zupełnie. Wobec zmniejszonej liczby przeciwników Staś powiedział
sobie: "Teraz albo nigdy" - i natychmiast zwrócił się do Sudańczyka z
następującym pytaniem:
- Idrysie, czy wiesz, że kraj, który zaczyna się
niedaleko za Wadi-Halfa, to już Nubia?
- Wiem. Miałem piętnaście lat, a Gebhr osiem, gdy
ojciec przywiózł nas z Sudanu do Fajumu, i pamiętam, że przejechaliśmy wówczas
na wielbłądach całą Nubię. Ale kraj ten należy jeszcze do Turków (Egipcjan).
- Tak, Mahdi jest dopiero pod Chartumem - i widzisz,
jak głupio gadał Chamis, gdy mówił wam, że wojska derwiszów dochodzą już do
Assuanu. Ja jednak zapytam się o co innego. Oto czytałem w książkach, że w
Nubii dużo jest dzikich zwierząt i dużo rozbójników, którzy nikomu nie służą i
napadają zarówno Egipcjan, jak i wiernych Mahdiego. Czymże będziecie się
bronili, jeśli napadną was dzikie zwierzęta albo rozbójnicy?
Staś przesadzał umyślnie, mówiąc o dzikich
zwierzętach, natomiast rozboje w Nubii od czasu wojny zdarzały się dość często,
zwłaszcza w południowej, graniczącej z Sudanem części kraju.
Idrys zastanowił się przez chwilę nad pytaniem, które
zaskoczyło go niespodzianie, gdyż dotychczas nie pomyślał o tym nowym
niebezpieczeństwie, i odrzekł:
- Mamy noże i strzelbę.
- Taka strzelba jest na nic.
- Wiem. Twoja jest lepsza, ale nie umiemy z niej
strzelać, a tobie nie damy jej w ręce.
- Nawet nie nabitej?
- Tak jest, albowiem może być zaczarowana.
Staś ruszył ramionami.
- Idrysie, gdyby to mówił Gebhr, to bym się nie
dziwił, ale o tobie myślałem, że masz więcej rozumu. Z nie nabitej strzelby nie
wystrzeli i sam wasz Mahdi.
- Milcz - przerwał surowo Idrys. - Mahdi potrafi
wystrzelić nawet z palca.
- To strzelajże tak i ty.
Sudańczyk popatrzył bystro w oczy chłopca.
- Dlaczego chcesz, żeby ci dać strzelbę?
- Chcę cię nauczyć z niej strzelać.
- Co ci na tym zależy?
- Bardzo wiele, bo jeśli napadną nas rozbójnicy, to
mogą wszystkich pozabijać! Ale jeśli się boisz i strzelby, i mnie, to mniejsza
o to.
Idrys zamilkł. Bał się istotnie, ale nie chciał się do
tego przyznać. Zależało mu jednak na tym bardzo, by zapoznać się z bronią
angielską, albowiem posiadanie jej i umiejętność użycia podniosłyby jego
znaczenie w obozie mahdystów - nie mówiąc o tym, że w razie jakiego napadu
łatwiej by było mu się obronić.
Więc po krótkim namyśle rzekł:
- Dobrze. Niech Chamis poda strzelbę, a ty ją wyjmij
Chamis spełnił obojętnie rozkaz, któremu Gebhr nie
mógł się sprzeciwić, albowiem zajęty był opodal przy wielbłądach. Staś wyjął
trochę drżącymi rękoma osadę, następnie lufy - i podał je Idrysowi.
- Widzisz, że są puste - rzekł.
Idrys wziął lufy i spojrzał przez nie w górę.
- Tak jest, nie ma w nich nic.
- Teraz uważaj - mówił Staś - tak się strzelba składa
(i to mówiąc złożył lufy z osadą), a tak się otwiera. Widzisz? Rozkładam ją
znów, a teraz złóż ją ty ..
Sudańczyk, który przypatrywał się z wielką uwagą
ruchom Stasia, począł próbować. Nie od razu poszło mu łatwo, ale ponieważ
Arabowie odznaczają się w ogóle wielką zręcznością, więc po chwili strzelba
została złożona.
- Otwórz! - komenderował Staś.
Idrys otworzył sztucer łatwo.
- Zamknij.
Poszło jeszcze łatwiej.
- Teraz mi daj dwie puste gilzy. Nauczę cię, jak się
zakłada ładunki.
Arabowie zachowali wykręcone gilzy, ponieważ miały dla
nich wartość mosiądzu, więc Idrys podał dwie z nich Stasiowi - i nauka
rozpoczęta się na nowo.
Sudańczyk w pierwszej chwili przestraszył się trochę
trzasku tkwiących w gilzach kapiszonów, ale ostatecznie przekonał się, że
zarówno z pustych luf, jak z pustych ładunków nikt nie zdoła wystrzelić.
Zaufanie jego do Stasia wróciło przy tym i dlatego, że chłopiec oddawał mu co
chwila broń do ręki.
- Tak - rzeki Staś - umiesz już składać sztucer,
umiesz otwierać, zamykać i trzymać przy twarzy oraz pociągać za cyngiel. Ale
trzeba się jeszcze nauczyć mierzyć. To jest rzecz najtrudniejsza. Weź pustą
gurdę od wody i postaw ją o sto kroków... oto na tych tam kamieniach, a potem
wróć tu do mnie - pokażę ci, jak się mierzy.
Idrys wziął gurdę i bez najmniejszego wahania poszedł
umieścić ją na wskazanych kamieniach. Ale zanim zrobił pierwsze sto kroków,
Staś wysunął puste gilzy, a wsunął na ich miejsce pełne ładunki. Nie tylko
serce, ale i tętna w skroniach poczęły mu bić z taką siłą, że myślał, że mu
rozsadzą głowę. Chwila stanowcza nadeszła - chwila wolności dla Nel i dla niego
- chwila zwycięstwa - zarazem straszna i pożądana!
Oto życie Idrysa jest w jego ręku. Jedno pociągnięcie
za cyngiel i ów zdrajca, który porwał Nel, padnie trupem. Ale Staś, który miał
w żyłach polską i francuską krew, uczuł nagle, że za nic w świecie nie zdoła
strzelić do człowieka odwróconego plecami. Niech się przynajmniej zawróci - i
niech spojrzy śmierci w oczy. A potem co? Potem przyleci Gebhr i nim przebieży
dziesięć kroków, również chwyci zębami za kurzawę. Pozostanie Chamis. Ale
Chamis straci głowę, a choćby jej nie stracił, będzie czas wsunąć nowe ładunki
do luf. Gdy nadjadą Beduini, zastaną trzy trupy i sami znajdą to, na co
zasłużyli. Potem dość będzie skierować wielbłądy ku rzece.
Wszystkie te myśli i obrazy przelatywały jak wichry
przez głowę Stasia. Czuł, że to, co za parę minut ma się stać, jest zarazem
straszne i konieczne. W piersiach skłębiła mu się duma zwycięzcy z poczuciem
okropnego wstrętu do zwycięstwa. Była chwila, że się zawahał, ale wspomniał na
te męki, które znosili biali jeńcy, na ojca, na pana Rawlisona, na Nel, na
Gebhra, który uderzył dziewczynkę korbaczem, i nienawiść wybuchnęła w nim z
nową siłą. "Trzeba! Trzeba!" - mówił sobie przez zaciśnięte zęby i
nieubłagane postanowienie odbiło się na jego twarzy, która stała się jakby
wykuta z kamienia.
Tymczasem Idrys umieścił skórzaną gurdę na odległym o
sto kroków kamieniu i zawrócił. Staś widział jego uśmiechniętą twarz i całą
wysoką postać na równej, piaszczystej płaszczyźnie. Po raz ostatni przebłysła
mu myśl, że oto ten żywy człowiek padnie za chwilę na ziemię i palcami będzie
rwał piasek w ostatnich konwulsjach konania. Ale wahania chłopca skończyły się
- i gdy Idrys uszedł pięćdziesiąt kroków, począł z wolna podnosić broń do oka.
Lecz zanim dotknął palcem cyngla, zza osypisk,
odległych o kilkaset kroków, dał się słyszeć gromki okrzyk i w tej samej
minucie około dwudziestu jeźdźców na koniach i wielbłądach wyroiło się na
płaszczyznę. Idrys skamieniał na ich widok. Staś zdumiał nie mniej, ale
natychmiast zdumienie jego ustąpiło szalonej radości. Oto wreszcie oczekiwana
pogoń! Tak! to nie może być nic innego! W wiosce schwytano widocznie Beduinów i
ci wskazali, gdzie ukrywa się reszta karawany! Zrozumiał to tak samo i Idrys,
który ochłonąwszy przybiegł do Stasia z twarzą popielatą z przerażenia, i
klęknąwszy u jego nóg począł powtarzać zdyszanym głosem:
- Panie, ja byłem dla was dobry! byłem dla małej bint
dobry - pamiętaj o tym!...
Staś wysunął mechanicznie ładunki z luf - i patrzył.
Jeźdźcy pędzili ile tchu w koniach i wielbłądach, krzycząc z radości i
wyrzucając w górę długie arabskie strzelby, które łapali w biegu z nadzwyczajną
zręcznością. W jasnym, przezroczystym powietrzu widać ich było doskonale. W
środku na czele lecieli dwaj Beduini machając jak opętańcy rękoma i burnusami.
Po kilku minutach cała banda dopadła do karawany.
Niektórzy z jeźdźców zeskakiwali z koni i wielbłądów; niektórzy zostali na
siodłach, wrzeszcząc ciągle wniebogłosy. Wśród tych krzyków można było odróżnić
tylko dwa wyrazy:
- Chartum! Gordon! Gordon! Chartum!...
Na koniec jeden z Beduinów - ten, którego towarzysz
zwał Abu-Angą - przypadł do Idrysa skurczonego u nóg Stasia i począł wołać:
- Chartum wzięte! Gordon zabity. Mahdi zwycięzca!
Idrys wyprostował się, ale jeszcze uszom nie wierzy.
- A ci ludzie? - zapytał drżącymi wargami.
- Ci ludzie mieli nas schwytać, a teraz idą wraz z
nami do proroka!
Stasiowi pociemniało w oczach...
Rozdział 14
I rzeczywiście zgasła ostatnia nadzieja ucieczki w
czasie podróży. Staś wiedział już teraz, że ani jego pomysły na nic się nie
przydadzą, ani pogoń ich nie doścignie i że jeśli wytrzymają trudy drogi, to
dojadą do Mahdiego i zostaną wydani w ręce Smaina. Jedynym pokrzepieniem była
mu teraz tylko myśl, że zostali porwani dlatego, by Smain oddał ich za swe
dzieci. Ale kiedy się to stanie i co ich przedtem może spotkać? Jak straszliwa
czeka ich niedola wśród spitej krwią dzikiej hordy? Czy Nel wytrzyma te
wszystkie trudy i niewygody - na to nikt nie mógł odpowiedzieć. Wiadomo było
natomiast, że Mahdi i jego derwisze nienawidzą chrześcijan i w ogóle
Europejczyków; więc w duszy chłopca zrodziła się obawa, czy wpływ Smaina będzie
dostateczny, by osłonił ich oboje przed zniewagami, przed znęcaniem się, przed
okrucieństwem i wściekłością wyznawców Mahdiego, którzy mordowali nawet i
wiernych rządowi mahometan? Po raz pierwszy od chwili porwania ogarnęła Stasia
głęboka rozpacz, a jednocześnie i jakieś przesądne przypuszczenie, że
prześladuje ich zły los. Przecie sam pomysł porwania ich z Fajumu i zawiezienia
ich do Chartumu był po prostu szaleństwem, którego mogli dopuścić się tylko tak
dzicy i głupi ludzie, jak Idrys i Gebhr, nie rozumiejący, że muszą przebyć
tysiące kilometrów krajem podległym rządowi egipskiemu, a właściwie Anglikom.
Na dobrą sprawę powinni być schwytani na drugi dzień, a jednak wszystko
składało się tak, że oto są już niedaleko drugiej katarakty - i że nie doścignęły
ich żadne poprzednie pogonie, a ostatnia, która mogła ich zatrzymać, połączyła
się z nimi i będzie im odtąd pomocą. Do rozpaczy Stasia, do jego bojaźni o los
małej Nel dołączyło się jeszcze uczucie upokorzenia, że jednak nic nie potrafi
poradzić i co więcej, nie zdoła już nic wymyślić, albowiem choćby mu oddano
teraz strzelbę i ładunki, nie może przecież powystrzeliwać wszystkich Arabów
składających karawanę.
I gryzł się tymi myślami tym bardziej, że zbawienie
było już tak bliskie. Gdyby Chartum nie był upadł lub upadł o kilka dni
później, ci sami ludzie, którzy przeszli teraz na stronę Mahdiego, byliby ich
schwytali i oddali w ręce rządu. Staś siedząc na wielbłądzie za Idrysem i
słuchając ich rozmów przekonał się, że byłoby tak niezawodnie. Zaraz bowiem po
wyruszeniu w dalszą drogę naczelnik pogoni zaczął opowiadać Idrysowi, co ich
skłonił do zdrady chedywa. Wiedzieli poprzednio, że wielka armia - już nie
egipska, ale angielska - wyruszyła na południe przeciw derwiszom pod wodzą
jeneraia Wolseleya. Widzieli mnóstwo statków, które wiozły groźnych żołnierzy
angielskich z Assuanu do Wadi-Halfa, skąd budowano dla nich kolej do
Abu-Hammed. Przez długi czas wszyscy szeikowie pobrzeżni - i ci, którzy
pozostali wierni rządowi, i ci, którzy w głębi duszy sprzyjali Mahdiemu - byli
pewni, że zguba derwiszów i ich proroka jest nieuchronna, albowiem Anglików
nigdy nikt nie zwyciężył.
- Akbar Allach! - przerwał wznosząc do góry ręce Idrys
- a jednakże zostali zwyciężeni!
- Nie - odpowiedział naczelnik pogoni - Mahdi wysłał
przeciw nim plemiona Dżallno, Barbara i Dadżim, razem blisko trzydzieści
tysięcy najlepszych swych wojowników, którymi dowodził Musa, syn Helu; pod
Abu-Klea przyszło do strasznej bitwy, w której Bóg dał zwycięstwo niewiernym.
- Tak jest, Musa, syn Helu, poległ, a z jego żołnierzy
garść tylko wróciła do Mahdiego. Dusze innych są w raju, a ciała leżą w
piaskach, czekając dnia zmartwychwstania. Wieść o tym prędko rozeszła się nad
Nilem. Wtedy myśleliśmy, że Anglicy pójdą dalej na południe i oswobodzą
Chartum. Ludzie powtarzali: "Koniec, koniec!" A tymczasem Bóg
zrządził inaczej.
- Jak? co się stało? - pytał gorączkowo Idrys.
- Co się stało? - mówił z rozjaśnioną twarzą
naczelnik. - Oto tymczasem Mahdi zdobył Chartum, a Gordonowi ucięto w czasie
szturmu głowę. A że Anglikom tylko o Gordona chodziło, więc dowiedziawszy się o
jego śmierci wrócili z powrotem na północ. Allach! widzieliśmy znów statki z
ogromnymi żołnierzami płynące w dół rzeki, ale nie rozumieliśmy, co to znaczy.
Anglicy dobre tylko nowiny rozgłaszają natychmiast, a złe tają. Niektórzy z
naszych mówili, że Mahdi już zginął. Ale wreszcie prawda wyszła na jaw. Kraj
ten należy jeszcze do rządu. W Wadi-Halfa i dalej, aż do trzeciej, a może i do
czwartej katarakty, znajdują się jeszcze żołnierze chedywa, wszelako teraz, po
odwrocie Anglików, my wierzymy już, że Mahdi podbije nie tylko Nubię i Egipt,
nie tylko Mekkę i Medinę, ale i cały świat. Dlatego, zamiast was schwytać i
wydać w ręce rządu, idziemy razem z wami do proroka.
- Więc przyszły rozkazy, by nas schwytać?
- Do wszystkich wiosek, do wszystkich szeików, do
załóg wojskowych. Gdzie miedziany drut, po którym przelatują rozkazy z Kairu,
nie dochodzi, tam przyjeżdżali zabtiowie (żandarmi) z oznajmieniem, że kto was
schwyta, dostanie tysiąc funtów nagrody. Maszallach... to wielkie bogactwo!...
wielkie!...
Idrys spojrzał podejrzliwie na mówiącego:
- Ale wy wolicie błogosławieństwo Mahdiego?
- Tak jest. A przy tym zdobył on tak ogromne łupy i tyle
pieniędzy w Chartumie, że funty egipskie mierzy workami od obroków i rozdaje je
między swych wiernych...
- Jednakże jeśli żołnierze egipscy są jeszcze w
Wadi-Halfa i dalej, to mogą nas schwytać po drodze.
- Nie. Trzeba się tylko śpieszyć, póki się nie
opamiętają. Oni teraz po odwrocie Anglików potracili całkiem głowy - zarówno
wierni rządowi szeikowie, jak żołnierze i zabtiowie. Wszyscy myślą, że Mahdi
lada chwila nadejdzie, toteż ci z nas, którzy mu w duchu sprzyjali, uciekają
teraz śmiało do niego i nikt ich nie ściga, albowiem w tych pierwszych chwilach
nikt nie wydaje rozkazów i nikt nie wie, kogo słuchać.
- Tak - odpowiedział Idrys - ale prawdę rzekłeś, że
trzeba się śpieszyć, póki się nie opamiętają, gdyż do Chartumu jeszcze
daleko...
Stasiowi, który wysłuchał dokładnie całej tej rozmowy,
zabłysnął znów na chwilę nikły promyk nadziei. Jeśli żołnierze egipscy zajmują
dotychczas rozmaite miejscowości pobrzeżne w Nubii, to wobec tego, że Anglicy
zabrali wszystkie statki, muszą ustępować przed hordami Mahdiego lądem. A w
takim razie może się zdarzyć, że karawana wpadnie na którykolwiek z cofających
się oddziałów i zostanie otoczona. Staś wyliczył również, że nim wieść o
zdobyciu Chartumu rozeszła się pomiędzy plemionami arabskimi mieszkającymi na
północ od Wadi-Halfa, upłynęło niezawodnie sporo czasu, tym bardziej że rząd
egipski i Anglicy ją taili - przypuszczał zatem, że i rozprzężenie, które
musiało zapanować w pierwszej chwili wśród Egipcjan, już przeszło.
Niedoświadczonemu chłopcu nie przyszło to jednak na myśl, że w każdym razie
upadek Chartumu i śmierć Gordona każą ludziom zapomnieć o wszystkim innym i że
szeikowie wierni rządowi jako też miejscowe władze egipskie będą teraz miały co
innego do roboty niż myśleć o ratowaniu dwojga białych dzieci.
I rzeczywiście Arabowie, którzy przyłączyli się do
karawany, niezbyt obawiali się pogoni. Jechali wprawdzie z wielkim pośpiechem i
nie żałowali wielbłądów, ale trzymali się blisko Nilu i często nocami skręcali
do rzeki, by napoić zwierzęta i nabrać wody w skórzane worki. Czasem ośmielali
się zajeżdżać nawet w dzień do wiosek. Dla bezpieczeństwa wysyłali zawsze
naprzód na zwiady kilku ludzi, którzy pod pozorem zakupów żywności dowiadywali
się, co słychać w okolicy, czy nie ma w pobliżu wojsk Egipskich i czy
mieszkańcy nie należą do wiernych "Turkom". Jeśli trafili na ludność
sprzyjającą tajemnie Mahdiemu, wówczas cała karawana zjeżdżała do wsi - i
często zdarzało się, że opuszczała ją zwiększona o kilku lub nawet kilkunastu
młodych Arabów, którzy chcieli także uciekać do Mahdiego.
Idrys dowiedział się też, że prawie wszystkie oddziały
egipskie stoją od strony Pustyni Nubijskiej, zatem po prawej, wschodniej
stronie Nilu. Żeby uniknąć spotkania się z nimi, należało tylko trzymać się lewego
brzegu i omijać znaczniejsze miasteczka i osady. Przysparzało to wprawdzie dużo
drogi, albowiem rzeka począwszy od Wadi-Halfa tworzy olbrzymi łuk, który
schodzi daleko ku południowi, a potem skręca znów na północny wschód, aż do
Abu-Hammed, gdzie przybiera już zupełnie południowy kierunek, ale za to ten
lewy brzeg, zwłaszcza od oazy Selima, prawie wcale nie był strzeżony, droga zaś
upływała Sudańczykom wesoło wśród zwiększonej kompanii, przy obfitości wody i
zapasów.
Minąwszy trzecią kataraktę przestali się nawet
śpieszyć - jechali tylko nocami, ukrywając się we dnie wśród piaszczystych
wzgórz i wąwozów, którymi cała pustynia była poprzecinana. Rozciągało się teraz
nad nimi niebo bez jednej chmurki, szare na krańcach widnokręgu, w środku
wydęte jakby olbrzymia kopuła, ciche i spokojne. Z każdym dniem jednak upał, w
miarę jak posuwali się na południe, czynił się coraz straszliwszy i nawet w
wąwozach, w głębokim cieniu, żar dokuczał ludziom i zwierzętom. Noce natomiast
były bardzo chłodne, roziskrzone od migotliwych gwiazd tworzących jakby
mniejsze i większe stadka.
Staś spostrzegł, że to już nie są te same konstelacje,
które świeciły nocami nad Port-Saidem. Marzył on o tym nieraz, żeby kiedy w
życiu zobaczyć Południowy Krzyż - i wreszcie ujrzał go za El-Orde. Ale obecnie
blask jego zwiastował mu tylko nieszczęście. Świeciło im także od kilku dni co
noc blade, rozpierzchłe i smutne światło zodiakalne, które po zgaśnięciu zórz
wieczornych do późnej godziny rozsrebrzało zachodnią stronę nieba.
Rozdział 15
We dwa tygodnie po wyruszeniu z okolic Wadi-Halfa
karawana weszła w kraj zdobyty przez Mahdiego. Przebyli w skok pagórkowatą
pustynię Gezire i w pobliżu Chendi, gdzie przedtem Anglicy znieśli doszczętnie
Musę-uled-Belu, wjechali w okolice wcale już do pustyni niepodobne. Piasków ani
osypisk nie było tu widać. Jak okiem sięgnąć rozciągał się step porośnięty w
części zieloną trawą, w części dżunglą, wśród której rosły kępami kolczaste
akacje, wydające znaną gumę sudańską, a tu i ówdzie pojedyncze, olbrzymie
drzewa nabaku,7 tak rozłożyste, że pod ich konarami stu ludzi mogło
znaleźć przed słońcem schronienie. Od czasu do czasu karawana mijała wysokie,
podobne do słupów kopce termitów, czyli termitiery, którymi cała podzwrotnikowa
Afryka jest zasiana. Zieloność pastwisk i akacyj mile nęciła oczy po
jednostajnej, jałowej barwie piasków pustyni.
W miejscach, gdzie step był łąką, pasły się stada
wielbłądów strzeżone przez zbrojnych wojowników Mahdiego. Na widok karawany
zrywali się oni jak ptaki drapieżne, biegli ku niej, otaczali ją ze wszystkich
stron i potrząsając dzidami oraz wrzeszcząc wniebogłosy, wypytywali się ludzi,
skąd są, dlaczego ciągną z północy i dokąd dążą? Czasami przybierali postawę
tak groźną, że Idrys musiał z największym pośpiechem odpowiadać na pytania, aby
uniknąć napaści.
Staś, który wyobrażał sobie, że mieszkańcy Sudanu
różnią się od wszystkich Arabów zamieszkujących Egipt tym tylko, że wierzą w
Mahdiego i nie chcą uznać władzy chedywa, spostrzegł, że omylił się zupełnie.
Ci, którzy zatrzymywali teraz co chwila karawanę, mieli po większej części
skórę ciemniejszą nawet niż Idrys i Gebhr, a w porównaniu z dwoma Beduinami
prawie czarną. Krew murzyńska przeważała w nich nad arabską. Twarze ich i
piersi były tatuowane, a nakłucia przedstawiały albo rozmaite rysunki, albo
napisy z Koranu. Niektórzy byli prawie nadzy, inni nosili dżiuby, czyli opończe
z białej tkaniny bawełnianej naszywanej w różnobarwne Tatki. Wielu miało
gałązki z korala lub kawałki kości słoniowej przeciągnięte przez nozdrza, wargi
i uszy. Przywódcy okrywali głowy białymi krymkami z takiejże tkaniny jak i
opończe, prości wojownicy nosili głowy odkryte, lecz nie golone tak jak
Arabowie w Egipcie, ale przeciwnie, porośnięte ogromnymi, kręconymi kudłami,
spalonymi często na kolor czerwony od wapna, którym namazywali czupryny dla
ochrony przed robactwem. Broń ich stanowiły przeważnie dzidy, straszne w ich
ręku, ale nie brakło im także i karabinów Remingtona, które zdobyli w
zwycięskich walkach z armią egipską i po upadku Chartumu. Widok ich był w ogóle
przerażający, a zachowanie się względem karawany wrogie, albowiem posądzali, że
składa się ona z kupców egipskich, którym w pierwszej chwili po zwycięstwie
Mahdi zabronił wstępu do Sudanu.
Zwykle otoczywszy karawanę sięgali wśród wrzasku i
gróźb dzidami ku piersiom ludzi lub mierzyli do nich z karabinów, na co Idrys
odpowiadał krzykiem, że on i jego brat należą do pokolenia Dangalów, tego
samego, do którego należy Mahdi, i że wiozą prorokowi białe dzieci jako
niewolników. To jedno wstrzymywało dzicz od gwałtów. W Stasiu, gdy wreszcie
zetknął się z tą okropną rzeczywistością, zamierała dusza na myśl, co czeka ich
oboje w dniach następnych, a i Idrys, który żył poprzednio długie lata w kraju
ucywilizowanym, nie wyobrażał sobie nic podobnego. Rad też był, gdy pewnego
wieczora ogarnął ich zbrojny oddział emira Nur-el-Tadhila i poprowadził do
Chartumu.
Nur-el-Tadhil, zanim uciekł do Mahdiego, był przedtem
oficerem egipskim w pułku murzyńskim chedywa, nie był więc tak dziki jak inni
mahdyści i Idrys mógł się z nim łatwiej porozumieć. Ale i tu czekał go zawód.
Wyobrażał on sobie, że przybycie jego z białymi dziećmi do obozu Mahdiego
wzbudzi podziw, choćby tylko ze względu na szalone trudy i niebezpieczeństwo drogi.
Spodziewał się, że mahdyści przyjmą go z zapałem, z otwartymi ramionami i że go
odprowadzą w tryumfie do proroka, a ów obsypie go złotem i pochwałami, jako
człowieka, który nie wahał się narazić głowy, by oddać usługę jego krewnej
Fatmie. Tymczasem mahdyści przykładali dzidy do piersi uczestników karawany, a
Nur-el-Tadhil słuchał dość obojętnie opowiadań o podróży; w końcu zapytany, czy
zna Smaina, męża Fatmy, rzekł:
- Nie, w Omdurmanie i w Chartumie znajduje się
przeszło sto tysięcy wojowników, więc łatwo się nie spotkać i nie wszyscy
oficerowie się znają. Państwo proroka jest ogromne, a przeto wielu emirów
rządzi odległymi miastami, w Sennarze, w Kordofanie i Darfurze, i około
Faszody. Być może, że tego Smaina, o którego pytasz, nie ma obecnie przy boku
proroka.
Idrysa dotknął pewien lekceważący ton, z jakim Nur
mówił o "tym Smainie", więc odpowiedział z odcieniem niecierpliwości:
- Smain żonaty jest z siostrą cioteczną Mahdiego, a
zatem dzieci Smaina są krewnymi proroka.
Nur-el-Tadhil wzruszył ramionami.
- Mahdi ma wielu krewnych i nie może o wszystkich
pamiętać.
Czas jakiś jechali w milczeniu, po czym Idrys znów
zapytał:
- Jak prędko dojedziemy do Chartumu?
- Przed północą - odpowiedział Tadhil spoglądając na gwiazdy,
które poczęły ukazywać się na wschodniej stronie nieba.
- Czy o tak późnej godzinie będę mógł dostać żywności
i obroków? Od ostatniego wypoczynku w południe nie jedliśmy nic...
- Dziś przenocuję i pożywię was w domu swoim, ale
jutro w Omdurmanie sam musisz się starać o jadło, i z góry cię uprzedzam, że
nie przyjdzie ci to łatwo.
- Dlaczego?
- Bo jest wojna. Ludzie od kilku lat nie obsiewali pól
i żywili się tylko mięsem, więc gdy wreszcie zbrakło i bydła, przyszedł głód.
Głód jest w całym Sudanie i worek durry kosztuje dziś więcej niż niewolnik.
- Allach akbar! - zawołał ze zdziwieniem Idrys. -
Widziałem jednak na stepie stada wielbłądów i bydła.
- Te należą do proroka, do "szlachetnych"8
i do kalifów .. Tak... Dangalowie, z których pokolenia wyszedł Mahdi, i
Baggarowie, których naczelnikiem jest główny kalif Abdullahi, mają jeszcze dość
liczne stada, ale innym pokoleniom coraz trudniej żyć na świecie.
Tu Nur-el-Tadhil poklepał się po żołądku i rzekł:
- W służbie proroka mam wyższy stopień, więcej
pieniędzy i wyższą władzę, ale brzuch miałem większy w służbie chedywa...
Lecz zmiarkowawszy, że może za dużo powiedział, po
chwili dodał:
- Ale to wszystko przeminie, gdy prawdziwa wiara
zwycięży.
Idrys, słuchając tych słów, mimo woli pomyślał, że
jednak w Fajumie, w służbie u Anglików, nigdy głodu nie zaznał i o zarobki było
mu łatwo - więc zasępił się mocno.
Po czym jął dalej pytać:
- Jutro przeprowadzisz nas do Omdurmanu?
- Tak jest. Chartum z rozkazu proroka ma być
opuszczone i mało kto tam już mieszka. Burzą teraz, co większe domy i cegłę
wywożą wraz z innymi łupami do Omdurmanu. Prorok nie chce mieszkać w mieście
splamionym przez niewiernych.
- Uderzę mu jutro czołem, a on każe zaopatrzyć mnie w
żywność i obroki.
- Ha! jeśli naprawdę należysz do Dangalów, to może
będziesz dopuszczony przed jego oblicze. Ale wiedz o tym, że domu jego strzeże
dzień i noc stu ludzi zaopatrzonych w korbacze i ci nie żałują razów tym,
którzy by chcieli wejść bez pozwolenia do Mahdiego. Inaczej tłumy nie dałyby
świętemu mężowi ani chwili wypoczynku... Allach! widziałem nawet i Dangalów z
krwawymi pręgami na plecach.
Idrysa z każdą chwilą ogarniało większe rozczarowanie.
- Więc wierni - zapytał - nie widują proroka?
- Wierni widują go co dzień na placu modlitwy, gdy
klęcząc na owczej skórze wznosi ręce do Boga lub gdy naucza tłumy i utrwala je
w prawdziwej wierze. Ale dostać się do niego i mówić z nim jest trudno - i kto
dostąpi tego szczęścia, wszyscy zazdroszczą mu, albowiem spływa na niego łaska
boża, która gładzi poprzednie jego grzechy.
Zapadła głęboka noc, a z nią razem przyszedł i
dojmujący chłód. W szeregach rozległo się parskanie koni, a przeskok od
dziennego upału do zimna był tak mocny, że skóry rumaków poczęły dymić i
oddział jechał jak we mgle. Staś pochylił się zza Idrysa ku Nel i zapytał:
- Nie zimno ci?
- Nie - odpowiedziała dziewczynka - ale... już nas
nikt nie obroni...
I łzy stłumiły dalsze jej słowa.
Staś nie znalazł tym razem dla niej żadnej pociechy,
bo i sam był przekonany, że nie masz dla nich ratunku. Oto wjechali w krainę
nędzy, głodu, zwierzęcych okrucieństw i krwi. Byli jak dwa listki marne wśród
burzy, która niosła śmierć i zniszczenie nie tylko pojedynczym głowom ludzkim,
ale całym grodom i całym plemionom. Jakaż ręka mogła wyrwać z niej i ocalić
dwoje małych, bezbronnych dzieci?
Księżyc wytoczył się wysoko na niebo i zmienił jakby w
srebrne pióra gałązki mimozy i akacyj. W gęstych dżunglach rozlegał się tu i
ówdzie przeraźliwy, a zarazem jakby radosny śmiech hien, które w tej krwawej
krainie znajdowały aż nadto ludzkich trupów. Kiedy niekiedy oddział wiodący
karawanę spotykał się z innymi patrolami i zamieniał z nimi umówione hasło.
Przybyli wreszcie do wzgórz nadbrzeżnych i długim wąwozem dotarli do Nilu.
Ludzie, konie i wielbłądy weszli na szerokie i płaskie dahabije i wkrótce
ciężkie wiosła jęły miarowym ruchem rozbijać i łamać gładką toń rzeki usianą
diamentami gwiazd.
Po upływie pół godziny w południowej stronie, w którą
płynęły pod wodę dahabije, zabłysły światła, które, w miarę jak statki zbliżały
się ku nim, zmieniały się w snopy czerwonego blasku leżące na wodzie.
Nur-el-Tadhil trącił Idrysa w ramię, po czym wyciągnąwszy przed siebie rękę
rzekł:
- Chartum!
Rozdział 16
Stanęli na krańcu miasta, w domu, który poprzednio był
własnością bogatego kupca włoskiego, a po zamordowaniu jego w czasie szturmu do
miasta dostał się przy podziale łupów Tadhilowi. Żony emira zajęły się w dość
ludzki sposób ledwie żywą ze zmęczenia Nel i chociaż w całym Chartumie dawał
się uczuć brak żywności, znalazły dla małej dżanem9 trochę suszonych
daktylów i trochę ryżu z miodem, po czym zaprowadziły ją na piętro i ułożyły do
snu. Staś, który nocował między wielbłądami i końmi na dworze, musiał
poprzestać na jednym sucharze, natomiast nie brakło mu wody, albowiem fontanna
w ogrodzie nie została dziwnym trafem zrujnowana. Pomimo ogromnego znużenia
długo nie mógł zasnąć, naprzód z powodu skorpionów włażących ustawicznie na
wojłok, na którym leżał, a po wtóre, z powodu śmiertelnego niepokoju, że
rozłączą go z Nel i że nie będzie mógł nad nią osobiście czuwać. Niepokój ten
podzielał widocznie i Saba, który wietrzył naokół, a niekiedy wył, za co
gniewali się żołnierze. Staś uspokajał go, jak umiał, w obawie, by nie czyniono
mu krzywdy. Na szczęście, olbrzymi brytan wzbudził taki podziw samego emira i
wszystkich derwiszów, że żaden nie podniósł nań ręki.
Idrys nie spał także. Od wczorajszego dnia czuł się
niezdrów, a przy tym po rozmowie z Nur-el-Tadhilem stracił dużo złudzeń - i na
przyszłość patrzył jakby przez grubą zasłonę. Rad był, że przeprawią się jutro
do Omdurmanu oddzielonego tylko szerokością Białego Nilu; miał nadzieję, że
odnajdzie tam Smaina, ale co dalej? W czasie drogi wszystko przedstawiało mu
się jakoś wyraźniej i daleko wspanialej. Wierzył on szczerze w proroka i serce
ciągnęło go tym bardziej ku niemu, że pochodzili obaj z jednego pokolenia. Ale
był przy tym, jak każdy prawie Arab, chciwy i ambitny. Marzył, iż obsypią go
złotem i uczynią co najmniej emirem; marzył o wyprawach wojennych przeciw
"Turkom", o zdobytych miastach i łupach. Tymczasem teraz, po tym, co
słyszał od Tadhila, począł się obawiać, czy wszystkie jego czyny nie znikną tak
wobec daleko większych zdarzeń, jak kropla deszczu ginie w morzu. "Może -
myślał z goryczą - nikt nie zwróci uwagi na to, czegom dokonał, a Smain nie
będzie nawet rad, żem mu przywiózł te dzieci". I gryzł się tą myślą.
Jutrzejszy dzień miał rozproszyć lub potwierdzić jego obawy, więc czekał go
niecierpliwie.
O szóstej rano wzeszło słońce i rozpoczął się ruch
wśród derwiszów. Wkrótce pojawił się Tadhil i kazał im gotować się do drogi.
Zapowiedział przy tym, że pójdą do przeprawy piechotą, przy jego koniu. Ku
wielkiej radości Stasia Dinah sprowadziła z górnego piętra Nel, po czym ruszyli
wałem wzdłuż całego miasta aż do miejsca, w którym stały łodzie przewozowe.
Tadhil jechał naprzód konno. Staś prowadził za rękę Nel, za nim szli Idrys,
Gebhr i Chamis ze starą Dinah i z Sabą oraz trzydziestu żołnierzy emira. Reszta
karawany pozostała w Chartumie.
Staś, rozglądając się wokół, nie mógł zrozumieć, jakim
sposobem upadło miasto tak silnie obwarowane i leżące w widłach utworzonych przez
Biały i Niebieski Nil, a zatem z trzech stron otoczone wodą, a dostępne tylko
od południa. Później dopiero dowiedział się od niewolników-chrześcijan, że
rzeka wówczas opadła i odsłoniła szerokie łachy piaszczyste, które ułatwiły
przystęp do wałów. Załoga, straciwszy nadzieję odsieczy i wycieńczona głodem,
nie mogła odeprzeć szturmu rozwścieczonej dziczy, i miasto zostało zdobyte, po
czym nastąpiła rzeź mieszkańców. Ślady walki, lubo od szturmu upłynął już
miesiąc, widać było wszędzie wzdłuż wału, wewnątrz sterczały gruzy zburzonych
domów, na które zwrócił się pierwszy impet zdobywców, a w fosie zewnętrznej
pełno było trupów, których nikt nie myślał grzebać. Zanim doszli do przeprawy,
Staś naliczył ich przeszło czterysta. Nie zarażały one jednak powietrza, gdyż
słońce sudańskie wysuszyło je na mumie, wszystkie miały barwę szarego
pergaminu, tak jednostajną, że ciał Europejczyków, Egipcjan i Murzynów nie
można było odróżnić. Wśród trupów roiły się małe szare jaszczurki, które przed
nadchodzącymi ludźmi chowały się szybko pod te szczątki ludzkie, często do ich
ust lub miedzy wyschnięte żebra.
Staś prowadził Nel tak, by jej zasłonić ten okropny
widok, i kazał jej patrzyć w drugą stronę, ku miastu. Ale i od strony miasta
działy się rzeczy, które napełniały oczy i duszę dziewczynki przerażeniem.
Widok "angielskich" dzieci wziętych w niewolę i Saby prowadzonego na
smyczy przez Chamisa ściągał tłumy, które w miarę jak pochód posuwał się do
przeprawy, powiększały się z każdą chwilą. Ciżba uczyniła się po pewnym czasie
tak wielka, że trzeba było się zatrzymać. Zewsząd ozwały się groźne okrzyki.
Straszne, tatuowane twarze pochylały się nad Stasiem i nad Nel. Niektórzy z
dzikich wybuchali na ich widok śmiechem i uderzali się z radości dłońmi po
biodrach, inni złorzeczyli im, niektórzy ryczeli jak dzikie zwierzęta,
wyszczerzając białe zęby i przewracając oczyma, w końcu poczęto im grozić i
sięgać ku nim nożami. Nel, na wpół przytomna, w strachu tuliła się do Stasia,
on zaś osłaniał ją, jak umiał, w przekonaniu, że nadchodzi ostatnia dla nich
obojga godzina. Na szczęście ów napór rozbestwionej ciżby sprzykrzył się w
końcu i Tadhilowi. Kilkunastu żołnierzy otoczyło z jego rozkazu dzieci,
pozostali zaś poczęli smagać bez miłosierdzia korbaczami wyjące gromady. Zbiegowisko
rozproszyło się na przedzie, natomiast tłumy poczęły zbierać się za oddziałem i
wśród dzikich wrzasków przeprowadziły go aż do łodzi.
Dzieci odetchnęły w czasie przewozu. Staś pocieszał
Nel, że gdy derwisze oswoją się z ich widokiem, wówczas przestaną im grozić - i
zapewniał, że Smain będzie ich oboje, a zwłaszcza ją, ochraniał i bronił,
albowiem gdyby stało im się co złego, to nie miałby kogo oddać za swoje
potomstwo. Była to prawda, ale dziewczynkę tak przeraziły poprzednie napaście,
że chwyciwszy rękę Stasia nie chciała ani na chwilę jej puścić, powtarzając
ciągle jakby w gorączce: "Boję się! Boję się!" On życzył sobie
istotnie z całej duszy, by jak najprędzej dostali się w ręce Smaina, który znał
ich od dawna i który w Port-Saidzie okazywał im wielką przyjaźń albo
przynajmniej ją udawał. W każdym razie nie był to człowiek tak dziki jak inni
Sudańczycy Dangalowie i niewola w jego domu mogła być znośniejsza...
Chodziło tylko o to, czy go znajdą w Omdurmanie. O tym
samym rozmawiał i Idrys z Nur-el-Tadhilem, gdyż ów przypomniał sobie wreszcie,
że przed rokiem, bawiąc z polecenia kalifa Abdullahi daleko od Chartumu, w
Kordofanie, słyszał o jakimś Smainie, który uczył derwiszów strzelać z armat
zdobytych na Egipcjanach, a potem stał się wielkim łowcą niewolników. Nur
wskazał Idrysowi następny sposób odnalezienia emira:
- Gdy usłyszysz po południu glos umbai10,
bądź wraz z dziećmi na placu modlitwy, na który prorok udaje się codziennie, by
budować wiernych przykładem pobożności i utwierdzać ich w wierze. Tam prócz
świętej osoby Mahdiego zobaczysz wszystkich "szlachetnych", a także
trzech kalifów oraz paszów i emirów; między emirami odnajdziesz Smaina.
- A co mam czynić i gdzie się podziać aż do czasu
południowej modlitwy?
- Zostaniesz między mymi żołnierzami.
- A ty, Nur-el-Tadhilu, opuścisz nas?
- Ja udam się po rozkazy do kalifa Abdullahiego.
- Czy to największy z kalifów? Przybywam z daleka i
jakkolwiek imiona wodzów obijały się o moje uszy, jednakże ty dopiero możesz mnie
pouczyć o nich dokładniej.
- Abdullahi, mój wódz, to miecz Mahdiego.
- Niech Allach uczyni go synem zwycięstwa.
Przez czas jakiś łodzie płynęły w milczeniu. Słychać
było tylko chrobot wioseł o brzegi łodzi, a niekiedy plusk wody uderzonej
ogonem krokodyla. Dużo tych strasznych płazów napłynęło z południa aż pod
Chartum, gdzie znalazły obfite pożywienie, albowiem rzeka roiła się od trupów
nie tylko ludzi pomordowanych po zdobyciu miasta, ale i zmarłych z chorób
grasujących wśród mahdystów, a szczególniej wśród ich niewolników. Rozkazy
kalifów zabraniały wprawdzie "psuć wody" - ale nie baczono na nie, i
ciała, których nie zdołały pożreć krokodyle, płynęły z wodą twarzami na dół do
szóstej katarakty i nawet dalej, aż na Berber.
Ale Idrys myślał teraz o czym innym i po chwili znów
rzekł:
- Dzisiejszego rana nie dostaliśmy nic do zjedzenia.
Zali wytrzymamy do godziny modlitw o głodzie - i kto nas później pożywi?
- Nie jesteś niewolnikiem - odpowiedział Tadhil i
możesz pójść na rynek, gdzie kupcy rozkładają swoje zapasy. Tam dostaniesz
suszonego mięsa i czasem dochnu (prosa), ale za grube pieniądze, gdyż, jak ci
to mówiłem, głód panuje w Omdurmanie.
- A tymczasem źli ludzie porwą lub zabiją mi dzieci.
- Żołnierze je obronią - a jeśli dasz któremu
pieniędzy, to ci chętnie sam pójdzie po żywność.
Idrysowi, który miał większą ochotę brać pieniądze niż
je komukolwiek dawać, nie bardzo podobała się ta rada, ale nim zdobył się na
odpowiedź, łodzie przybiły do brzegu.
Omdurman inaczej przedstawił się dzieciom niż Chartum.
Tam były murowane domy piętrowe, była mudiria, to jest pałac gubernatora, w
którym zginął bohaterski Gordon, był kościół, szpital, budynki misyjne,
arsenał, wielkie koszary dla wojska i pełno większych i mniejszych ogrodów ze
wspaniałą podzwrotnikową roślinnością. Omdurman zaś wyglądał raczej na wielkie
obozowisko dzikich. Fort, który wznosił się w północnej stronie osady, został z
rozkazu Gordona zburzony. Zresztą, jak okiem sięgnąć, miasto składało się z
okrągłych stożkowatych chat skleconych ze słomy dochnu. Wąskie, cierniowe
płotki oddzielały te budy od siebie i od ulicy. Gdzieniegdzie widać było także
namioty, widocznie zdobyte na Egipcjanach. Indziej kilka palmowych mat pod
rozpiętym na bambusach kawałkiem brudnego płótna stanowiło całe mieszkanie.
Ludność chroniła się pod dachy tylko w czasie deszczu lub wyjątkowych upałów,
poza tym przesiadywała, paliła ognie, gotowała strawę, żyła i umierała na
dworze. Toteż na ulicach było tak rojno, że miejscami oddział z trudnością
przeciskał się przez tłumy. Omdurman był przedtem nędzną wioską, obecnie
jednak, licząc z niewolnikami, skłębiło się w nim przeszło dwieście tysięcy
ludzi. Nawet Mahdi i jego kalifowie zaniepokoili się tym zbiegowiskiem, któremu
zagrażał głód i choroby. Wysyłano też ciągle nowe wyprawy w stronę północną na
podbój okolic i miast wiernych jeszcze rządowi egipskiemu.
Na widok białych dzieci rozlegały się i tu także
nieprzyjazne okrzyki, ale motłoch nie groził im przynajmniej śmiercią. Może nie
śmiał tego uczynić tuż pod bokiem Mahdiego, a może bardziej przywykł do widoku
jeńców, których wszystkich przeniesiono zaraz po zdobyciu Chartumu do
Omdurmanu. Staś i Nel widzieli jednak piekło na ziemi. Widzieli Europejczyków i
Egipcjan bitych do krwi korbaczami, głodnych, spragnionych, zgiętych pod
ciężarami, które kazano im przenosić, lub pod wiadrami z wodą. Widzieli
kobiety, i dzieci europejskie, niegdyś wychowane w dostatku, obecnie żebrzące o
garść durra lub skrawek suchego mięsa - okryte łachmanami, wychudłe, podobne do
mar o sczerniałych z nędzy twarzach i obłąkanym wzroku, w którym zastygło
przerażenie i rozpacz. Widzieli, jak dzicz wybuchała na ich widok śmiechem, jak
popychała je i biła. Na wszystkich ulicach i uliczkach nie brakło widoków, od
których oczy odwracały się ze zgrozą i wstrętem. W Omdurmanie srożyła się w
okropny sposób dyzenteria i tyfus, a przede wszystkim ospa. Chorzy, okryci
wrzodami, leżeli u wejścia do chat, zarażając powietrze. Jeńcy dźwigali
poobwijane w płótno trupy świeżo zmarłych, by je pochować w piasku za miastem,
gdzie prawdziwym ich pogrzebem zajmowały się hieny. Nad miastem unosiło się
stado sępów, od których skrzydeł padały na rozświecony piasek żałobne cienie.
Staś widząc to wszystko pomyślał, że najlepiej i dla niego, i dla Nel byłoby
jak najprędzej umrzeć.
Jednakże i w tym morzu nędzy i złości ludzkiej
rozkwitało tam czasem miłosierdzie, jak blady kwiatek rozkwita na zgniłym
bagnie. W Omdurmanie była garść Greków i Koptów, których Mahdi oszczędził, albowiem
ich potrzebował. Ci nie tylko chodzili wolno, ale zajmowali się handlem i
rozmaitymi sprawami, a niektórzy, tacy zwłaszcza, co udawali, że zmienili
wiarę, byli nawet urzędnikami proroka i to dawało im wśród dzikich derwiszów
znaczną powagę. Jeden z takich Greków zatrzymał oddział i począł wypytywać
dzieci, skąd się tu wzięły Dowiedziawszy się ze zdziwieniem, że dopiero co
przybyły, a zostały porwane aż z Fajumu, obiecał wspomnieć o nich Mahdiemu i
dowiadywać się o nie w przyszłości. Tymczasem pokiwał litośnie głową nad Nel i
dał obojgu po sporej garści suszonych dzikich fig i po talarze srebrnym z
wyobrażeniem Marii Teresy. Po czym przykazał żołnierzom, by nie ważyli się
krzywdzić dziewczynki i odszedł powtarzając po angielsku: "Poor little
bird!" (biedny mały ptaszek).
Rozdział 17
Przez kręte uliczki doszli na koniec do rynku,
położonego w środku miasta. Po drodze widzieli wielu ludzi z obciętą jedną ręką
lub jedną nogą. Byli to przestępcy, którzy zataili łupy, albo złodzieje. Kary
wymierzane przez kalifów i emirów za nieposłuch lub przekroczenie praw
ogłaszanych przez proroka były straszne i nawet za lekkie przewinienia, jak na
przykład za palenie tytoniu, bito do krwi i do nieprzytomności korbaczami. Ale
sami kalifowie stosowali się do przepisów tylko pozornie, w domach zaś
pozwalali sobie na wszystko, tak że kary spadały tylko na biednych ludzi,
którym zagrabiono za jednym zachodem całe mienie. Nie pozostawało im potem nic
innego, jak żebrać, a ponieważ w ogóle w Omdurmanie brakło zapasów, więc
przymierali głodem.
Pełno też żebraków roiło się koło straganów z
żywnością. Pierwszym jednak przedmiotem, jaki zwrócił uwagę dzieci, była głowa
ludzka zatknięta na wysokim bambusie wkopanym w środku rynku. Twarz tej głowy
była wyschnięta i prawie czarna, natomiast włosy na czaszce i brodzie białe jak
mleko. Jeden z żołnierzy objaśnił Idrysa, że to jest głowa Gordona. Stasia, gdy
to usłyszał, ogarnął niezgłębiony żal, oburzenie i paląca chęć zemsty, a
zarazem przestrach zmroził mu krew w żyłach. Tak więc skończył ów bohater, ów
rycerz bez skazy i bojaźni, człowiek przy tym sprawiedliwy i dobry, kochany
nawet w Sudanie. I Anglicy nie przyszli mu na czas z pomocą, a potem cofnęli
się pozostawiając jego zwłoki bez chrześcijańskiego pogrzebu, na pohańbienie!
Staś stracił w tej chwili wiarę w Anglików. Dotychczas mniemał naiwnie, że
Anglia za najmniejszą krzywdę wyrządzoną jednemu z jej obywateli gotowa jest
zawsze do wojny z całym światem. Na dnie duszy taiła mu się nadzieja, że i w
obronie córki Rawlisona ruszą, po nieudanej pogoni, groźne zastępy angielskie,
choćby do Chartumu i dalej. Teraz przekonał się, że Chartum i cały kraj jest w
ręku Mahdiego i że rząd egipski również jak Anglia myślą raczej o tym, jakby
obronić Egipt przed dalszymi zaborami, nie zaś o wydobyciu z niewoli jeńców
europejskich.
Zrozumiał, że oboje z Nel wpadli w przepaść, z której
nie masz wyjścia - i te myśli, w połączeniu z okropnościami, jakie widział na
ulicach Omdurmanu, przybiły go ostatecznie. Zwykłą mu energię zastąpiło na
chwilę zupełnie bierne poddanie się losowi i bojaźń przyszłości. Tymczasem
począł prawie bezmyślnie rozglądać się po rynku i po straganach, przy których
Idrys targował się o żywność. Przekupnie, głównie zaś kobiety sudańskie i
Murzynki, sprzedawały tu dżiuby, to jest białe płócienne chałaty ponaszywane w
różnokolorowe płatki, gumę akacjową, wydrążone tykwy, paciorki szklane, siarkę
i wszelkiego rodzaju maty. Straganów z żywnością było mało i naokół wszystkich
cisnęły się tłumy. Mahdyści kupowali po wygórowanych cenach przeważnie suszone
paski mięsa z bydła domowego tudzież z bawołów, antylop i żyraf. Daktyli, fig,
manioku i durry brakło zupełnie. Sprzedawano tylko gdzieniegdzie wodę z miodem
dzikich pszczół i ziarna dochnu rozmoczone w odwarze z owoców tamaryndy. Idrys
wpadł w rozpacz, pokazało się bowiem, że wobec cen targowych wyda wkrótce
wszystkie otrzymane od Fatmy Smainowej pieniądze na życie, a potem będzie
musiał chyba żebrać. Nadzieję miał teraz tylko w Smainie i rzecz szczególna, że
i Staś liczył obecnie jedynie na pomoc Smaina.
Po upływie godziny wrócił Nur-el-Tadhil od kalifa
Abdullahiego. Widocznie spotkała go tam jakaś niemiła przygoda, gdyż wrócił w
złym humorze. Toteż gdy Idrys zapytał go, czy nie dowiedział się czego o
Smainie, odrzekł opryskliwie:
- Głupcze, czy myślisz, że kalif i ja nie mamy nie
lepszego do roboty, jak szukać dla ciebie Smaina?
- Więc co teraz ze mną zrobisz?
- Rób sobie, co chcesz. Przenocowałem cię w domu moim
i udzieliłem ci kilku dobrych rad, a teraz nie chcę o tobie nic wiedzieć.
- To dobrze, ale gdzie ja się na noc podzieję?
- Wszystko mi jedno.
I tak mówiąc zabrał żołnierzy i poszedł. Idrys
zaledwie go uprosił, żeby mu odesłał na rynek wielbłądy i resztę karawany wraz
z tymi Arabami, którzy przyłączyli się do niej między Assuanem a Wadi-Halfa.
Ludzie ci nadeszli dopiero w południe i następnie pokazało się, że wszyscy
razem wzięci nie wiedzą, co mają począć. Dwaj Beduini jęli się kłócić z Idrysem
i Gebhrem twierdząc, że ci obiecywali im zgoła inne przyjęcie i że ich
oszukali. Po długich sporach i naradach postanowili wreszcie zbudować na krańcu
miasta szałasy z gałęzi i trzciny dochnu, by zapewnić sobie na noc schronienie,
a resztę zdać na wolę opatrzności i - czekać.
Po zbudowaniu szałasów, która to czynność nie zabiera
wcale Sudańczykom i Murzynom dłuższego czasu, udali się wszyscy prócz Chamisa,
który miał sporządzić wieczerzę, na miejsce modłów publicznych. Łatwo im było
trafić, gdyż dążyły tam tłumy z całego Omdurmanu. Plac był obszerny, okolony
płotem cierniowym, a w części glinianym parkanem, który poczęto niedawno lepić.
W środku wznosiło się drewniane podwyższenie. Prorok wstępował na nie wówczas,
gdy chciał nauczać lud. Przed podwyższeniem rozesłano na ziemi skóry owcze dla
Mahdiego, dla kalifów i znakomitych szeików. Po bokach pozatykane były
chorągwie emirów, które łopotały na wietrze, mieniąc się i grając wszelkimi
barwami jak wielkie kwiaty. Cztery strony placu otaczały zbite szeregi
derwiszów. Naokół widać było sterczący, nieprzeliczony las dzid, w które byli
uzbrojeni wszyscy niemal wojownicy.
Było to prawdziwe szczęście dla Idrysa i Gebhra oraz
innych uczestników karawany, że poczytani za orszak jednego z emirów, mogli
przedostać się do pierwszych rzędów zgromadzonego tłumu. Przybycie Mahdiego
oznajmiły najprzód piękne i uroczyste dźwięki umbai, lecz gdy ukazał się na
placu, rozległy się przeraźliwe głosy piszczałek, huk bębnów, grzechot kamieni
potrząsanych w pustych tykwach i świstanie na słoniowych przednich zębach, co
wszystko razem uczyniło piekielny hałas. Tłumy ogarnął nieopisany zapał. Jedni
rzucali się na kolana, inni wrzeszczeli co sił: "O, zesłany od Boga! o,
zwycięski! o, litościwy! o, łaskawy!" Trwało to dopóty, dopóki Mahdi nie wstąpił
na kazalnicę. Wówczas zapadła cisza śmiertelna, on zaś podniósł ręce, przyłożył
wielkie palce do uszu i przez jakiś czas modlił się.
Dzieci nie stały daleko i mogły mu się dobrze
przypatrzyć. Był to człowiek w średnim wieku, dziwnie otyły, jakby rozpuchnięty,
i prawie czarny. Staś, który miał wzrok nadzwyczaj bystry, dostrzegł, że twarz
jego była tatuowana. W jednym uchu nosił dużą obrączkę z kości słoniowej.
Przybrany był w białą dżiubę i białą krymkę na głowie, a nogi miał bose, gdyż
wstępując na podwyższenie zrzucił czerwone ciżmy i zostawił je przy skórach
owczych, na których miał się następnie modlić. W ubiorze jego nie było
najmniejszego zbytku. Tylko chwilami wiatr przynosił od niego mocny zapach
sandałowy,11 który wierni chciwie wciągali w nozdrza, przewracając
przy tym z rozkoszy oczyma. W ogóle Staś wyobrażał sobie inaczej strasznego
proroka, grabieżcę i mordercę tylu tysięcy ludzi, i patrząc teraz na tę tłustą
twarz z łagodnym wejrzeniem, z załzawionymi oczyma i z uśmiechem jakby do ust
przyrosłym, nie mógł po prostu wyjść ze zdziwienia. Myślał, że taki człowiek
powinien nosić na ramionach głowę hieny lub krokodyla, a widział natomiast
przed sobą pyzatą dynię, podobną do rysunków przedstawiających księżyc w pełni.
Lecz prorok rozpoczął naukę. Głęboki i dźwięczny głos
jego słychać było doskonale na całym placu, tak że każde słowo dochodziło do
uszu wiernych. Mówił naprzód o karach, jakie Bóg wymierza tym, którzy nie
słuchają przepisów Mahdiego, lecz zatajają łupy, upijają się merisą, kradną, oszczędzają
w bitwach nieprzyjaciół i palą tytuń. Z powodu tych zbrodni Allach zsyła na
grzeszników głód i tę chorobę, która zmienia twarz w plaster miodu.12
Doczesne życie jest jak dziurawy bukłak na wodę. Bogactwo i rozkosze wsiąkają w
piasek, który zasypuje zmarłych. Jedynie wiara jest jako krowa dająca słodkie
mleko. Ale raj otworzy się tylko dla zwycięzców. Kto zwycięża nieprzyjaciół,
zdobywa sobie zbawienie. Kto umiera za wiarę, zmartwychwstaje na wieczność.
Szczęśliwi, stokroć szczęśliwi ci, którzy już polegli!...
- Chcemy umrzeć za wiarę! - odpowiedziały jednym
gromkim okrzykiem tłumy.
I na chwilę wszczął się znów piekielny hałas. Ozwały
się głosy umbai i bębnów. Wojownicy uderzali mieczami o miecze i dzidami o
dzidy. Zapał wojenny szerzył się jak płomień: Niektórzy wołali: "Wiara
jest zwycięska!", inni: "Przez śmierć do raju!" Staś zrozumiał
teraz, dlaczego tym dzikim zastępom nie mogły się oprzeć wojska egipskie.
Gdy uciszyło się nieco, prorok znów zabrał głos.
Opowiadał o widzeniach, jakie miewa, i - o posłannictwie, jakie od Boga
otrzymał. Oto Allach kazał mu oczyścić wiarę i rozszerzyć po całym świecie. Kto
go nie uzna za Mahdiego, odkupiciela, ten skazany jest na zatracenie. Koniec
świata już bliski, ale przedtem obowiązkiem wiernych jest podbić Egipt, Mekkę i
wszystkie te krainy, w których za morzami żyją poganie. Taka jest wola boża i
nic nie zdoła jej zmienić. Dużo jeszcze krwi popłynie, wielu wojowników nie
wróci do żon i dzieci, pod swe namioty, ale szczęścia tych, którzy legną, żaden
język ludzki nie zdoła wysłowić.
Po czym wyciągnął ręce ku zgromadzonym i tak skończył:
- Więc oto ja, odkupiciel i sługa Boży, błogosławię
wojnę świętą i was, wojownicy. Błogosławię wasze trudy, rany, śmierć,
błogosławię zwycięstwo i płaczę z wami jak ojciec, który was umiłował...
I rozpłakał się. Ryk i wrzawa rozległy się, gdy
zstępował z kazalnicy. Płacz stał się powszechny. Na dole dwaj kalifowie,
Abdullahi i Ali-uled-Helu, wzięli proroka pod ręce i wprowadzili na owcze
skóry, na których klęknął. Przez tę krótką chwilę Idrys wypytywał gorączkowo
Stasia, czy wśród emirów nie ma Smaina.
- Nie! - odrzekł chłopiec, który na próżno szukał
oczyma znajomej twarzy. - Nie widzę go nigdzie. Może poległ przy zdobyciu
Chartumu.
Modlitwy trwały długo. Mahdi rzucał podczas nich
rękoma i nogami jak pajac lub wznosił w zachwycie oczy powtarzając: "Oto
on! oto on!", i słońce poczęło już chylić się ku zachodowi, gdy podniósł
się i poszedł ku domowi. Dzieci mogły się teraz przekonać, jaką czcią otaczają
derwisze swego proroka, albowiem całe gromady ludzi rzuciły się w jego ślady i
rozdrapywały ziemię w tych miejscach, których dotknęły jego stopy. Dochodziło
przy tym do kłótni i bitew, a wierzono, że ziemia taka zabezpiecza zdrowych i
uzdrawia chorych.
Plac modlitwy opróżniał się z wolna. Idrys sam nie
wiedział, co z sobą zrobić, i już chciał wraz z dziećmi i z całą czeredą wrócić
na noc do szałasów i Chamisa, gdy niespodzianie stanął przed nimi ten sam Grek,
który rano dał po talarze i po garści daktyli Stasiowi i Nel.
- Mówiłem o was z Mahdim - rzekł po arabsku i prorok
chce was widzieć.
- Dzięki Allachowi i tobie, panie - zawołał Idrys. -
Zali przy boku Mahdiego odnajdziemy i Smaina?
- Smain jest w Faszodzie - odpowiedział Grek.
Po czym zwrócił się w języku angielskim do Stasia:
- Być może, że prorok weźmie was w opiekę, gdyż
starałem się go na to namówić. Powiedziałem mu, że sława jego miłosierdzia
rozejdzie się wówczas wśród wszystkich białych narodów. Tu dzieją się straszne
rzeczy i bez jego opieki zginiecie niezawodnie z głodu, z niewygód, z chorób
lub z ręki szaleńców. Ale musicie sobie go zjednać, a to zależy od ciebie.
- Co mam czynić, panie? - zapytał Staś.
- Naprzód, gdy staniesz przed nim, rzuć się na kolana,
a jeśli poda ci rękę, to ją ze czcią ucałuj i błagaj go, by was oboje wziął pod
swoje skrzydła.
Tu Grek przerwał i zapytał:
- Czy nikt z tych ludzi nie rozumie po angielsku?
- Nie. Chamis został w szałasie, Idrys i Gebhr
rozumieją tylko kilka pojedynczych słów - a inni i tego nie.
- To dobrze. Więc słuchaj dalej, albowiem trzeba
wszystko przewidzieć. Otóż Mahdi zapyta cię prawdopodobnie, czy gotów jesteś
przyjąć jego wiarę. Odpowiedz na to natychmiast, że tak - i że na jego widok od
pierwszego rzutu oka spłynęło na ciebie nieznane światło łaski. Zapamiętaj
sobie: "Nieznane światło łaski!..." To mu pochlebi i zaliczy cię może
do mulazemów, to jest do swych sług osobistych. Będziecie mieli wówczas
dostatek i wszelkie wygody, które uchronią was od chorób... Gdybyś postąpił
inaczej, naraziłbyś siebie, to małe biedactwo, a nawet i mnie, który chce
waszego dobra. Rozumiesz?
Staś zacisnął zęby i nie odrzekł nic, tylko twarz mu
skrzepła i oczy zaświeciły ponuro, co widząc Grek tak mówił dalej:
- Ja wiem, mój chłopcze, że to jest rzecz przykra. ale
nie ma innej rady! Ci, którzy ocaleli po rzezi w Chartumie, wszyscy przyjęli
naukę Mahdiego. Nie zgodziło się na to kilku katolików misjonarzy i kilka
zakonnic, lecz to jest co innego. Koran zabrania mordować kapłanów, więc choć
los ich jest straszny, nie grozi im przynajmniej śmierć. Natomiast dla
świeckich ludzi nie było innego ratunku. Powtarzam ci, że wszyscy przyjęli
mahometanizm: Niemcy, Włosi; Koptowie, Anglicy, Grecy... ja sam...
I tu, jakkolwiek Staś upewniał go, że nikt w gromadzie
nie rozumie po angielsku, zniżył jednakże głos:
- Nie potrzebuję ci przy tym mówić, że to nie jest
żadne zaparcie się wiary, żadna zdrada, żadne odstępstwo. W duszy każdy
pozostał tym, czym był, i Bóg to widzi... Przed przemocą trzeba się ugiąć,
choćby pozornie... Obowiązkiem człowieka jest bronić życia, i byłoby
szaleństwem, a nawet grzechem narażać je - dla czego? Dla pozorów, dla kilku
słów, których jednocześnie możesz się w duszy zaprzeć? A ty pamiętaj, że masz w
ręku życie nie tylko swoje, ale i życie swojej małej towarzyszki, którym nie
wolno ci rozporządzać. Oczywiście!... Mogę ci zaręczyć, że jeśli Bóg wybawi cię
kiedy z tych rąk, to ani sam sobie nie będziesz miał nic do zarzucenia, ani
nikt nie będzie ci robił zarzutów - tak samo jak i nam wszystkim.
Grek mówiąc w ten sposób oszukiwał może własne
sumienie, ale oszukało go także i milczenie Stasia, w końcu bowiem poczytał je
za przestrach. Postanowił więc dodać chłopcu otuchy.
- Oto domy Mahdiego - rzekł. - Woli on mieszkać w tych
drewnianych budach w Omdurmanie niż w Chartumie, chociaż tam mógłby zająć pałac
Gordona. No, śmiało! Nie trać głowy! Na pytania odpowiadaj rezolutnie. Oni
cenią tu odwagę. Nie myśl też, że Mahdi ryknie zaraz na ciebie jak lew. Nie! On
uśmiecha się zawsze - nawet wtedy, kiedy nie zamyśla nic dobrego.
I to rzekłszy począł wołać na gromady stojące przed
domem, by rozstąpiły się przed "gośćmi" proroka.
Rozdział 18
Gdy weszli do izby, Mahdi leżał na miękkim tapczanie,
otoczony przez żony, z których dwie wachlowały go wielkimi strusimi piórami,
inne dwie drapały mu lekko podeszwy u nóg. Prócz żon byli obecni tylko: kalif
Abdullahi i kalif Szeryf, gdyż trzeci, Ali-uled-Helu, wyprawiał w tym czasie
wojska na północ, a mianowicie do Berberu i Abu-Hammed, które już przedtem
zostały zdobyte przez derwiszów. Na widok wchodzących prorok odsunął żony i
siadł na tapczanie. Idrys, Gebhr i dwaj Beduini padli na twarze, a potem
uklękli ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma. Grek skinął na Stasia, by uczynił
to samo, ale chłopiec udając, że tego nie widzi, skłonił się tylko i pozostał
wyprostowany. Twarz mu zbladła, ale oczy świeciły mocno i z całej jego postawy
i podniesionej hardo do góry głowy, z zaciśniętych ust, łatwo było poznać, że
coś przeważyło się w nim, że niepewność i obawa przeszły, że powziął jakieś
nieugięte postanowienie, od którego za nic nie odstąpi. Grek zrozumiał to
widocznie, gdyż wielki niepokój odbił się w jego rysach. Mahdi objął oboje
dzieci przelotnym spojrzeniem, rozjaśnił swą tłustą twarz zwykłym uśmiechem, po
czym zwrócił się naprzód do Idrysa i Gebhra.
- Przybyliście z dalekiej północy - rzekł.
Idrys uderzył czołem o ziemię.
- Tak jest, o Mahdi! Należymy do pokolenia Dangalów,
przeto porzuciliśmy nasze domy w Fajumie, aby klęknąć u twoich błogosławionych
stóp.
- Widziałem was w pustyni. Straszna to droga, ale
posłałem anioła, który was strzegł i ochraniał od śmierci z ręki niewiernych.
Wyście go nie widzieli, ale on czuwał nad wami.
- Dzięki ci, odkupicielu.
- I przywieźliście Smainowi te dzieci, aby je zamienił
na własne, które Turcy uwięzili wraz z Fatmą w Port-Saidzie.
- Tobie chcieliśmy służyć.
- Kto mnie służy, służy własnemu zbawieniu, więc
otworzyliście sobie drogę do raju. Fatma jest moją krewną... Ale zaprawdę mówię
wam, że gdy podbiję cały Egipt, wówczas krewna moja i jej potomstwo odzyskają i
tak wolność.
- A więc uczyń z tymi dziećmi, co chcesz,
błogosławiony!...
Mahdi przymknął powieki, potem je otworzył, uśmiechnął
się dobrotliwie i skinął na Stasia:
- Zbliż się tu, chłopcze.
Staś postąpił kilka kroków energicznym, jakby
żołnierskim chodem, skłonił się po raz drugi, potem wyprężył się jak struna i
patrząc wprost w oczy Mahdiego czekał.
- Czy radzi jesteście, że przyjechaliście do mnie? -
zapytał Mahdi.
- Nie, proroku. Zostaliśmy porwani mimo naszej woli od
naszych ojców.
Prosta ta odpowiedź uczyniła pewne wrażenie i na
przywykłym do pochlebstw władcy, i na obecnych. Kalif Abdullahi zmarszczył
brwi. Grek przygryzł wąsy i począł wyłamywać sobie palce, Mahdi jednakże nie
przestał się uśmiechać.
- Ale - rzekł - jesteście za to u źródła prawdy. Czy
chcesz napić się z tego źródła?
Nastała chwila milczenia, więc Mahdi sądząc, że
chłopiec nie zrozumiał pytania, powtórzył je wyraźniej:
- Czy chcesz przyjąć moją naukę?
Na to Staś ręką, którą trzymał przy piersiach, zrobił
nieznacznie znak krzyża świętego, jakby z tonącego okrętu miał skoczyć w odmęt
wodny.
- Proroku - rzekł - twojej nauki nie znam, więc gdybym
ją przyjął, uczyniłbym to tylko ze strachu jak tchórz i człowiek podły. A czyż
zależy ci na tym, by wiarę twoją wyznawali tchórze i ludzie podli?
I tak mówiąc patrzył wciąż wprost w oczy Mahdiego.
Uczyniła się taka cisza, że słychać było brzęczenie much. Lecz stała się
zarazem rzecz nadzwyczajna. Oto Mahdi zmieszał się i na razie nie umiał znaleźć
odpowiedzi. Uśmiech zniknął mu z twarzy, na której odbiło się zakłopotanie i
niechęć. Wyciągnąwszy rękę wziął tykwę napełnioną wodą z miodem i począł pić,
ale widocznie dlatego tylko, by zyskać na czasie i pokryć zmieszanie.
A dzielny chłopak, nieodrodny potomek obrońców
chrześcijaństwa, prawa krew zwycięzców spod Chocimia i Wiednia, stał z
podniesioną głową czekając wyroku. Na wychudłych, opalonych przez pustynny
wicher policzkach wykwitły mu jasne rumieńce, oczy rozbłysły, a ciałem
wstrząsnął dreszcz zapału. "Oto - mówił sobie - wszyscy inni przyjęli jego
naukę, a jam nie zaparł się wiary ni duszy". I lęk przed tym, co mogło i
miało nastąpić, przytaił mu się w tej chwili w sercu, a natomiast zalała je
radość i duma.
A tymczasem Mahdi postawił tykwę i zapytał:
- Więc odrzucasz moją naukę?
- Jestem chrześcijaninem jak mój ojciec...
........................................................................................................................
- Kto zamyka uszy na głos boży - rzekł z wolna,
zmienionym głosem Mahdi - jest tylko drzewem na opał.
Na to - znany ze srogości i okrucieństwa kalif
Abdullahi zabłysnął swymi białymi zębami jak dziki zwierz i ozwał się:
- Zuchwała jest mowa tego chłopca, przeto ukarz go,
panie, lub pozwól, abym ukarał go ja.
"Stało się!" - pomyślał Staś.
Lecz Mahdi pragnął zawsze, by sława jego miłosierdzia
rozchodziła się nie tylko między derwiszami, ale i w całym świecie, pomyślał
więc, że wyrok zbyt surowy, zwłaszcza na małego jeszcze chłopca, mógłby
zaszkodzić tej sławie.
Przez chwilę przesuwał paciorki różańca i myślał, a
następnie rzekł:
- Nie. Te dzieci porwano dla Smaina, więc choć ja w
żadne układy z niewiernymi wchodzić nie będę, trzeba odesłać je Smainowi. Taka
jest wola moja.
- Stanie się wedle niej - odpowiedział kalif.
Lecz Mahdi wskazał mu Idrysa, Gebhra i Beduinów:
- Tych ludzi nagródź ode mnie, o Abdullahi, albowiem
wielką i niebezpieczną odbyli podróż, aby służyć Bogu i mnie.
Po czym skinął na znak, że posłuchanie skończone, a
zarazem rozkazał Grekowi, by wyszedł także. Ów, gdy znalazł się znowu w
ciemnościach na placu modlitw, schwycił za ramię Stasia i począł nim potrząsać
z gniewem i rozpaczą.
- Przeklęty! zgubiłeś to dziecko niewinne - mówił
wskazując na Nel - zgubiłeś siebie, a może i mnie.
- Nie moglem inaczej - odpowiedział Staś.
- Nie mogłeś! Wiedz, że skazani jesteście na drugą
podróż stokroć gorszą od pierwszej. I to jest śmierć - rozumiesz? W Faszodzie
febra zabije was w ciągu tygodnia. Mahdi wie, dlaczego wysyła was do Smaina.
- W Omdurmanie pomarlibyśmy także.
- Nieprawda! Nie pomarlibyście w domu Mahdiego, w
dostatku i wygodach. A on gotów był wziąć was pod swoje skrzydła. Wiem, że był
gotów. Odpłaciłeś się także dobrze i mnie za to, żem się za was wstawiał. Ale
róbcie teraz, co chcecie! Abdullahi wysyła pocztę wielbłądzią za tydzień do
Faszody, a przez ten tydzień róbcie, co chcecie! Nie zobaczycie mnie więcej!...
I to powiedziawszy odszedł, ale po chwili znów wrócił.
Był wielomówny jak wszyscy Grecy i potrzebował się wygadać. Chciał wylać żółć,
która się w nim zebrała, na głowę Stasia. Nie był okrutny i nie miał złego
serca, pragnął jednakże, by chłopiec zrozumiał jeszcze dokładniej okropną
odpowiedzialność, jaką wziął na siebie nie posłuchawszy jego rad i przestróg.
- Kto by ci zabronił zostać w duszy chrześcijaninem? -
mówił. - Myślisz, że ja nim nie jestem? Ale nie jestem głupcem. Tyś zaś wolał
się popisać ze swym fałszywym bohaterstwem. Oddawałem dotąd wielkie usługi
białym jeńcom, a teraz nie będę mógł ich oddawać, bo Mahdi zagniewał się i na
mnie. Wszyscy poginą. A twoja mała towarzyszka niedoli na pewno! Zabiłeś ją! W
Faszodzie dorośli nawet Europejczycy giną z febry jak muchy, a cóż dopiero
takie dziecko. A jeśli każą wam iść piechotą przy koniach i wielbłądach, to ona
padnie pierwszego dnia. To tyś tego narobił. Cieszże się teraz... ty
chrześcijaninie!
I oddalił się, a oni skręcili z placu modlitwy przez
ciemne uliczki ku szałasom. Szli długo, gdyż miasto było rozciągnięte na
ogromnej przestrzeni. Nel, zbiedzona przez trudy, głód, bojaźń i okropne
wrażenia całego dnia, poczęła ustawać. Idrys i Gebhr napędzali ją, by szła
prędzej. Lecz po pewnym czasie nogi omdlały zupełnie pod nią. Wtedy Staś wziął
ją bez namysłu na ręce i niósł. Po drodze chciał do niej mówić, chciał ślę
usprawiedliwić przed nią, że nie mógł inaczej postąpić, ale myśli zdrętwiały i
jakby obumarły mu w głowie, tak że powtarzał tylko w kółko: "Nel! Nel!
Nel!" - i tulił ją do siebie nie mogąc nic więcej powiedzieć. Po kilkudziesięciu
krokach Nel usnęła mu z wyczerpania na ręku, więc szedł w milczeniu wśród ciszy
uśpionych uliczek przerywanej tylko rozmową Idrysa i Gebhra.
A ich serca przepełniała radość, co było rzeczą
pomyślną dla Stasia, inaczej bowiem może by znowu chcieli ukarać go za zuchwałe
odpowiedzi Mahdiemu. Byli jednak tak zajęci tym, co ich spotkało, że nie mogli
myśleć o czym innym.
- Czułem się chory - mówił Idrys - ale widok proroka
uzdrowił mnie.
- Jest on jak palma na pustyni i jako zimna woda w
dzień upalny, a słowa jego są jako dojrzałe daktyle - odpowiedział Gebhr.
- Kłamał Nur-el-Tadhil mówiąc, że on nie dopuści nas
przed swe oblicze. Dopuścił, pobłogosławił i kazał nas obdarzyć Abdullahiemu.
- Który obdarzy nas hojnie, albowiem wola Mahdiego jest
święta.
- Bismillach! Niechaj tak będzie, jak mówisz! - ozwał
się jeden z Beduinów.
A Gebhr począł marzyć o całych stadach wielbłądów,
bydła rogatego, koni i o workach pełnych piastrów.
Z tych marzeń rozbudził go Idrys, który wskazawszy na
Stasia niosącego uśpioną Nel zapytał:
- A co uczynimy z tym szerszeniem i z tą muchą?
- Ha! Smain powinien wynagrodzić nas za nich osobno.
- Skoro prorok mówi, że na żadne układy z niewiernymi
nie pozwoli, to Smainowi nic już na nich nie zależy.
- W takim razie żałuję, że nie dostali się w ręce
kalifa, który byłby nauczył tego szczeniaka, co to jest szczekać przeciw
prawdzie i bożemu wybrańcowi.
- Mahdi jest miłosierny - odpowiedział Idrys.
Po czym zastanowił się przez chwilę i rzekł:
- Jednakże Smain mając oboje w ręku będzie pewien, że
ani Turcy, ani Anglicy nie zabiją jego dzieci i Fatmy.
- Więc może nas wynagrodzi?
- Tak. Niech ich poczta Abdullahiego zabierze sobie do
Faszody. Nam spadnie ciężar z głowy. A gdy Smain tu powróci, upomnimy się u
niego o zapłatę.
- Mówisz zatem, że pozostaniemy w Omdurmanie?
- Allach! Nie dość ci drogi z Fajumu do Chartumu?
Przyszedł czas na odpoczynek.
Szałasy były już niedaleko. Staś jednak zwolnił kroku,
bo i jego siły poczęły się wyczerpywać. Nel, jakkolwiek lekka, ciążyła mu coraz
bardziej. Sudańczycy, którym pilno było do snu, krzyczeli na niego, by
pośpieszał, a następnie popędzali go bijąc kułakami po głowie. Gebhr ukłuł go
nawet boleśnie nożem w łopatkę. Chłopak znosił to wszystko w milczeniu,
ochraniając przede wszystkim swą małą siostrzyczkę, i dopiero gdy jeden z
Beduinów pchnął go tak, że o mało nie upadł, rzekł im przez zaciśnięte zęby:
- Mamy żywi dojechać do Faszody.
I słowa te powstrzymały Arabów, albowiem bali się
przestąpić rozkazu Mahdiego. Jeszcze skuteczniej powstrzymało ich jednak to, że
Idrys dostał nagle zawrotu głowy tak silnego, że musiał wesprzeć się na
ramieniu Gebhra. Po chwili zawrót przeszedł, ale Sudańczyk przestraszył się i rzekł:
- Allach! coś ze mną niedobrze. Czy nie chwyta mnie
jaka choroba?
- Widziałeś Mahdiego, więc nie zachorujesz -
odpowiedział Gebhr.
Doszli wreszcie do szałasów. Staś, goniąc resztkami
sił, oddał uśpioną Nel w ręce starej Dinah, która, lubo także niezdrowa,
wymościła jednak dla swej panienki dość wygodne posłanie. Sudańczycy i Beduini
połknąwszy po kilka pasków surowego mięsa rzucili się jak kloce na wojłoki.
Stasiowi nie dano nic do jedzenia - tylko stara Dinah wsunęła mu w rękę garść rozmoczonej
durry, której pewną ilość wykradła wielbłądom. Ale jemu nie było ani do snu,
ani do jedzenia.
Brzemię bowiem, które zaciążyło na jego ramionach,
było istotnie zbyt ciężkie. Czuł oto, że odrzuciwszy łaskę Mahdiego, za którą
trzeba było zapłacić zaparciem się wiary i duszy, postąpił, jak był powinien,
czuł, że ojciec byłby z jego postępku dumny i uszczęśliwiony, a jednocześnie
myślał, że zgubił Nel, towarzyszkę niedoli, małą ukochaną siostrzyczkę, za
którą byłby chętnie oddał ostatnią kroplę krwi.
Więc gdy wszyscy posnęli, porwał go ogromny płacz - i
leżąc na kawałku wojłoku płakał długo jak dziecko, którym ostatecznie był
jeszcze.
Rozdział 19
Odwiedziny u Mahdiego i rozmowa z nim widocznie nie
uzdrowiły Idrysa, gdyż w nocy jeszcze zachorzał ciężko, rano był już
nieprzytomny. Chamis, Gebhr i dwaj Beduini zostali wezwani do kalifa, który
trzymał ich kilka godzin i wychwalał ich odwagę. Ale wrócili w najgorszych
humorach i ze złością w duszy, spodziewali się bowiem Bóg wie jakich nagród, a
tymczasem Abdullahi dał na każdego po funcie egipskim i po koniu.
Beduini rozpoczęli kłótnię z Gebhrem, w której o mało
nie przyszło do bitki, w końcu oświadczyli, że pojadą wraz z pocztą wielbłądzią
do Faszody, by upomnieć się u Smaina o zapłatę. Przyłączył się do nich Chamis,
który spodziewał się, że protekcja Smaina więcej mu przyniesie korzyści niż
pobyt w Omdurmanie.
Dla dzieci rozpoczął się tydzień głodu i nędzy, gdyż
Gebhr ani myślał ich żywić. Na szczęście Staś posiadał dwa talary z Marią
Teresą, które dostał od Greka, poszedł więc na miasto kupić daktylów i ryżu.
Sudańczycy nie sprzeciwiali się wcale tej wycieczce wiedząc, że z Omdurmanu nie
można już uciec i że w żadnym razie nie opuściłby małej bint. Nie obyło się
jednak bez przygód, albowiem widok chłopca w europejskim ubraniu kupującego na
rynku żywność ściągnął znowu gromady półdzikich derwiszów, które przyjmowały go
śmiechem i wyciem. Na szczęście wielu widziało, że wczoraj był u Mahdiego, i ci
wstrzymywali tych, którzy chcieli się na niego porwać. Tylko dzieci rzucały nań
piaskiem i kamieniami, ale on na to wcale nie zważał.
Na rynku ceny były wygórowane. Daktylów nie mógł Staś
dostać zupełnie, a znaczną część ryżu odebrał mu "dla chorego brata"
Gebhr. Chłopiec opierał się temu z całej siły, wskutek czego skończyło się na
szarpaninie i bitwie, z których oczywiście słabszy wyszedł z mnóstwem sińców i
guzów. Okazało się przy tym i okrucieństwo Chamisa. Okazywał on przywiązanie
tylko do Saby i karmił go surowym mięsem. Natomiast na nędzę dzieci, które znał
przecie od dawna i które zawsze były dla niego dobre, patrzył z największą
obojętnością, a gdy Staś zwrócił się do niego z prośbą, by przynajmniej Nel
udzielał trochę pokarmu, odpowiedział śmiejąc się:
- Idź żebrać.
I doszło na koniec do tego, że Staś w następnych kilku
dniach, chcąc ratować Nel od głodowej śmierci - żebrał. Nie zawsze było to
bezskuteczne. Czasem jakiś dawny żołnierz lub oficer egipskiego chedywa dał mu
parę piastrów lub kilka fig suszonych i obiecał wspomóc go jeszcze nazajutrz.
Raz trafił na misjonarza i siostrę miłosierdzia, którzy wysłuchawszy jego
historii zapłakali nad losem obojga dzieci - i lubo sami wycieńczeni głodem,
podzielili się z nim wszystkim, co mieli. Obiecali mu też odwiedzić ich w
szałasach i nazajutrz przyszli rzeczywiście w nadziei, że może uda się im
zabrać dzieci, aż do czasu wyruszenia pocztą, do siebie. Ale Gebhr z Chamisem
przepędzili ich korbaczami. Nazajutrz Staś spotkał ich jednak znowu i dostał od
nich miarkę ryżu oraz dwa proszki chininy, które misjonarz polecił mu zachować
jak najstaranniej, w przewidywaniu, że w Faszodzie niechybnie czeka ich oboje
febra.
- Pojedziecie teraz - mówił - wzdłuż rozlewisk Białego
Nilu, czyli wśród tak zwanych suddów. Rzeka nie mogąc płynąć swobodnie przez
zatory utworzone z roślin i z liści, które prąd wody znosi i osadza w płytszych
miejscach, tworzy tam obszerne i zaraźliwe błota, wśród których febra nie
oszczędza nawet Murzynów. Strzeżcie się szczególniej noclegów bez ognia, na
gołej ziemi.
- My byśmy już chcieli umrzeć - odpowiedział prawie z
jękiem Staś.
Na to misjonarz podniósł swą wynędzniałą twarz i przez
chwilę modlił się, po czym przeżegnał chłopca i rzekł:
- Ufaj w Bogu. Nie wyparłeś się Go, więc miłosierdzie
Jego i opieka będzie nad tobą.
Staś próbował nie tylko żebrać, ale i pracować. Widząc
pewnego dnia gromady ludzi pracujące na placu modlitwy, przyłączył się do nich
i jął nosić glinę na parkan, którym plac miał być otoczony. Śmiano się z niego i
potrącano go, ale pod wieczór stary szeik pilnujący robót dał mu dwanaście
daktylów. Staś rad był z tej zapłaty niezmiernie, daktyle bowiem stanowiły obok
ryżu jedyny zdrowy pokarm dla Nel, a było o nie coraz trudniej w Omdurmanie.
Przyniósł je więc z dumą małej siostrzyczce, której
oddawał wszystko, co mógł dostać, sam żywiąc się od tygodnia prawie wyłącznie
durrą wykradaną wielbłądom. Nel ucieszyła się bardzo na widok ulubionych
owoców, ale chciała, żeby się z nią podzielił. Więc wspiąwszy się na paluszki
położyła mu ręce na ramionach i zadarłszy główkę poczęła patrzeć mu w oczy i
prosić:
- Staś! zjedz połowę, zjedz!
A on na to odrzekł:
- Jadłem już, jadłem! O, taki jestem syty!
Uśmiechnął się, ale zaraz począł przygryzać wargi, by
się nie rozpłakać, gdyż był po prostu głodny. Obiecywał sobie, że nazajutrz
pójdzie znów na zarobek. Tymczasem stało się inaczej. Rano przyszedł mulazem od
Abdullahiego z oznajmieniem, że poczta wielbłądzia wychodzi na noc do Faszody,
i z rozkazem kalifa, by Idrys, Gebhr, Chamis i dwaj Beduini gotowali się wraz z
dziećmi do drogi. Gebhra zdumiał i oburzył ten rozkaz, więc oświadczył, że nie
pojedzie, gdyż brat jego chory i nie ma go kto pilnować, a gdyby nawet był
zdrów, to i tak obaj postanowili pozostać w Omdurmanie.
Lecz mulazem odpowiedział:
- Mahdi ma jedną tylko wolę, a Abdullahi, jego kalif a
mój pan, nie zmienia nigdy rozkazów. Brata twego będzie pilnował niewolnik, ty
zaś pojedziesz do Faszody.
- Więc pójdę i oznajmię mu, że nie pojadę.
- Do kalifa wchodzą tylko ci, których on sam chce
widzieć. A jeśli gwałtem wedrzesz się do niego bez pozwolenia, wyprowadzą cię -
na szubienicę.
- Allach akbar! to powiedz mi wyraźnie, że jestem
niewolnikiem.
- Milcz i słuchaj rozkazów! - odpowiedział mulazem.
Sudańczyk widział w Omdurmanie szubienice łamiące się
pod ciężarem wisielców, które co dzień z wyroków srogiego Abdullahiego ubierano
w nowe ciała - i zląkł się. To, co mu powiedział mulazem, że Mahdi ma tylko
jedną wolę, a Abdullahi raz tylko rozkazuje - powtarzali wszyscy derwisze. Nie
było więc rady - i trzeba było jechać.
"Nie zobaczę już więcej Idrysa!" - myślał
Gebhr. I w jego tygrysim sercu taiło się jednak jakieś przywiązanie do
starszego brata, gdyż na myśl, że musi go opuścić w chorobie, ogarnęła go
rozpacz. Próżno Chamis i Beduini przekładali mu, że może w Faszodzie będzie
lepiej niż w Omdurmanie i że Smain prawdopodobnie wynagrodzi ich hojniej, niż
to uczynił kalif. Żadne słowa nie mogły złagodzić żalu i złości Gebhra, która
to złość odbiła się przeważnie na Stasiu.
Był to dla chłopca prawdziwie męczeński dzień. Nie
pozwolono mu pójść na rynek, więc nie mógł nic zarobić ani uprosić, a musiał
pracować jak niewolnik przy jukach, które przygotowywano do podróży, co
przychodziło mu tym trudniej, że z głodu i zmęczenia osłabł bardzo. Był już
pewien, że w drodze umrze, jeśli nie pod korbaczem Gebhra, to z wycieńczenia.
Na szczęście Grek, który miał dobre serce, przyszedł
przed wieczorem odwiedzić dzieci i pożegnać, a zarazem opatrzyć je na drogę.
Przyniósł im także kilka proszków chininy, a oprócz tego trochę paciorków
szklanych i trochę żywności. Przede wszystkim jednak, dowiedziawszy się o
chorobie Idrysa, zwrócił się do Gebhra oraz Chamisa i Beduinów.
- Wiedzcie - rzekł im - że przychodzę tu z rozkazu
Mahdiego.
A gdy słysząc to uderzyli czołem, tak mówił dalej:
- Macie w drodze żywić dzieci i obchodzić się z nimi
dobrze. Mają one zdać sprawę z waszego postępowania Smainowi. Smain zaś napisze
o tym do proroka. Jeśli przyjdzie tu na was jakakolwiek skarga, następna poczta
przywiezie wam wyrok śmierci.
Nowy pokłon był jedyną odpowiedzią na te słowa, przy
czym Gebhr i Chamis mieli miny psów, którym nałożono kaganiec.
Grek zaś kazał im pójść precz, po czym tak odezwał się
po angielsku do dzieci:
- Zmyśliłem to wszystko, gdyż Mahdi nie wydał co do
was żadnych nowych rozkazów. Ale ponieważ powiedział, że macie jechać do
Faszody, więc trzeba, żebyście mogli do niej żywi dojechać. Liczę też i na to,
że żaden z tych ludzi nie zobaczy już przed wyjazdem ani Mahdiego, ani kalifa.
Po czym do Stasia:
- Miałem do ciebie, chłopcze, urazę i mam ją jeszcze.
Czy wiesz, że omal mnie nie zgubiłeś? Mahdi obraził się i na mnie i żeby
uzyskać jego przebaczenie, musiałem znaczną część majątku oddać Abdullahiemu, a
i to jeszcze nie wiem, czy uratowałem się na długo. W każdym razie nie będę
mógł pomagać jeńcom tak, jak pomagałem dotychczas. Ale mi was żal, a zwłaszcza
(i tu ukazał na Nel) jej... Mam córkę w tym samym wieku... którą kocham więcej
niż własne życie... Dla niej uczyniłem wszystko to, com uczynił... Chrystus
będzie mnie za to sądził... Nosi ona dotychczas pod suknią na piersiach srebrny
krzyżyk... Na imię jej tak jak tobie, moja mała. Gdyby nie ona, wolałbym i ja
umrzeć niż żyć w tym piekle.
I wzruszył się. Przez chwilę zamilkł, na koniec potarł
ręką czoło i począł mówić o czym innym:
- Mahdi wysyła was do Faszody w tej myśli, że tam
pomrzecie. W ten sposób zemści się na was za twój, chłopcze, opór, który go
dotknął głęboko, a nie straci sławy "miłosiernego". Taki on zawsze...
Ale kto wie, komu pierwej śmierć przeznaczona! Abdullahi poddał mu myśl, żeby
tym psom, którzy was porwali, kazał jechać z wami. Marnie ich wynagrodził, a teraz
boi się, żeby się to nie rozgłosiło. Obaj z prorokiem wolą przy tym, by ci
ludzie nie opowiadali, że w Egipcie są jeszcze wojska, armaty, pieniądze i
Anglicy... Ciężka to będzie droga i daleka. Pojedziecie krajem pustym i
niezdrowym, więc pilnujcie jak oka w głowie tych proszków, które wam dałem.
- Przykaż, panie, jeszcze raz Gebhrowi, by nie ważył
się głodzić i bić Nel - rzekł Staś.
- Nie bójcie się. Poleciłem was staremu szeikowi,
który wiezie pocztę. To mój dawny znajomy. Dałem mu zegarek i tym zjednałem dla
was jego opiekę.
Tak mówiąc począł się żegnać. Wziąwszy Nel na ręce
przycisnął ją do piersi i powtórzył:
- Niech Bóg błogosławi cię, moje dziecko!...
Tymczasem słońce zaszło i uczyniła się noc
gwiaździsta. W ciemności ozwało się parskanie koni i stękanie obładowanych
wielbłądów.
Rozdział 20
Stary szeik Hatim dotrzymał wiernie obietnicy danej
Grekowi i opiekował się dziećmi starannie. Droga w górę Białego Nilu była
ciężka. Jechali przez Ketainę, Ed-Ducim i Kanę, po czym minęli Abbę, lesistą
wyspę nilową, na której przed wojną mieszkał w wypróchniałym drzewie Mahdi jako
derwisz-pustelnik. Karawana często musiała okrążać obszerne, porośnięte
papirusem rozlewiska, czyli tak zwane suddy, od których powiew przynosił
zatrutą woń rozkładających się liści, naniesionych prądem wody. Angielscy
inżynierowie poprzecinali byli w swoim czasie te zapory13 i statki
parowe mogły wówczas chodzić z Chartamu do Faszody i dalej. Obecnie jednak
rzeka zatkała się znowu i nie mogąc płynąć swobodnie, rozlewała na obie strony.
Okolica po prawym i lewym brzegu pokryta była wysoką dżunglą, wśród której
wznosiły się kopce termitów i pojedyncze olbrzymie drzewa; gdzieniegdzie lasy
dochodziły aż do rzeki. Na suchszych miejscach rosły gaje akacji. Przez
pierwsze tygodnie spotykali osady i miasteczka arabskie złożone z domów o
dziwnych baniastych dachach uwitych ze słomy dochnu, lecz za Abbą, od osady
Goz-Abu-Guma, wjechali w kraj czarnych. Był on jednak zupełnie pusty, gdyż
derwisze wygarnęli prawie do szczętu miejscową murzyńską ludność i sprzedawali
ją na targach Chartumu, Omdurmanu, Dary, Faszeru, El-Obeidu i innych miast
sudańskich, darfurskich i kordofańskich. Tych mieszkańców, którzy zdołali się
ukryć przed niewolą w gąszczach, w lasach, wyniszczył głód i ospa, która
rozpanoszyła się z niebywałą siłą wzdłuż Białego i Niebieskiego Nilu. Sami
derwisze mówili, że wymierały na nią "całe narody". Dawne plantacje
sorga, manioku i bananów pokryła dżungla. Tylko zwierz dziki, nie ścigany przez
nikogo, rozmnożył się obficie. Nieraz pod zorzą wieczorną dzieci widziały z
dala gromady słoni, podobne do ruchomych skał, dążące powolnym krokiem do
znanych sobie wodopojów. Na widok ich Hatim, dawny handlarz kością słoniową,
cmokał, wzdychał i tak w zaufaniu mówił do Stasia:
- Maszallach! - ile tu bogactwa! Ale teraz nie warto
polować, bo Mahdi zabronił kupcom egipskim przyjeżdżać do Chartumu i nie ma
komu sprzedawać kłów, chyba emirom na umbaje.
Prócz słoni spotykano także i żyrafy, które ujrzawszy
karawanę uciekały pośpiesznie ciężkim kłusem, kiwając długimi szyjami, jakby
były kulawe. Za Goz-Abu-Guma pojawimy się coraz częściej bawoły i całe stada
antylop. Ludzie z karawany, gdy im brakło świeżego mięsa, polowali na nie -
wszelako prawie zawsze bezskutecznie, albowiem czujne i chybkie zwierzęta nie
dawały się podejść ani otoczyć.
Żywności w ogóle było skąpo, gdyż z powodu wyludnienia
kraju nie można było dostać ani prosa, ani bananów, ani ryb, których w dawnych
czasach dostarczali karawanom Murzyni z pokoleń Szylluk i Dinka, wymieniając je
chętnie za paciorki szklane i drut mosiężny. Hatim nie dał jednak dzieciom
mrzeć głodem, a co więcej, trzymał krótko Gebhra i gdy ów raz na noclegu
uderzył Stasia przy zdejmowaniu siodeł z wielbłądów, kazał go rozciągnąć na
ziemi i wyliczyć mu po trzydzieści razów w każdą piętę bambusem. Okrutny
Sudańczyk przez dwa dni mógł chodzić tylko na palcach i przeklinał chwilę, w
której opuścił Fajum, i mścił się na młodym, darowanym sobie niewolniku,
imieniem Kali.
Staś z początku prawie rad był, że opuścili
zapowietrzony Omdurman i że widzi kraje, o których marzył zawsze. Jego silny
organizm wytrzymywał dotychczas doskonale trudy podróży, a obfitsze pożywienie
wróciło mu energię. Nieraz znów w czasie drogi i na postojach szeptał do ucha
siostrzyczce, że uciec można i znad Białego Nilu i że wcale nie zaniechał tego
zamiaru. Lecz niepokoiło go jej zdrowie. Po trzech tygodniach od dnia wyjazdu z
Omdurmanu Nel nie zapadła wprawdzie jeszcze na febrę, ale twarz jej schudła i
zamiast opalić się, stawała się coraz przezroczystsza, a jej małe rączki
wyglądały jakby ulepione z wosku. Nie brakło jej starań ani nawet takich wygód,
jakie Staś i Dinah mogli jej przy pomocy Hatima zapewnić, ale brakło zdrowego
powietrza pustyni. Wilgotny i upalny klimat w połączeniu z trudami drogi
podkopywał coraz bardziej siły wątłego dziecka.
Staś począwszy od Goz-Abu-Guma dawał jej codziennie po
pół proszka chininy i martwił się okropnie na myśl, że nie starczy mu na długo
tego lekarstwa, którego nigdzie nie będzie można później dostać. Ale na to nie
było rady, należało bowiem przede wszystkim zapobiegać febrze. Chwilami brała
go rozpacz. Łudził się tylko nadzieją, że Smain, jeśli zechce wymienić ich
oboje na własne dzieci, to musi wyszukać dla nich jakiejś zdrowszej niż Faszoda
okolicy.
Lecz nieszczęście zdawało się ciągle ścigać swe
ofiary. Na dzień przed przybyciem do Faszody Dinah, która jeszcze w Omdurmanie
czuła się słabą, zemdlała nagle przy rozwiązywaniu tobołka z rzeczami Nel
zabranymi z Fajumu i spadła z wielbłąda. Staś i Chamis docucili się jej z
największą trudnością. Nie odzyskała jednak przytomności, a raczej odzyskała ją
dopiero wieczorem, po to tylko, by pożegnać ze łzami swą ukochaną panienkę i
umrzeć. Gebhr chciał koniecznie obciąć jej po śmierci uszy, aby pokazać je
Smainowi na dowód, że skończyła w drodze, i zażądać osobnej i za jej porwanie
zapłaty. Tak czyniono zmarłym w czasie podróży niewolnikom. Ale Hatim, na
prośbę Stasia i Nel, nie zgodził się na to, więc pochowano ją uczciwie, a
mogiłę jej zabezpieczono przed hienami za pomocą kamieni i cierni. Dzieci
uczuły się jeszcze samotniejsze, straciły w niej bowiem jedyną bliską i
przywiązaną duszę. Był to szczególnie okrutny cios dla Nel, toteż Staś na
próżno starał się ją utulić przez całą noc i dzień następny.
Nadszedł szósty dzień podróży. Nazajutrz w południe
karawana dotarła do Faszody, ale znalazła tylko zgliszcza. Mahdyści biwakowali
pod gołym niebem lub w skleconych naprędce szałasach z trawy i gałęzi. Trzy dni
temu osada zgorzała była całkowicie. Pozostały jedynie osmalone dymem ściany
glinianych okrągłych chat i stojąca tuż nad wodą wielka drewniana szopa, która
za czasów egipskich służyła jako skład kości słoniowej, a w której mieszkał
obecnie wódz derwiszów, emir Seki-Tamala. Był to znakomity między mahdystami
człowiek, skryty nieprzyjaciel kalifa Abdullahiego, ale natomiast osobisty
przyjaciel Hatima. Ten przyjął gościnnie u siebie starego szeika wraz z
dziećmi, zaraz jednak na wstępie opowiedział im niepomyślną nowinę.
Oto Smaina nie zastaną w Faszodzie. Przed dwoma dniami
udał się na wschód i południe od Nilu na wyprawę po niewolników i nie wiadomo,
kiedy wróci, gdyż najbliższe okolice były już wyludnione, tak że ludzkiego
towaru należało szukać bardzo daleko. Blisko od Faszody leżała wprawdzie
Abisynia, z którą derwisze byli również w wojnie. Ale Smain mając tylko trzystu
ludzi nie mógł odważyć się na przekroczenie jej granic, strzeżonych obecnie
pilnie przez wojowniczych mieszkańców i przez żołnierzy króla Jana.
Wobec tego Seki-Tamala i Hatim poczęli zastanawiać
się, co robić z dziećmi. Narada toczyła się głównie przy wieczerzy, na którą
emir zaprosił także Stasia i Nel.
- Ja - mówił do Hatima - muszę wkrótce wyruszyć ze
wszystkimi ludźmi na daleką wyprawę na południe przeciw Eminowi paszy,14
który siedzi w Lado mając tam parowce i wojsko. Taki rozkaz przywiozłeś mi,
Hatimie... Ty musisz wracać do Omdurmanu, więc w Faszodzie nie zostanie jedna
żywa dusza. Mieszkać tu nie ma gdzie, jeść nie ma co i panują choroby. Wiem
wprawdzie, że biali nie chorują na ospę, ale febra zabije te dzieci w ciągu
miesiąca.
- Kazano mi je przywieźć do Faszody - odpowiedział
Hatim - więc je przywiozłem i mógłbym się o nie więcej nie troszczyć. Ale
polecił mi je przyjaciel mój, Grek Kaliopuli, dlatego nie chciałbym, by
pomarły.
- A to się stanie z pewnością.
- Co zatem robić?
- Zamiast pozostawiać je w pustej Faszodzie, odeślij
je do Smaina wraz z tymi ludźmi, którzy przywieźli je do Omdurmanu. Smain
poszedł ku górom, do suchego i wysokiego kraju, gdzie febra nie zabija tak
ludzi jak nad rzeką.
- Jakże odnajdą Smaina?
- Śladem ognia. Będzie on palił dżunglę; raz dlatego,
by napędzać zwierzynę do skalistych wąwozów, w których łatwo ją otoczyć i
wybić, a po wtóre, by wypłaszać z gąszczów pogan, którzy się w nich pokryli
przed pościgiem... Smaina nietrudno znaleźć...
- Czy go jednak dogonią?
- Będzie on czasem spędzał i po tygodniu w jednej
okolicy, ponieważ musi wędzić mięso. Choćby wyjechali za dwa i trzy dni,
dogonią go z pewnością.
- Ale dlaczego mają go gonić? On przecież wróci i tak
do Faszody.
- Nie. Jeśli połów niewolników uda mu się, poprowadzi
ich do miast na targi...
- Co robić?
- Pamiętaj, że gdy obaj odjedziemy z Faszody, dzieci,
choćby ich nie zabiła febra, umrą z głodu.
- Na proroka! To prawda!
I rzeczywiście nie było innej rady, jak wysłać dzieci
na nową tułaczkę. Hatim, który okazał się zupełnie dobrym człowiekiem,
troszczył się tylko o to, czy Gebhr, którego okrucieństwo poznał w czasie
drogi, nie będzie znęcał się nad nimi. Ale groźny Seki-Tamala, wzbudzający
strach nawet we własnych żołnierzach, kazał przywołać Sudańczyka i zapowiedział
mu, że ma odwieźć dzieci żywe i zdrowe do Smaina, a zarazem obchodzić się z
nimi dobrze, gdyż inaczej zostanie powieszony. Dobry Hatim uprosił jeszcze
emira, by darował małej Nel niewolnicę, która by jej służyła i opiekowała się
nią w drodze i w obozie Smaina. Nel ucieszyła się bardzo tym podarkiem, zwłaszcza
gdy okazało się, że niewolnica jest młodą dziewczyną z pokolenia Dinka, o
miłych rysach i słodkim wyrazie twarzy.
Staś wiedział, że Faszoda to śmierć, więc nie prosił
bynajmniej Hatima, by nie wyprawiano ich w nową, trzecią z kolei podróż. W
duszy myślał też, że jadąc na wschód i południe zbliżyć się muszą bardzo do
południowych granic abisyńskich i że będzie można uciec. Miał nadzieję, że na
suchych wyżynach Nel uchroni się może od febry, i z tych wszystkich przyczyn
chętnie i gorliwie zajął się przygotowaniami do drogi.
Gebhr, Chamis i dwaj Beduini nie byli także przeciwni
wyprawie licząc i na to, że przy boku Smaina uda im się upolować sporą ilość
niewolników, a potem sprzedać ich korzystnie na targach. Wiedzieli, że
handlarze niewolników dochodzą czasem do wielkich majątków, w każdym razie
woleli jechać niż pozostawać na miejscu pod ręką Hatima i Seki-Tamali.
Przygotowania zabrały jednak sporo czasu, zwłaszcza że
dzieci musiały wypocząć. Wielbłądy nie mogły już być użyte do tej podróży, więc
Arabowie, a z nimi Staś i Nel mieli jechać konno, Kali zaś, niewolnik Gebhra, i
Mea, tak nazwana z porady Stasia służąca Nel, iść piechotą przy koniach. Hatim
wystarał się też o osła, który niósi namiot przeznaczony dla dziewczynki i
żywność dla dzieci na trzy dni. Więcej nie mógl jej udzielić Seki-Tamala. Dla
Nel urządzono coś w rodzaju kobiecego siodła z wojłoku, mat palmowych i
bambusów.
Trzy dni spędziły dzieci dla odpoczynku w Faszodzie,
lecz niezmierna ilość komarów nad rzeką czyniła tu pobyt wprost nieznośnym. W
dzień pojawiały się roje wielkich niebieskich much, nie gryzących wprawdzie,
ale tak uprzykrzonych, że właziły w uszy, obsiadały oczy i wpadały nawet w
usta. Staś słyszał jeszcze w Port-Saidzie, że komary i muchy roznoszą febrę i
zarazki zapalenia oczu; w końcu więc sam prosił Seki-Tamalę, by ich jak
najprędzej wyprawił, zwłaszcza że zbliżała się wiosenna pora dżdżysta.
Rozdział 21
- Stasiu, dlaczego my jedziemy i jedziemy, a Smaina
jak nie ma, tak nie ma?
- Nie wiem. Zapewne idzie szybko naprzód, żeby jak
najprędzej dojść do okolic, w których będzie mógł nałapać Murzynów. Czy
chciałabyś, żebyśmy się już połączyli z jego oddziałem?
Dziewczynka skinęła swoją płową główką na znak, że
bardzo jej o to chodzi.
- Co ci na tym zależy? - zapytał Staś.
- Bo może Gebhr nie będzie śmiał przy Smainie tak
okropnie bić tego biednego Kali.
- Smain pewno nie lepszy. Oni wszyscy nie mają
miłosierdzia dla swoich niewolników.
- Tak?
I dwie łezki stoczyły się po jej wychudłych
policzkach.
Było to dziewiątego dnia podróży Gebhr, który teraz
był wodzem karawany, odnajdował z początku łatwo ślady pochodu Smaina.
Wskazywały jego drogę szlaki wypalonej dżungli i obozowiska pełne ogryzionych
kości i rozmaitych szczątków. Ale po upływie pięciu dni trafiono na niezmierną
przestrzeń spalonego stepu, na którym wiatr rozniósł pożar na wszystkie strony.
Ślady stały się mętne i zawile, gdyż widocznie Smain rozdzielił swój oddział na
kilkanaście mniejszych, by ułatwić im otaczanie zwierzyny i zdobywanie
żywności. Gebhr nie wiedział, w jakim kierunku iść, i często zdarzało się, że
karawana po długim kołowaniu wracała na to samo miejsce, z którego wyszła.
Potem trafili na lasy, a po przebyciu ich weszli w kraj skalisty, gdzie grunt
pokrywały płaskie guzy lub drobne kamienie rozrzucone na wielkich
rozległościach tak gęsto, że dzieciom przypominały się bruki miejskie.
Roślinności było tam skąpo. Tylko gdzieniegdzie w rozpadlinach skał rosły
euforbie, starce, mimozy, a rzadziej jeszcze wysmukłe jasnozielone drzewa,
które Kali nazywał w języku ki-swahili m'ti i których liśćmi karmiono konie. W
okolicy brakło całkiem rzeczułek i strumieni, na szczęście poczęły już od czasu
do czasu padać deszcze, więc znajdowano wodę we wgłębieniach i wydrążeniach
skał.
Zwierzynę wypłoszyły oddziały Smaina i karawana byłaby
marła głodem, gdyby nie mnóstwo pentarek, które co chwila zrywały się spod nóg
koni, a pod wieczór obsiadały drzewa tak gęsto, że dość było strzelić w
odpowiednim kierunku, ażeby kilka spadło na ziemię. Nie były przy tym wcale
płochliwe i pozwalały się zajść blisko, a podrywały się tak ciężko i opieszale,
że Saba, biegnący przed karawaną, chwytał je i dusił prawie każdego dnia.
Chamis zabijał ich po kilkanaście dziennie ze starej
kapiszonowej strzelby, którą był wyszachrował od jednego z podwładnych Hatimowi
derwiszów podczas drogi z Omdurmanu do Faszody. Śrutu jednak nie posiadał już
więcej jak na dwadzieścia nabojów i niepokoił się myślą: co będzie, gdy cały
zapas się wyczerpie. Wprawdzie pomimo przepłoszenia zwierzyny pojawiały się
niekiedy wśród skał stadka arieli, pięknych antylop pospolitych w całej
środkowej Afryce, ale do arieli trzeba było strzelać ze sztucera, oni zaś nie
umieli użyć strzelby Stasia, a Gebhr nie chciał mu jej dać do ręki.
Sudańczyk również począł się niepokoić długą drogą.
Przychodziło mu chwilami do głowy, by wracać do Faszody, w razie bowiem gdyby
się rozminęli ze Smainem, mogli się zabłąkać w dzikich okolicach, w których nie
mówiąc już o głodzie, groziły im napady dzikich zwierząt i dzikszych jeszcze
Murzynów, dyszących zemstą za łowy, które na nich wyprawiano. Ale ponieważ nie
wiedział, że Seki-Tamala wybiera się przeciw Eminowi, gdyż rozmowa o tym
odbywała się nie przy nim, więc brał go strach na myśl, że przyjdzie mu stanąć
przed obliczem potężnego emira, który kazał mu odwieźć dzieci do Smaina i dał
mu do niego list, zapowiedziawszy przy tym, że jeśli nie wywiąże się należycie
z obowiązku - pójdzie na powróz. Wszystko to razem wzięte przepełniało mu duszę
goryczą i złością. Nie śmiał już jednak mścić się za swe zawody na Stasiu i
Nel, natomiast plecy biednego Kalego broczyły co dzień krwią pod korbaczem.
Młody niewolnik zbliżał się do srogiego pana zawsze z drżeniem i trwogą. Ale na
próżno obejmował jego nogi i całował ręce, na próżno padał przed nim na twarz.
Kamiennego serca nie wzruszała ni pokora, ni jęki i korbacz rozdzierał z lada
powodu, a czasem i bez powodu, ciało nieszczęśliwego chłopca. Na noc wkładano
mu nogi w drewnianą deskę z otworami, by nie uciekł. W dzień szedł na powrozie
przy koniu Gebhra, co nadzwyczaj bawiło Chamisa. Nel oblewała łzami niedolę
Kalego, Staś burzył się w sercu i kilkakrotnie ujmował się za nim zapalczywie,
ale gdy spostrzegł, że to podnieca jeszcze Gebhra, zaciskał tylko zęby i
milczał.
Lecz Kali zrozumiał, że tych dwoje ujmuje się za nim,
i pokochał ich swym zbolałym, biednym sercem głęboko.
Od dwu dni jechali skalistym wąwozem o wysokich,
stromych skałach. Z naniesionych i porozrzucanych bezładnie kamieni łatwo było
poznać, że w czasie pory dżdżystej wąwóz napełniał się wodą, ale obecnie dno
jego było zupełnie suche. Pod ścianami rosło po obu stronach trochę trawy, dużo
cierni, a nawet gdzieniegdzie i drzewa. Gebhr zapuścił się w tę kamienną
gardziel dlatego, że szła ustawicznie w górę, sądził więc, że doprowadzi go do
jakiej wyżyny, z której łatwiej mu będzie dostrzec w dzień dymy, a w nocy
ogniska obozu Smaina. Miejscami wąwóz stawał się tak ciasny, że tylko dwa konie
mogły iść w pobok, miejscami rozszerzał się w małe, okrągłe doliny otoczone
jakby wysokimi kamiennymi murami, na których siedziały wielkie pawiany igrając
z sobą, szczekając i pokazując karawanie zęby.
Była godzina piąta po południu. Słońce zniżyło się już
ku zachodowi. Gebhr myślał o noclegu; chciał tylko dotrzeć do jakiejś dolinki,
w której można by urządzić zeribę, to jest otoczyć karawanę wraz z końmi płotem
z kolczastych mimoz i akacji, chroniących od napadu dzikich zwierząt. Saba
biegł naprzód, poszczekując na małpy, które na jego widok rzucały się
niespokojnie, i raz w raz znikał w zakrętach wąwozu. Echo powtarzało rozgłośnie
jego szczekanie.
Nagle jednak umilkł, a po chwili przybiegł pędem do
koni ze zjeżoną sierścią na grzbiecie i wtulonym pod siebie ogonem. Beduini i
Gebhr zrozumieli, że musiało go coś przestraszyć, ale spojrzawszy po sobie i
chcąc przekonać się, co by to być mogło, ruszyli dalej. Lecz przejechawszy macy
zakręt, zdarli konie i stanęli w jednej chwili jak wryci na widok, który uderzył
ich oczy.
Oto na niewielkiej skale, leżącej w samym środku dość
szerokiego w tym miejscu wąwozu, leżał lew.
Dzieliło ich od niego najwyżej sto kroków. Potężny
zwierz ujrzawszy jeźdźców i konie podniósł się na przednie łapy i począł na
nich patrzeć. Nisko stojące już słońce oświecało jego ogromną głowę, kudłate
piersi - i w tym czerwonym blasku podobny był do jednego z takich sfinksów,
jakie zdobią wejścia do starożytnych świątyń egipskich.
Konie jęły przysiadać na zadach, kręcić się i cofać.
Zdumieni i przerażeni jeźdźcy nie wiedzieli, co począć, więc z ust do ust
przelatywały tylko trwożne i bezradne słowa: "Allach! Bismillach! Allach
akbar!"
A król puszczy patrzał na nich z góry, nieruchomy,
jakby odlany z brązu.
Gebhr i Chamis słyszeli od kupców przybywających z
kością słoniową i gumą z Sudanu do Egiptu, że lwy kładą się czasem na drodze
karawan, które wobec tego muszą po prostu zbaczać. Lecz tu nie było gdzie
zboczyć. Wypadało chyba zawrócić i uciekać! Tak, ale w takim razie było rzeczą
niemal pewną, że straszny zwierz rzuci się za nimi w pogoń.
Znów zatem zabrzmiały gorączkowe pytania:
- Co robić?
- Co robić?
- Allach! może ustąpi.
- Nie ustąpi.
I znowu zapadła cisza. Słychać było tylko chrapanie
koni i przyspieszony oddech piersi ludzkich.
- Spuść Kalego z powroza - ozwał się nagle do Gebhra
Chamis - a my uciekajmy na koniach, wówczas lew jego pierwszego dogoni i jego
tylko zabije.
- Uczyń tak! - powtórzyli Beduini.
Lecz Gebhr odgadł, że w takim razie Kali wdrapie się w
mgnieniu oka na ścianę skalną, a lew pogna za końmi, przeto do głowy wpadł mu
inny, okropny pomysi. Oto zarżnie chłopca i rzuci go przed siebie, a wtedy
zwierz skoczywszy za nimi ujrzy na ziemi krwawe ciało i zatrzyma się, by je
pożreć.
Więc przyciągnął Kalego powrozem do siodła i już
podniósł nóż, gdy w tej samej sekundzie Staś chwycił go za szeroki rękaw
dżiuby.
- Co robisz, łotrze?
Gebhr począł się szarpać i gdyby chłopiec chwycił był
go za rękę, wyrwałby się natychmiast, ale z rękawem nie poszło tak łatwo, więc
szarpiąc się począł jednocześnie charczeć stłumionym ze wściekłości głosem:
- Psie, jeśli jego nie starczy, zakłuję i was! Allach!
zakłuję, zakłuję!
A Staś pobladł śmiertelnie, albowiem błyskawicą
przebiegła mu myśl, że lew, goniąc przede wszystkim za końmi, może istotnie
pominąć w pędzie trupa Kalego, a w takim razie Gebhr z największą pewnością
zarżnie kolejno ich oboje.
Więc ciągnąc ze zdwojoną siłą za rękaw, krzyknął:
- Daj mi strzelbę!... zabiję lwa!
Beduinów zdumiały te słowa, ale Chamis, który widział
jeszcze w Port-Saidzie, jak Staś strzela, począł natychmiast wołać:
- Daj mu strzelbę! On zabije lwa!
Gebhr przypomniał sobie od razu strzały na jeziorze
Karoun i wobec straszliwego niebezpieczeństwa prędko zaniechał oporu. Z wielkim
nawet pośpiechem podał chłopcu sztucer, a Chamis otworzył co duchu pudło z
nabojami, z którego Staś zaczerpnął pełną garścią.
Potem zeskoczył z konia, wsunął ładunki w lufy i ruszył
naprzód.
Przez pierwszych kilka kroków był jakby odurzony i
widział tylko siebie i Nel z szyjami poderżniętymi nożem Gebhra. Ale wnet
bliższe i straszniejsze niebezpieczeństwo kazało mu zapomnieć o wszystkim
innym. Miał przed sobą lwa! Na widok zwierza pociemniało mu w oczach. Poczuł
zimno w policzkach i w nosie, poczuł, że nogi ma jak ołowiane i że mu brak
tchu. Po prostu bał się. W Port-Saidzie czytywał, nawet i w czasie lekcyj, o
polowaniach na lwy, ale co innego było oglądać obrazki w książkach, a co innego
stanąć oko w oko z potworem, który teraz oto patrzył na niego jakby ze
zdziwieniem, marszcząc swe szerokie, podobne do tarczy czoło.
Arabowie przytaili dech w piersiach, albowiem nigdy w
życiu nie widzieli nic podobnego. Z jednej strony mały chłopiec, który wśród
wysokich skał wydawał się jeszcze mniejszy, z drugiej potężny zwierz, złoty w
promieniach słońca, wspaniały, groźny "pan z wielką głową", jak mówią
Sudańczycy.
Staś przemógł całą siłą woli bezwładność nóg i posunął
się dalej. Jeszcze przez chwilę wydało mu się, że serce podchodzi mu aż do
gardła - i trwało to dopóty, dopóki nie podniósł strzelby do twarzy. Wówczas
trzeba było myśleć o czym innym. Czy zbliżyć się więcej, czy już strzelać?
Gdzie mierzyć? Im mniejsza odległość, tym strzał pewniejszy... a zatem dalej!
dalej! kroków czterdzieści - jeszcze za dużo... trzydzieści! dwadzieścia! Już
powiew przynosi ostry zwierzęcy swąd...
Chłopiec stanął.
"Kula między oczy albo po mnie! - pomyślał. - W
imię Ojca i Syna!..."
A lew podniósł się, przeciągnął grzbiet i zniżył
głowę. Wargi poczęły mu się odchylać, brwi nasunęły się na oczy. Ta drobna
jakaś istotka ośmieliła się podejść zbyt blisko - więc gotował się do skoku
przysiadając, z drganiem ud, na tylnych łapach...
Lecz Staś przez jedno mgnienie oka dostrzegł, że
muszka sztucera przypada na czole zwierza, i pociągnął za cyngiel.
Huknął strzał. Lew wspiął się tak, że przez chwilę
wyprostował się na całą wysokość, po czym runął na wznak, czterema łapami do góry.
I w ostatniej konwulsji stoczył się ze skały na
ziemię.
Staś trzymał go jeszcze przez kilka minut pod
strzałem, lecz widząc, że drgawki ustają i że płowe cielsko wyprężyło się
bezwładnie, otworzył strzelbę i założył nowy ładunek.
Ściany skaliste rozbrzmiewały jeszcze gromkim echem.
Gebhr, Chamis i Beduini nie mogli zrazu dojrzeć, co się stało, gdyż poprzedniej
nocy padał deszcz i z powodu wilgoci powietrza dym zasłonił wszystko w ciasnym
wąwozie. Dopiero gdy dym opadł, poczęli krzyczeć z radości i chcieli skoczyć ku
chłopcu, ale na próżno, gdyż żadna siła nie mogła zmusić koni do kroku naprzód.
A Staś zawrócił, objął wzrokiem czterech Arabów i wpił
oczy w Gebhra.
- Ach, dość! - rzekł zaciskając zęby. - Przebrałeś
miarę. Nie zamordujesz ani Nel, ani nikogo więcej!
I nagle uczuł, że nos i policzki bledną mu znowu, ale
było to inne zimno, płynące nie ze strachu, lecz ze strasznego i nieubłaganego
postanowienia, od którego serce w piersiach czyni się na razie żelazne.
- Tak! To przecie łotry, katy, mordercy, a Nel w ich
ręku!...
- Nie zamordujesz jej! - powtórzył.
Zbliżył się ku nim - znów stanął - i nagle z
błyskawiczną szybkością podniósł strzelbę do twarzy. Dwa strzały jeden za
drugim targnęły echem wąwozu: Gebhr runął na ziemię jak wór piasku, a Chamis
pochylił się w kulbace i uderzył krwawym czołem o kark koński.
Dwaj Beduini wydali okropny okrzyk przerażenia i
zeskoczywszy z koni rzucili się ku Stasiowi. Zakręt był za nimi niedaleko i
gdyby byli uciekali za siebie, czego Staś życzył sobie w duszy, byliby mogli
uchronić się przed śmiercią. Ale zaślepionym trwogą i wściekłością wydało się,
że dopadną chłopca wpierw, nim zdoła zmienić naboje, i zadźgają go nożami.
Głupcy! Ledwie przebiegli kilkanaście kroków, szczęknęła znów złowroga
strzelba, wąwóz odegrzmiał echem nowych strzałów i obaj padli twarzami na
ziemię, rzucając się i tłukąc jak wyjęte z wody ryby.
Jeden - gorzej w pośpiechu strzelony - podniósł się
jeszcze i wsparł na rękach, ale w tej chwili Saba zatopił mu kły w karku.
Nastała śmiertelna cisza.
Przerwały ją dopiero jęki Kalego, który rzucił się na
kolana i wyciągnąwszy przed się ręce krzyczał w łamanym języku ki-swahili:
- Bwana kubwa! (Panie wielki!) zabić lwa, zabić złych
ludzi, ale nie zabijać Kalego!
Staś jednak nie zważał na jego wołanie. Czas jakiś
stał jak błędny, po czym spostrzegłszy zbielałą twarzyczkę Nel i jej na wpół
przytomne, rozszerzone z przerażenia oczy skoczył ku niej:
- Nel! nie bój się!... Nel! jesteśmy wolni!...
........................................................................................................................
Jakoż byli istotnie wolni, ale i zabłąkani w dzikiej
bezludnej puszczy, w czeluściach "czarnego lądu".
Rozdział 22
Zanim Staś i młody Murzyn poodciągali na boki wąwozu
zabitych Arabów i ciężkie cielsko lwa, słońce zniżyło się jeszcze i wkrótce
miała zapaść noc. Ale niepodobna było nocować w sąsiedztwie trupów, więc
chociaż Kali ukazując na zabitego zwierza głaskał się po piersiach i powtarzał
mlaskając językiem: "Msuri nyama" (dobre, dobre mięso), Staś nie dał
mu się zająć nyamą, a natomiast kazał mu łapać konie, które pouciekały po
strzałach. Czarny chłopak wywiązał się z tego nadzwyczaj zręcznie, zamiast
bowiem gonić je wąwozem, w którym to razie byłyby uciekały coraz dalej,
wydrapał się na górę i skracając sobie drogę przez wymijanie zakrętów, zabiegł
spłoszonym rumakom drogę od przodu. W ten sposób schwytał z łatwością dwa, a
dwa inne napędził na Stasia. Tylko koni Gebhra i Chamisa nie można już było
odszukać, ale i tak pozostały cztery, nie licząc objuczonego namiotem i
rzeczami kłapoucha, który wobec tragicznych wypadków okazał prawdziwie
filozoficzny spokój. Znaleziono go za zakrętem, szczypiącego dokładnie, ale bez
pośpiechu, trawę rosnącą na dnie wąwozu.
Mierzyny sudańskie przyzwyczajone są w ogóle do widoku
dzikich zwierząt, ale boją się lwów, było więc sporo trudności z
przeprowadzeniem ich obok skały, przy której czerniała kałuża krwi. Konie
chrapały rozdymając nozdrza i wyciągając szyje ku zakrwawionym kamieniom,
wszelako gdy osioł postrzygłszy tylko nieco uszyma przeszedł spokojnie,
przeszły i one. Noc była tuż, ujechali jednak około kilometra i zatrzymali się
dopiero w miejscu, w którym wąwóz rozszerzał się znów w małą, amfiteatralną
dolinkę, porośniętą gęsto cierniem i krzewami kolczastej mimozy.
- Panie - rzekł miody Murzyn - Kali napalić ogień,
duży ogień!
I wziąwszy sudański, szeroki miecz, który zdjął był z
trupa Gebhra, począł ścinać nim ciernie, a nawet i większe drzewka. Po
napaleniu ognia ścinał jeszcze, póki nie nagromadził tak wielkiego zapasu, że
mogło wystarczyć go na całą noc.
Po czym obaj ze Stasiem ustawili namiocik dla Nel pod
wysoką prostopadłą ścianą doliny, a następnie otoczyli go półkolistym, szerokim
i wysokim kolczastym płotem, czyli tak zwaną zeribę. Staś wiedział z opisów
afrykańskich wędrówek, że podróżnicy ubezpieczają się w ten sposób przed
napadami dzikich zwierząt. Konie jednak nie mogły się za płotem pomieścić, więc
chłopcy rozkulbaczywszy je i zdjąwszy z nich naczynia blaszane i worki popętali
je tylko, by nie oddaliły się zanadto w poszukiwaniu trawy lub wody. Mea
znalazła zresztą wodę w pobliżu, we wgłębieniu skalnym tworzącym jakby mały basen,
pod przeciwległymi skałami. Było jej sporo, tak że starczyło i dla koni, i na
ugotowanie pentarek, zastrzelonych rano przez Chamisa. W jukach, które wraz z
namiotem dźwigał osioł, znalazło się też około trzech garncy durry i kilka
garści soli oraz wiązka suszonych korzeni manioku.
Starczyło więc na obfitą wieczerzę. Korzystali z niej
jednak przeważnie tylko Kali i Mea. Młody Murzyn, którego Gebhr głodził w
okropny sposób, zjadł taką ilość pokarmu, jaka mogła nasycić dwóch ludzi. Ale
też był za to całym sercem wdzięczny swoim nowym państwu i natychmiast po
wieczerzy padł na twarz przed Stasiem i Nel na znak, że pragnie do końca życia
zostać ich niewolnikiem, a następnie złożył równie pokorną czołobitność
strzelbie Stasia rozumiejąc widocznie, że bezpieczniej jest zjednać sobie łaskę
tak groźnego narzędzia. Po czym oświadczył, że podczas snu "pana
wielkiego" i bibi będzie czuwał na przemian z Meą, by ogień nie zgasł - i
siadł przy nim w kucki mrucząc z cicha coś w rodzaju piosenki, w której
powtarzały się co chwila wyrazy: Simba kufa! Bimba kufa!, co znaczy w języku
ki-swahili: lew zabity.
Ale "panu wielkiemu" ani małej bibi nie było
do snu. Nel na wielkie prośby Stasia przełknęła zaledwie parę kawałków pentarki
i kilka ziarnek rozgotowanej durry. Mówiła, że nie chce się jej ani jeść, ani
spać, tylko pić. Stasia chwyciła obawa, czy nie dostaw gorączki, ale przekonał
się, że ręce ma chłodne, a nawet aż nadto zimne. Namówił ją jednak, aby weszła
pod namiot, gdzie przygotował dla niej posianie, obszukawszy wpierw starannie,
czy w trawie nie ma skorpionów. Sam siadł na kamieniu ze sztucerem w ręku, by
bronić jej od napadu dzikich zwierząt, w razie gdyby ogień okazał się
niedostateczną obroną. Ogarnęło go niezmierne zmęczenie i wyczerpanie. W duszy
powtarzał sobie: "Zabiłem Gebhra i Chamisa, zabiłem Beduinów, zabiłem lwa
i jesteśmy wolni". Ale było to tak, jakby te słowa szeptał mu kto inny i
jakby on sam nie rozumiał dobrze, co to znaczy. Miał tylko poczucie, że są
wolni, ale że stało się zarazem coś okropnego, co napełniało go niepokojem i
przygniatało mu piersi jak ciężki kamień. Wreszcie myśli poczęły mu drętwieć.
Długi czas patrzył na wielkie ćmy krążące nad płomieniem, a w końcu jął kiwać
się i drzemać. Kali drzemał także, ale budził się co chwila i dorzucał gałęzi
do ognia.
Noc uczyniła się głęboka i co rzadko zdarza się pod
zwrotnikami, bardzo cicha. Słychać tylko było trzask płonących cierni i
syczenie płomienia, który rozświecał zatoczone półkolem wiszary skalne. Księżyc
nie rozjaśniał głębin wąwozu, ale w górze migotały roje nieznanych gwiazd.
Powietrze stało się tak chłodne, że Staś zbudził się, otrząsnął senne
odrętwienie i począł troszczyć się o to, czy chłód nie dokuczy malej Nel.
Lecz uspokoił się przypomniawszy sobie, że zostawił
jej pod namiotem na wojłokach pled, który Dinah zabrała jeszcze z Fajumu.
Przyszło mu też na myśl, że jadąc od samego Nilu ciągle, lubo nieznacznie, pod
górę, musieli przez tyle dni zajechać już dość wysoko, a zatem do krajów, w
których febra nie grozi już tak jak w niskim łożysku rzeki. Dojmujący chłód
nocny zdawał się potwierdzać to przypuszczenie.
I myśl ta dodała mu otuchy. Podszedł na chwilę pod
namiot, by posłuchać, czy Nel śpi spokojnie, po czym wrócił, siadł bliżej ognia
i znów począł drzemać, a nawet zasnął głęboko.
Nagle zbudziło go warczenie Saby, który poprzednio
ułożył się do snu tuż przy jego nogach.
Kali ocknął się także i obaj poczęli spoglądać
niespokojnie na brytana, który, wyciągnięty jak struna, nastawił uszy i łopocąc
nozdrzami wietrzył w stronę, z której przybyli, wpatrując się zarazem w
ciemność. Sierść zjeżyła mu się na karku i grzbiecie, a piersi wzdymały się od
powietrza, które warcząc wciągał w płuca.
Młody niewolnik dorzucił co prędzej suchych gałęzi na
ogień.
- Panie - szeptał - wziąć strzelbę! wziąć strzelbę!
Staś wziął strzelbę i wysunął się przed ogień, by
widzieć lepiej mroczną głąb wąwozu. Warczenie Saby zmieniło się w urywane
poszczekiwanie. Przez długą chwilę nie było nic słychać, po czym jednakże do
uszu Kalego i Stasia doleciał z odległości głuchy tętent, jakby jakieś wielkie
zwierzęta biegły szybko w stronę ognia. Tętent ów odbijał się wśród ciszy echem
o skalne ściany i stawał się coraz głośniejszy.
Staś zrozumiał, że zbliża się śmiertelne
niebezpieczeństwo. Ale co to być mogło? Może bawoły, może jaka para nosorożców,
która szuka wyjścia z wąwozu? W takim razie, jeśli huk strzału nie spłoszy ich
i nie zawróci, nic nie uratuje karawany, albowiem zwierzęta te, nie mniej
złośliwe i napastnicze od drapieżnych, nie boją się ognia - i roztratują
wszystko po drodze...
Gdyby to był jednak jaki oddział Smaina, który,
natknąwszy się na trupy w wąwozie, ściga morderców? Staś sam nie wiedział, co
byłoby lepsze: prędka śmierć czy nowa niewola? Przebiegło mu przy tym przez
głowę, że jeżeli sam Smain znajdzie się w oddziale, to ich może oszczędzi, ale
jeśli go nie ma, to derwisze albo zamordują ich natychmiast, albo, co gorzej,
umęczą ich przed śmiercią w okrutny sposób.
"Ach - pomyślał - daj Boże, żeby to były
zwierzęta, nie ludzie!"
Tymczasem tętent rósł i zmienił się w grzmot kopyt -
aż na koniec z ciemności wyłoniły się błyszczące oczy, rozdęte chrapy i
rozwiane od biegu grzywy.
- Konie! - zawołał Kali.
Jakoż były to konie Gebhra i Chamisa. Przybiegły oba w
dzikim pędzie, gnane widocznie trwogą, lecz wpadłszy w krąg światła i ujrzawszy
swych popętanych towarzyszów wspięły się na zadnich nogach, po czym parskając
zaryły się kopytami w ziemię i pozostały przez chwilę nieruchome.
Lecz Staś nie odjął strzelby od twarzy. Był pewien, że
za końmi wychyli się lada chwila kudłata głowa lwa lub płaska czaszka pantery.
Ale czekał na próżno. Konie uspokajały się z wolna, a co więcej, Saba przestał
po niejakim czasie wietrzyć, natomiast okręciwszy się kilkakrotnie na miejscu,
jak czynią zwykle psy, położył się, zwinął w kółko i zamknął oczy. Widocznie,
jeśli jaki zwierz drapieżny ścigał konie, to poczuwszy dym lub zobaczywszy
odblask ognia na skałach, cofnął się z daleka.
- Musiało jednak coś mocno je nastraszyć - rzekł do
Kalego Staś - skoro nie bały się przebiec obok trupów ludzi i lwa.
- Panie - odrzekł chłopak - Kali domyślać się, co się
stało. Dużo, dużo hien i szakali wejść do wąwozu i iść do trupów. Konie przed
nimi uciekać, ale hieny ich nie gonić, bo one jeść Gebhra i tamtych innych...
- Być może; ale ty teraz idź, rozsiodłaj konie,
zabierz naczynia i worki i przynieś tu. A nie bój się, bo strzelba cię obroni.
- Kali się nie bać - odpowiedział chłopak.
I rozsunąwszy nieco cierni przy samej skale, wysunął
się za zeribę, a tymczasem wyszła z namiotu Nel.
Saba podniósł się natychmiast i trącając ją nosem,
upominał się o zwykłe pieszczoty. Ale ona wyciągnąwszy zrazu rękę cofnęła ją
natychmiast jakby ze wstrętem.
- Stasiu, co się stało? - spytała.
- Nic. Przybiegły tamte konie. Czy to ich tętent cię
rozbudził?
- Obudziłam się już przedtem i chciałam nawet wyjść z
namiotu, ale...
- Ale co?
- Myślałam, że się może rozgniewasz.
- Ja? na ciebie?
A Nel podniosła oczy i poczęła na niego spoglądać
jakimś szczególnym wzrokiem, takim, jakim nie patrzyła nigdy przedtem. Po
twarzy Stasia przemknęło wielkie zdziwienie, albowiem w jej słowach i
spojrzeniu wyczytał wyraźnie obawę.
"Ona się mnie boi!" - pomyślał.
I w pierwszej chwili odczuł jakby przebłysk
zadowolenia. Pochlebiła mu myśl, że po tym, czego dokonał, nawet Nel uważa go
nie tylko za człowieka zupełnie dorosłego, ale za groźnego wojownika
rozsiewającego wokół trwogę. Ale trwało to krótko, albowiem niedola rozwinęła w
nim umysł i dar spostrzegawczy, pomiarkował przeto, że w zaniepokojonych oczach
dziewczynki widać obok trwogi jakby odrazę do tego, co się stało, do tej
przelanej krwi i do tej okropności, której była dziś świadkiem przypomniał
sobie, jak przed chwilą cofnęła rękę nie chcąc pogłaskać Saby, który dodusił
jednego z Beduinów. Tak! Staś sam czuł przecie na piersiach zmorę. Inna rzecz
była czytać w Port-Saidzie o traperach amerykańskich zabijających na Dalekim Zachodzie
tuzinami czerwonoskórych Indian, a inna dokonać tego osobiście i widzieć żywych
przed chwilą ludzi chrapiących w drgawkach wśród kałuż krwi. Tak! Nel ma
niezawodnie w sercu pełno lęku, ale zarówno i odrazy, która w niej pozostanie
na zawsze. "Będzie się mnie bała - pomyślał Staś - ale w głębi serca, mimo
woli, nie przestanie mieć mi tego za złe i to będzie moja zapłata za to
wszystko, com dla niej zrobił".
Na tę myśl wielka gorycz wezbrała mu w piersiach,
albowiem zdawał sobie doskonale sprawę, że gdyby nie Nel, to już dawno albo
zostałby zabity, albo byłby uciekł. Dla niej więc przecierpiał to wszystko, co
przecierpiał, a te męki i głody na to tylko się przydały, że oto teraz stoi
przed nim spłoszona, jakby nie ta sama, mała siostrzyczka i wznosi ku niemu
oczy nie z dawną ufnością, ale ze zdziwionym lękiem. Staś uczuł się nagle
bardzo nieszczęśliwy. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał, co to jest rozżalenie.
Łzy napływały mu mimo woli do oczu i gdyby nie to, że "groźnemu
wojownikowi" żadną miarą nie wypadało się rozpłakać, byłby to może
uczynił.
Pohamował się jednak i zwróciwszy się do dziewczynki
zapytał:
- Czy ty się boisz, Nel?...
A ona odpowiedziała cicho:
- Jakoś... tak straszno!
Na to Staś kazał Kalemu przynieść wojłoki spod siodeł
i nakrywszy jednym z nich kamień, na którym poprzednio drzemał, drugi rozesłał
na ziemi i rzekł:
- Siądź tu przy mnie koło ognia... Prawda, jaka noc
chłodna? Jeśli sen cię zmorzy, to oprzesz o mnie głowę i zaśniesz.
Nel zaś powtórzyła:
- Jakoś tak straszno!...
Staś owinął ją starannie pledem i przez czas jakiś
siedzieli w milczeniu, wsparci o siebie i oświeceni różowym blaskiem, który
pełgał po skałach i iskrzył się migotliwie na blaszkach miki, którymi upstrzone
były kamienne złomy. Za zeribą słychać było parskanie koni i chrzęst trawy w
ich zębach.
- Słuchaj, Nel - ozwał się Staś - ja musiałem to
zrobić... Gebhr zagroził, że nas zakłuje, jeśli lew nie poprzestanie na Kalim i
będzie ich dalej gonił. Słyszałaś?:.. Pomyśl, że zagroził tym nie tylko mnie,
ale i tobie. I byłby to zrobił! Ja powiem ci szczerze, że gdyby nie ta groźba,
to jednak, choć myślałem już o tym dawniej, nie byłbym do nich strzelał. Myślę,
że nie mógłbym... Ale on przebrał miarę. Widziałaś, jak okropnie znęcał się
przedtem nad Kalim. A Chamis? jakże on nikczemnie nas zaprzedał! Przy tym czy
wiesz, co by się stało, gdyby oni nie byli znaleźli Smaina? Oto Gebhr zacząłby
się znęcać tak samo nad nami... nad tobą. Okropność pomyśleć, że biłby cię
korbaczem i byłby nas oboje zamęczył, a po naszej śmierci wróciłby sobie do
Faszody i powiedział, żeśmy pomarli z febry... Ja, Nel, nie z żadnego
okrucieństwa tak zrobiłem, ale musiałem myśleć o tym, jakby cię uratować... O
ciebie tylko mi chodziło...
I w głosie jego odbiło się wyraźnie to rozżalenie,
które przepełniało mu serce. Nel zrozumiała to widocznie, gdyż przytuliła się
do niego mocniej, on zaś opanowawszy chwilowe wzruszenie tak mówił dalej:
- Ja się przecie nie zmienię i będę cię strzegł i
pilnował jak poprzednio. Póki oni żyli, nie było żadnej nadziei ratunku. Teraz
możemy uciec do Abisynii. Abisyńczycy są czarni i dzicy, ale chrześcijanie i
nieprzyjaciele derwiszów. Byleś była zdrowa, to nam się to uda, bo do Abisynii
nie jest bardzo daleko. A choćby nam się nawet nie udało, choćbyśmy wpadli w
ręce Smaina, to nie myśl, że on się będzie na nas mścił. On nigdy w życiu nie
widział ani Gebhra, ani Beduinów; znał tylko Chamisa, ale co mu tam Chamis!
Możemy przy tym nie mówić wcale Smainowi, że Chamis z nami był. Jeśli nam się
uda przedostać do Abisynii, to będziemy ocaleni, a jeśli nie, to i w takim
razie nie będzie ci gorzej tylko lepiej, bo takich okrutników jak tamci nie ma
chyba więcej na świecie... Nie bój się ty mnie, Nel!...
I chcąc wzbudzić jej zaufanie, a zarazem dodać otuchy,
począł ją głaskać po płowej główce. Dziewczynka słuchała podnosząc nieśmiało na
niego oczy. Widoczne było, że chce coś powiedzieć, ale się ociąga i waha - i
obawia. Na koniec schyliła głowę, tak że włosy zakryły całkiem jej twarz, i
zapytała jeszcze ciszej niż poprzednio i trochę drżącym głosem:
- Stasiu...
- Co, kochanie?
- A oni tu nie przyjdą?...
- Kto? - zapytał ze zdziwieniem Staś.
- Tamci... zabici?
- Co ty mówisz, Nel?...
- Boję się! boję się!...
I pobladłe usta poczęły się jej trząść.
Zapadło milczenie. Staś nie wierzył, by zabici mogli
zmartwychwstać, ale ponieważ była noc i ciała ich leżały niedaleko, więc
uczyniło mu się jakoś dziwnie nieswojo: dreszcz przebiegi mu po plecach.
- Co ty mówisz, Nel? - powtórzył. - To Dinah nauczyła
cię bać się duchów... Umarli nie...
I nie skończył, bo w tej chwili stało się coś
przerażającego. Oto wśród ciszy nocnej w głębiach wąwozu, w tej stronie, gdzie
leżały trupy, rozległ się nagle jakiś nieludzki okropny śmiech, w którym drgała
rozpacz i radość, i okrucieństwo, i ból, i łkanie, i szyderstwo - rozdzierający
i spazmatyczny śmiech obłąkanych lub potępieńców.
Nel krzyknęła i z całych sił objęła Stasia ramionami.
A jemu wszystkie włosy stanęły dębem. Saba zerwał się i począł warczeć.
Lecz siedzący opodal Kali podniósł spokojnie głowę i
rzeki prawie wesoło:
- To hieny śmiać się z Gebhra i z lwa.
Rozdział 23
Wielkie wypadki poprzedniego dnia i wrażenia nocne tak
wymęczyły Stasia i Nel, że gdy wreszcie zmorzył ich sen, zasnęli oboje
kamiennym snem i dziewczynka dopiero koło południa ukazała się przed namiotem.
Staś zerwał się nieco wcześniej z wojłoku rozciągniętego blisko ogniska i w
oczekiwaniu na towarzyszkę kazał Kalemu zająć się śniadaniem, które ze względu
na późną godzinę miało być zarazem obiadem.
Jasne światło dnia rozpędziło nocne strachy; oboje
zbudzili się nie tylko wypoczęci, ale i pokrzepieni na duchu. Nel wyglądała
lepiej i czuła się silniejsza, że zaś oboje chcieli odjechać jak najdalej od
miejsca, w którym leżeli postrzelani Sudańczycy, więc zaraz po posiłku siedli
na koń i ruszyli przed siebie.
O tej porze dnia wszyscy podróżnicy po Afryce
zatrzymują się na południowy wypoczynek i nawet karawany złożone z Murzynów
chronią się pod cień wielkich drzew, są to bowiem tak zwane "białe
godziny" - godziny upału i milczenia, podczas których słońce praży
niemiłosiernie i spoglądając z wysoka, zdaje się szukać, kogo by zabić. Wszelki
zwierz zaszywa się wówczas w największe gąszcze; ustaje śpiew ptaków, ustaje
brzęczenie owadów i cała natura zapada w ciszę, przytaja się, jakby chcąc
uchronić się przed okiem złego bóstwa. Lecz oni jechali wąwozem, w którym jedna
ze ścian rzucała głęboki cień, więc mogli posuwać się naprzód nie narażając się
na spiekę. Staś nie chciał opuszczać wąwozu naprzód dlatego, że na górze mogli
być dostrzeżeni z dala przez oddziały Smaina, a po wtóre, że łatwiej w nim było
znaleźć w rozpadlinach skalnych wodę, która w miejscach odkrytych wsiąkała w
ziemię lub zmieniała się pod wpływem promieni słonecznych w parę.
Droga ciągle, lubo nieznacznie, szła w górę. Na
ścianach skalnych widać było miejscami żółte złogi siarki. Woda w szczelinach
przejęta była także jej zapachem, co obojgu dzieciom przypominało w niemiły
sposób Omdurman i mahdystów, którzy namaszczali głowy tłuszczem ugniecionym z
proszkiem siarczanym. W innych natomiast miejscach czuć było koty piżmowe, a
tam, gdzie z wysokich wiszarów spadały aż na dół wąwozu przepyszne kaskady
lianów, rozchodziła się upajająca woń wanilii. Mali wędrowcy chętnie
zatrzymywali się w cieniu tych kotar haftowanych kwieciem purpurowym i lila,
które wraz z liśćmi dostarczało pokarmu dla koni.
Zwierząt nie było widać, tylko gdzieniegdzie na
zrębach skał siedziały w kucki małpy, podobne na tle nieba do takich
fantastycznych bożyszcz pogańskich, jakie w Indiach zdobią krawędzie świątyń.
Wielkie grzywiaste samce pokazywały Sabie zęby lub wyciągały w trąbkę paszcze
na znak zdumienia i gniewu, podskakując jednocześnie, mrugając oczyma i drapiąc
się po bokach. Ale Saba, przyzwyczajony już do ich ciągłego widoku, niewiele
zwracał na te groźby uwagi.
Jechali raźnie. Radość z odzyskanej wolności spędziła
z piersi Stasia tę zmorę, która dławiła go w nocy. Głowę miał obecnie zajętą
tylko myślą, co dalej czynić, jak wyprowadzić Nel i siebie z okolic, w których
groziła im ponowna niewola u derwiszów, jak radzić sobie podczas długiej
podróży przez puszczę, by nie umrzeć z głodu i pragnienia, i na koniec: dokąd
iść? Wiedział jeszcze od Hatima, że z Faszody w prostej linii do granicy
abisyńskiej nie ma więcej niż pięć dni drogi - i wyrachował, że wyniesie to
około stu mil angielskich. Owóż od wyjazdu ich z Faszody upłynęło blisko dwa
tygodnie, jasną więc było rzeczą, że nie szli tą najkrótszą drogą, lecz w
poszukiwaniu Smaina musieli skręcić znacznie na południe. Przypomniał sobie, że
w szóstym dniu podróży przebyli rzekę, która nie była Nilem, a potem, zanim
kraj zaczął się wznosić, przejeżdżali koło jakichś dużych błot. W szkole w
Port-Saidzie uczono bardzo dokładnie geografii Afryki i Stasiowi została w
pamięci nazwa Ballor, oznaczająca rozlewisko mało znanej rzeki Sobbat,
wpadającej do Nilu. Nie był wprawdzie pewny, czy pominęli te właśnie
rozlewiska, ale przypuszczał, że tak było. Przyszło mu do głowy, że Smain chcąc
nałapać niewolników nie mógł ich szukać wprost na wschód od Faszody, gdyż kraj
był tam już całkowicie wyludniony przez derwiszów i ospę, lecz musiał iść ku
południowi, w okolice dotychczas przez wyprawy nie nawiedzane. Staś
wywnioskował z tego, że idą śladami Smaina - i ta myśl przestraszyła go w
pierwszej chwili.
Począł więc zastanawiać się, czy nie należy porzucić
wąwozu, który skręcał coraz wyraźniej na południe, i iść wprost na wschód. Lecz
po chwili rozwagi zaniechał tego zamiaru. Owszem, ciągnąć w trop za bandą
Smaina na odległość dwóch lub trzech dni - wydało mu się najbezpieczniej, gdyż
było zupełnie nieprawdopodobne, by Smain wracał z towarem ludzkim tą samą
kołującą drogą zamiast skierować się wprost do Nilu. Staś zrozumiał też, że do
Abisynii można się było przedostać tylko od strony południowej, w której kraj
ten styka się z dziką puszczą, nie zaś od granicy wschodniej, pilnie strzeżonej
przez derwiszów.
I wskutek tych myśli postanowił zapuścić się jak
najdalej w stronę południową. Można tam było wprawdzie natknąć się na Murzynów,
bądź zbiegłych znad brzegów Białego Nilu, bądź miejscowych. Ale z dwojga złego
Staś wolał mieć do czynienia z czarnymi niż z mahdystami. Liczył przy tym i na
to, że na wypadek spotkania zbiegów lub osad miejscowych Kali i Mea mogą mu być
pomocni. Na młodą Murzynkę dość było spojrzeć, aby odgadnąć, że należy do
plemienia Dinka lub Szylluk, miała bowiem niezmiernie długie i cienkie nogi,
jakimi odznaczają się oba te szczepy zamieszkujące pobrzeża Nilu i brodzące na
podobieństwo żurawi lub bocianów po jego rozlewiskach. Kali natomiast, lubo pod
ręką Gebhra stał się podobny do kościotrupa, miał zupełnie inną postać. Był
krępy i mocno zbudowany; ramiona miał silne, a stopy w porównaniu ze stopami
Mei stosunkowo małe.
Ponieważ nie mówił prawie wcale po arabsku, a źle
językiem ki-swahili, którym można rozmówić się prawie w całej Afryce i którego
Staś wyuczył się jako tako od Zanzibarytów pracujących przy kanale, widoczne
więc było, że pochodził z jakichś odległych stron.
Staś postanowił wybadać go, z jakich.
- Kali, jak się zowie twój naród? - zapytał.
- Wa-hima - odpowiedział młody Murzyn.
- Czy to jest duży naród?
- Wielki, który wojuje ze złymi Samburu i zabiera im
bydło.
- A gdzie leży twoja wieś?
- Daleko! daleko!... Kali nie wie gdzie.
- Czy w takim kraju jak ten?
- Nie. Tam jest wielka woda i góry.
- Jak nazywacie tę wodę?
- Nazywamy ją: "Ciemna Woda".
Staś pomyślał, że chłopiec może pochodzić z okolic
Albert-Nianza, które były dotychczas w rękach Emina paszy, więc chcąc to
sprawdzić pytał dalej:
- Czy nie mieszka tam biały naczelnik, który ma czarne
dymiące łodzie i wojsko?
- Nie. Starzy ludzie mówić u nas, że widzieli białych
ludzi (tu Kali rozstawił palce) raz, dwa, trzy!... Tak. Było trzech w długich
białych sukniach. Szukali kłów... Kali ich nie widział, bo nie był jeszcze na
świecie, ale ojciec Kalego przyjmować ich i dać im dużo kłów.
- Czym jest twój ojciec?
- Królem Wa-hima.
Stasiowi pochlebiło to trochę, że ma za sługę
królewicza.
- Czy chciałbyś zobaczyć ojca?
- Kali chcieć zobaczyć matkę.
- A co byś uczynił, gdybyśmy spotkali Wa-hima, i co by
oni uczynili?
- Wa-hima paść na twarz przed Kalim.
- Więc zaprowadź nas do nich, to wówczas ty zostaniesz
z nimi i będziesz panował po ojcu, a my pójdziemy dalej aż do morza.
- Kali do nich nie trafić i nie zostać, bo Kali kocha
pana wielkiego i córkę księżyca.
Staś zwrócił się wesoło do towarzyszki i rzekł:
- Nel, zostałaś córką księżyca!
Lecz spojrzawszy na nią posmutniał nagle, przyszło mu
bowiem na myśl, że zbiedzona dziewczynka wygląda ze swoją bladą i przezroczystą
twarzyczką istotnie więcej na księżycową niż na ziemską istotę.
Młody Murzyn zamilkł na chwilę, po czym powtórzył:
- Kali kochać bwana kubwa, bo bwana kubwa nie zabić
Kalego, tylko Gebhra, a Kalemu dać dużo jeść. I począł gładzić się po piersiach
powtarzając z widoczną rozkoszą:
- Mnóstwo mięsa, mnóstwo mięsa!
Staś chciał jeszcze dowiedzieć się, jakim sposobem
chłopiec dostał się w niewolę do derwiszów, ale pokazało się, że od czasu gdy
pewnej nocy złapano go przy dołach wykopanych na zebry, przechodził przez tyle
rąk, iż z odpowiedzi jego nie można było wcale wywnioskować, przez jakie kraje
i którędy prowadzono go aż do Faszody. Zastanowiło Stasia to tylko, co mówił o
"Ciemnej Wodzie", gdyby bowiem pochodził z okolic Albert-Nianza,
Albert-Edward-Nianza albo Wiktoria-Nianza, przy którym leżały państwa Unioro i
Uganda, byłby niewątpliwie słyszał coś o Eminie-paszy, o jego wojskach i o
parowcach, które wzbudzały podziw i strach w Murzynach. Tanganika była zbyt
odległa, pozostało zatem tylko przypuszczenie, że naród Kalego ma swe siedziby
gdzieś bliżej. Z tego powodu spotkanie się z ludźmi Wa-hima nie było całkiem
niepodobne.
Po kilku godzinach jazdy słońce poczęło się zniżać.
Upał zmniejszył się znacznie. Trafili na szeroką dolinę, w której była woda i
rosło kilkanaście dzikich fig,15 więc zatrzymali się, by dać
wytchnienie koniom i pokrzepić się zapasami. Ponieważ ściany skaliste były w
tym miejscu niższe, Staś rozkazał Kalemu, by wydostał się na górę i zobaczył,
czy w okolicy nie widać jakich dymów.
Kali spełnił rozkaz i w mgnieniu oka znalazł się na
krawędzi skał. Rozejrzawszy się dobrze na wszystkie strony, zsunął się po
grubej łodydze lianu i oświadczył, że dymu nie ma, ale jest nyama. Łatwo się
było domyślić, że mówi nie o pentarkach, lecz o grubszej jakiejś zwierzynie;
ukazawszy bowiem na strzelbę Stasia przyłożył następnie palce do głowy na znak,
że jest to zwierzyna rogata.
Staś wdrapał się z kolei na górę i wychyliwszy
ostrożnie głowę ponad krawędź, począł patrzeć przed siebie. Nic nie zasłaniało
mu widoku w dal, gdyż dawna, wysoka dżungla była spalona, a nowa, która puściła
się już ze sczerniałej ziemi, miała zaledwie kilka cali wysokości. Jak okiem
sięgnąć, widać było rzadko rosnące wielkie drzewa z osmolonymi przez ogień
pniami. Pod cieniem jednego z nich pasło się stadko antylop gnu,16
podobnych z kształtów ciała do koni, a z głów do bawołów. Słońce, przedzierając
się przez liście baobabu, rzucało drgające świetliste plamy na ich brunatne
grzbiety. Było ich dziewięć sztuk. Odległość wynosiła nie więcej jak sto
kroków, ale wiatr wiał od zwierząt ku wąwozowi, pasły się więc spokojnie, nie
podejrzewając niebezpieczeństwa. Staś, chcąc zaopatrzyć karawanę w mięso,
strzelił do najbliżej stojącej sztuki, która runęła jak piorunem rażona na
ziemię. Reszta stada pierzchła, a wraz z nią i wielki bawół, którego nie
dostrzegli poprzednio, gdyż leżał ukryty za kamieniem. Chłopiec, nie z
potrzeby, ale przez żyłkę myśliwską, upatrzywszy chwilę, w której zwierz zwrócił
się nieco bokiem, posłał i za nim kulę. Bawół zachwiał się silnie po strzale,
pociągnął zadem, ale pobiegł dalej i nim Staś zdążył zmienić naboje, znikł w
nierównościach gruntu.
Zanim dym się rozwiał, Kali siedział już na antylopie
i rozcinał jej brzuch nożem Gebhra. Staś podszedł ku niemu chcąc się bliżej
zwierzęciu przypatrzyć - i wielkie było jego zdziwienie, gdy po chwili młody
Murzyn podał mu zakrwawionymi rękoma dymiącą jeszcze wątrobę antylopy.
- Dlaczego mi to dajesz? - zapytał.
- Msuri, msuri! Bwana kubwa jeść zaraz.
- Zjedzże sam! - odpowiedział Staś, oburzony
propozycją.
Kali nie dał sobie tego dwa razy powtarzać, lecz
natychmiast począł rwać zębami wątrobę i łykać z chciwością surowe kawały, a
widząc, że Staś patrzy na niego z obrzydzeniem, nie przestawał między jednym a
drugim sykiem powtarzać: "Msuri! msuri!"
Zjadł w ten sposób przeszło pół wątroby, po czym
zabrał się do oprawiania antylopy. Czynił to nadzwyczaj szybko i umiejętnie,
tak że niebawem skóra była zdjęta i udziec oddzielony od grzbietu. Wówczas
Staś, zdziwiony nieco, że Saba nie znalazł się przy tej robocie, gwizdnął na
niego, by zaprosić go na walną ucztę z przednich części zwierzęcia.
Lecz Saba nie pojawił się wcale, natomiast schylony
nad antylopą Kali podniósł głowę i rzekł:
- Wielki pies polecieć za bawołem.
- Widziałeś? - zapytał Staś.
- Kali widzieć.
To rzekłszy założył na głowę polędwicę antylopy, a dwa
udźce na ramiona i ruszył do wąwozu. Staś gwizdnął jeszcze kilka razy i czekał,
ale widząc, że czyni to na próżno, poszedł za nim. W wąwozie Mea zajęta już
była ścinaniem cierni na zeribę, Nel zaś skubiąc swymi małymi paluszkami
ostatnią pentarkę zapytała:
- Czy to na Sabę gwizdałeś? on poleciał za wami.
- Poleciał za bawołem, którego postrzeliłem, i jestem
bardzo niespokojny - odpowiedział Staś.
-To są zwierzęta ogromnie zawzięte, a tak silne, że
lew nawet boi się na nie napadać. Z Sabą może być źle, jeśli rozpocznie walkę z
takim przeciwnikiem.
Usłyszawszy to Nel zaniepokoiła się bardzo i
oświadczyła, że nie pójdzie spać, póki Saba nie wróci. Staś widząc jej
zmartwienie zły był na siebie, że nie zataił przed nią niebezpieczeństwa, i
począł ją pocieszać.
- Poszedłbym za nimi ze strzelbą - mówił - ale muszą
już być bardzo daleko, a wkrótce zapadnie noc i ślady staną się niewidzialne.
Bawół jest mocno strzelony i mam nadzieję, że padnie. W każdym razie osłabi go
utrata krwi i jeśli nawet rzuci się na Sabę, to Saba potrafi uciec... Tak!
Wróci może dopiero w nocy, ale wróci na pewno.
I mówiąc to sam nie bardzo wierzył we własne słowa,
pamiętał bowiem, co czytywał o niesłychanej mściwości afrykańskiego bawołu,
który nawet ciężko ranny obiega kołem i zasadza się przy ścieżce, którą idzie
myśliwy, a potem atakuje niespodzianie, porywa go na rogi i wyrzuca w górę. Z
Sabą mogło się wydarzyć coś podobnego, nie mówiąc o innych niebezpieczeństwach,
które groziły mu w powrotnej drodze - w nocy.
Jakoż niebawem noc zapadła. Kali i Mea urządzili
zeribę, rozpalili ogień i zajęli się wieczerzą. Saba nie wracał.
Nel strapiona była coraz więcej i w końcu zaczęła
płakać.
Staś zmusił ją nieledwie, żeby się położyła,
obiecując, że będzie czekał na Sabę, a jak tylko się rozwidni, pójdzie sam go
szukać i przyprowadzi. Nel poszła wprawdzie pod namiot, ale co chwila wychylała
główkę spod jego skrzydeł pytając, czy pies nie wrócił. Sen zmorzył ją dopiero
po północy, gdy Mea wyszła, by zastąpić Kalego, który czuwał nad ogniem.
- Czemu córka księżyca płakać? - zapytał Stasia młody
Murzyn, gdy obaj pokładli się do snu na czaprakach. - Kali tego nie chce.
- Żal jej Saby, którego bawół pewno zabił.
- A może nie zabił - odrzekł czarny chłopak.
Po czym umilkł i Staś zasnął głęboko. Było jednak jeszcze
ciemno, gdy się obudził, albowiem począł mu dokuczać chłód. Ogień przygasł.
Mea, która miała go pilnować, zdrzemnęła się i od pewnego czasu przestała
dorzucać chrustu na węgle.
Wojłok, na którym spał Kali, był pusty.
Staś sam dorzucił paliwa, po czym trącił Murzynkę i
spytał:
- Gdzie jest Kali?
Chwilę patrzyła na niego nieprzytomnie, po czym
roztrzeźwiwszy się należycie, rzekła:
- Kali wziął miecz Gebhra i poszedł za zeribę.
Myślałam, że chce naciąć więcej chrustu, ale on wcale nie wrócił.
- Dawno wyszedł?
- Dawno.
Staś czekał przez pewien czas, ale gdy Murzyna nie
było długo widać, mimo woli zadał sobie pytanie:
- Uciekł?
I serce ścisnęło mu się przykrym uczuciem, jakie budzi
zawsze niewdzięczność ludzka. Przecie on ujmował się za tym Kalim i bronił go
wówczas, gdy Gebhr znęcał się nad nim po całych dniach, a następnie ocalił mu
życie. Nel była zawsze dla niego dobra i płakała nad jego niedolą, a oboje
obchodzili się z nim jak najlepiej. On zaś uciekł! Sam przecie mówił, że nie
wie, w której stronie leżą osady Wa-hima, i że nie zdołałby do nich trafić, a
jednak uciekł! Stasiowi znów przypomniały się podróże afrykańskie czytane w
Port-Saidzie i opowiadania podróżników o głupocie Murzynów, którzy porzucają ładunki
i uciekają nawet wówczas, gdy ucieczka grozi im niechybną śmiercią. Oczywiście,
że i Kali, mając za całą broń tylko sudański miecz Gebhra, musi umrzeć z głodu
lub - o ile nie wpadnie w ponowną niewolę u derwiszów - stać się łupem dzikich
zwierząt.
- Ach! Niewdzięcznik i głupiec!
Staś począł następnie rozmyślać i nad tym, o ile
podróż bez Kalego będzie trudniejsza dla nich i kłopotliwsza, a praca cięższa.
Poić konie i pętać na noc, rozpinać namiot, budować zeribę, pilnować w czasie
drogi, by nie poginęły zapasy i juki z rzeczami, obdzierać i dzielić zabitą
zwierzynę - wszystko to, w braku młodego Murzyna, miało teraz spaść na niego, a
on przyznawał w duchu, że o niektórych czynnościach, na przykład o obdzieraniu
ze skóry zwierzyny, nie ma najmniejszego pojęcia.
"Ha! trudno - rzekł sobie - trzeba!..."
Tymczasem słońce wysunęło się zza widnokręgu i - jak
zawsze bywa pod zwrotnikami - dzień zrobił się w jednej chwili. Nieco później
woda do mycia, którą Mea przygotowała na noc dla panienki, poczęła chlupać pod
namiotem, co znaczyło, że Nel wstała i ubiera się. Jakoż wkrótce ukazała się
ubrana już, ale z grzebieniem w ręku i z nastroszoną jeszcze czuprynką.
- A Saba? - zapytała.
- Nie ma go dotąd.
Usta dziewczynki poczęły zaraz drgać.
- Może jeszcze wróci - rzekł Staś. - Pamiętasz, że na
pustyni nie bywało go czasem po dwa dni, a potem zawsze nas doganiał.
- Mówiłeś, że pójdziesz go poszukać?...
- Nie mogę.
- Dlaczego, Stasiu?
- Bo nie mogę zostawić cię tylko z Meą w wąwozie.
- A Kali?
- Kalego nie ma.
I zamilkł nie wiedząc sam, czy ma jej powiedzieć całą
prawdę; ale ponieważ rzecz nie mogła się ukryć, więc pomyślał, że lepiej jest
wyjawić ją od razu.
- Kali zabrał miecz Gebhra - rzekł - i w nocy poszedł
nie wiadomo dokąd. Kto wie, czy nie uciekł. Murzyni często tak robią, nawet na
własną zgubę. Żal mi go... Ale może jeszcze zrozumie, że głupstwo zrobił, i...
Dalsze słowa przerwało mu radosne szczekanie Saby,
które napełniło cały wąwóz. Nel rzuciła grzebień na ziemię i chciała biec na
spotkanie - wstrzymały ją jednak ciernie zeriby.
Staś począł je co prędzej rozrzucać, zanim wszelako
otworzył przejście, naprzód zjawił się Saba, a za nim Kali, tak świecący i
mokry od rosy jakby po największym deszczu.
Radość ogromna ogarnęła oboje dzieci i gdy Kali, nie
mogąc złapać tchu ze zmęczenia, znalazł się za płotem zeriby, Nel zarzuciła mu
swoje białe rączki na czarną szyję i uściskała go z całej siły.
A on rzekł:
- Kali nie chce widzieć bibi płakać, więc Kali znaleźć
psa.
- Dobry Kali! - odpowiedział Staś klepiąc go po
ramieniu. - A nie bałeś się spotkać po nocy lwa albo pantery?
- Kali bać się, ale Kali pójść - odpowiedział chłopak.
Słowa te zjednały mu jeszcze bardziej serca dzieci.
Staś na prośby Nel wydobył z jednego toboła sznurek szklanych paciorków, w
które przy wyjeździe z Omdurmanu zaopatrzył ich Grek Kaliopuli, i przyozdobił
nim wspaniale szyję Kalego, ów zaś, uszczęśliwiony z podarku, spojrzał zaraz z
wielką dumą na Meę i rzekł:
- Mea nie mieć paciorków, a Kali mieć, bo Kali jest
"wielki świat".
W ten sposób zostało nagrodzone poświęcenie czarnego
chłopca. Saba natomiast otrzymał ostrą burę, z której po raz wtóry od czasu
służby u Nel dowiedział się, że jest zupełnie brzydki i że jeśli jeszcze raz
zrobi coś podobnego, to będzie prowadzony na sznurku jak małe szczenię. On
słuchał tego kiwając w dość dwuznaczny sposób ogonem. Nel jednak twierdziła, iż
widać mu było z oczu, że się wstydzi, i że z pewnością się zaczerwienił, czego
nie można było zobaczyć tylko dlatego, że ma paszczę pokrytą sierścią.
Potem nastąpiło śniadanie złożone z wybornych dzikich
fig i z combra gnu, a podczas śniadania Kali opowiadał swe przygody. Staś zaś
tłumaczył je nie rozumiejącej języka ki-swahili Nel na angielski. Bawół, jak
się pokazało, uciekł daleko. Kalemu trudno było znaleźć ślad, ponieważ noc była
bezksiężycowa. Na szczęście dwa dni przedtem padał deszcz i ziemia nie była
zbyt twarda, skutkiem czego racice ciężkiego zwierzęcia wybijały w niej
zagłębienia. Kali szukał ich za pomocą palców u nóg i szedł długo. Bawół padł
wreszcie i musiał paść nieżywy, gdyż nie było żadnych śladów walki między nim a
Sabą. Gdy Kali ich znalazł, Saba zżarł już był większą część przedniej łopatki
bawołu, ale choć więcej już jeść nie mógł, nie pozwalał jednak zbliżyć się do
mięsa dwom hienom i kilkunastu szakalom, które stały naokół czekając, aż
silniejszy drapieżnik ukończy ucztę i odejdzie.
Chłopiec skarżył się, że pies warczał także i na
niego, ale on wówczas zagroził mu gniewem "pana wielkiego" i bibi, po
czym wziął go za obrożę i odciągnął od bawołu, a puścił dopiero w wąwozie.
Na tym skończyło opowiadanie nocnych przygód Kalego,
po czym wszyscy w dobrych humorach siedli na konie i pojechali dalej.
Jedna tylko długonoga Mea, lubo cicha i pokorna,
spoglądała z zazdrością na naszyjnik młodego Murzyna i na obrożę Saby i myślała
ze smutkiem w duszy:
"Oni obaj są "wielki świat", a ja mam
tylko mosiężną obrączkę na jednej nodze".
Rozdział 24
Przez następne trzy dni jechali wciąż wąwozem i zawsze
w górę. Dni były przeważnie upalne, noce na przemian chłodne albo parne.
Zbliżała się pora dżdżysta. Zza widnokręgu wysuwały się tu i ówdzie chmury, białe
jak mleko, ale głębokie i zawalne. Stronami widać było już smugi dżdżu i
dalekie tęcze. Nad ranem trzeciego dnia jedna z takich chmur pękła nad ich
głowami jak beczka, z której zleciała obręcz, i pokropiła ich ciepłym i
obfitym, ale na szczęście krótkotrwałym deszczem. Potem pogoda uczyniła się
jednak piękna i mogli jechać dalej. Pentarki ukazywały się znów w takiej
ilości, że Staś strzelał do nich nie zsiadając z konia i zabił w ten sposób
pięć sztuk, co licząc nawet z Sabą aż nadto starczyło na jednorazowy posiłek.
Podróż w odświeżonym powietrzu nie była wcale uciążliwa, a obfitość zwierzyny i
wody usuwała obawę głodu i pragnienia. W ogóle szło im łatwiej, niż się
spodziewali, toteż Stasia nie opuszczał dobry humor i jadąc obok dziewczynki
gwarzył z nią wesoło, a chwilami i żartował.
- Wiesz co, Nel - mówił, gdy na chwilę zatrzymali
konie pod wielkim drzewem chlebowym, z którego Kali z Meą obcinali podobne do
ogromnych melonów owoce - czasem mi się zdaje, że ja jestem błędny rycerz.
- A co to jest błędny rycerz? - zapytała Nel zwracając
ku niemu swą śliczną główkę.
- Dawno, dawno temu, w średnich wiekach, byli tacy
rycerze, którzy jeździli po świecie i szukali przygód. Walczyli z olbrzymami i
smokami i wiesz? każdy miał swoją damę, którą opiekował się i której bronił.
- To ja jestem taka dama?
Staś zastanowił się przez chwilę, po czym odrzekł:
- Nie - tyś na to za mała. Tamte wszystkie były
dorosłe.
I ani przez głowę mu nie przeszło, że może żaden
błędny rycerz nie uczynił tyle dla swej damy, ile on dla tej małej siostrzyczki
- po prostu wydawało mu się, że to, co uczynił, rozumiało się samo przez się.
Lecz Nel uczuła się pokrzywdzona jego słowami, więc
wysunąwszy z nadąsaną minką usta rzekła:
- A mówiłeś raz w pustyni, że postąpiłam jak osoba
trzynastoletnia? Aha!
- No to raz. Ale masz lat osiem.
- To za dziesięć będę miała osiemnaście!
- Wielka rzecz! A ja dwudziesty czwarty! W takim wieku
człowiek nie myśli już o żadnych damach, bo ma co innego do roboty. Rozumie
się!
- A co będziesz robił?
- Będę inżynierem albo marynarzem, albo jeśli w Polsce
będzie wojna, to pojadę się bić jak mój ojciec.
Ona zaś spytała niespokojnie:
- Ale wrócisz do Port-Saidu?
- Pierwej musimy tam powrócić oboje.
- Do tatusia! - odpowiedziała dziewczynka.
I oczy jej zamgliły się smutkiem i tęsknotą. Na
szczęście nadleciało w tej chwili stadko prześlicznych papug, szarych, z
różowymi głowami i z różową podszewką pod spodem skrzydeł. Dzieci zapomniały
natychmiast o poprzedniej rozmowie i poczęły śledzić oczyma ich lot.
Stadko zakręciło nad grupą euforbii i spadło na
rosnący opodal sykomor, wśród którego gałęzi rozległy się zaraz głosy podobne
do gadatliwej narady lub kłótni.
- To są papugi, które najłatwiej uczą się mówić rzekł
Staś. - Gdy zatrzymamy się gdzie na dłużej, postaram się złapać taką dla
ciebie.
- O Stasiu! Dziękuję! - odpowiedziała z radością Nel.
- Będzie się nazywała Daisy...
Tymczasem Mea i Kali, naobcinawszy owoców z chlebowca,
obładowali nimi konie i mała karawana ruszyła dalej. Po południu zaczęło się
jednak znów chmurzyć i chwilami przelatywały krótkie dżdże napełniając wodą
wszystkie załamy i wgłębienia gruntu. Kali przepowiadał wielką ulewę, więc Stasiowi
przyszło do głowy, że wąwóz, który zacieśniał się znów coraz bardziej, nie
będzie dość bezpiecznym na noc schronieniem, albowiem zmienić się może w potok.
Z tego powodu postanowił nocować na górze, a postanowienie to ucieszyło i Nel,
zwłaszcza gdy wysłany na zwiady Kali powrócił i oświadczył, że niedaleko
znajduje się lasek złożony z rozmaitych drzew, a w nim dużo małych małpek, nie
tak brzydkich i złych jak pawiany, które spotykali dotychczas.
Trafiwszy zatem na miejsce, w którym ściany skalne
były niskie i rozchylały się łagodnie, wyprowadzili konie i zanim się
ściemniło, roztasowali się na nocleg. Namiot Nel stanął w miejscu wysokim i
suchym, pod wielkim kopcem termitów, który zamykał całkiem przystęp z jednej
strony i ułatwiał przez to robotę zeriby.
Blisko wznosiło się potężne drzewo o szeroko
rozpostartych konarach, te zaś, okryte gęstym liściem, mogły dać dobrą ochronę
od deszczu. Przed zeribą rosły pojedyncze kępy drzew, a dalej zbity i powiązany
pnączami las, ponad którym wystrzelały wysoko korony jakichś dziwacznych palm,
podobne jakby do olbrzymich wachlarzy albo do rozwiniętych pawich ogonów.17
Staś dowiedział się od Kalego, że przed drugą porą
dżdżystą, a więc w jesieni, niebezpiecznie jest nocować pod tymi palmami,
albowiem dojrzałe wówczas, ogromne ich owoce obrywają się niespodzianie i
spadają ze znacznej wysokości z taką siłą, że mogą zabić człowieka, a nawet i
konia. Obecnie jednak owoce były dopiero w zawiązku, i z dala, zanim słońce
zaszło, widać było pod koronami śmigające małe małpeczki, które w wesołych
skokach uganiały się wzajem za sobą.
Staś wraz z Kalim przygotowali wielki zapas drzewa,
tak aby starczyło go na całą noc, a ponieważ chwilami zrywały się silne
podmuchy gorącego wiatru, więc wzmocnili zeribę kołkami, które młody Murzyn
pozaostrzał mieczem Gebhra i pozatykał w ziemię. Ostrożność ta nie była wcale
zbyteczna, gdyż silny wicher mógł porozrzucać kolczaste gałęzie, z których
wzniesiona była zeriba, i ułatwić napad drapieżnikom.
Jednakże zaraz po zachodzie słońca wiatr ustał,
natomiast powietrze stało się parne i ciężkie. W przerwach między chmurami
przeświecały z początku tu i ówdzie gwiazdy, ale następnie noc zapadła zupełnie
czarna, tak że na krok nie było nic widać. Mali wędrowcy zgromadzili się przy
ogniu, nasłuchując wrzasków i skrzeczenia małp, które w pobliskim lesie czyniły
prawdziwy jarmark. Wtórowało im skomlenie szakali i rozmaite inne nieznane
głosy, w których znać było niepokój i strach przed tym, co pod osłoną ciemności
grozi w puszczy każdej żywej istocie.
Nagle zrobiło się cicho jak makiem siał, albowiem w
mrocznych głębinach rozległo się stękanie lwa.
Konie, które pasły się opodal wśród młodej dżungli,
poczęły zbliżać się do światła, podskakując na spętanych przednich nogach, waleczny
zaś zwykle Saba zjeżył sierść i z wciśniętym ogonem tulił się do ludzi szukając
widocznie ich opieki.
Stękanie rozległo się znowu - rzekłbyś, spod ziemi
głębokie, ciężkie, wysilone, jakby zwierz z trudnością wydobywał je ze swych
potężnych płuc. Szło nisko nad ziemią, na przemian wzmagało się i cichło,
przechodząc chwilami w głuche, ogromnie posępne jęki.
- Kali! dorzuć do ognia! - ozwał się Staś.
Murzyn dorzucił tak skwapliwie na ognisko naręcze
gałęzi, że naprzód buchnęły całe snopy iskier, po czyn dopiero strzelił w górę
wysoki płomień.
- Stasiu, lew nas nie napadnie?... prawda? - szepnęła
Nel pociągając chłopca za rękaw.
- Nie. Nie napadnie. Patrz, jaka zeriba wysoka...
I mówiąc tak, wierzył istotnie, że niebezpieczeństwo
im nie grozi, ale lękał się o konie, które coraz bliżej cisnęły się do płotu i
mogły go stratować.
Tymczasem stękanie przeszło w przeciągły, grzmiący
ryk, od którego truchleje wszelkie żywe stworzenie, a ludziom, nawet nie
znającym trwogi, drgają tak nerwy, jak drgają szyby od dalekich strzałów
armatnich.
Staś rzucił przelotne spojrzenie na Nel i widząc jej
trzęsącą się bródkę i wilgotne oczy rzekł:
- Nie bój się! nie płacz!
A ona odpowiedziała tak samo jak niegdyś w pustyni:
- Ja nie chcę płakać... tylko mi się... oczy pocą! Oj!
Ostatni wykrzyk wyrwał jej się z ust dlatego, że w tej
chwili od strony lasu zagrzmiał drugi ryk jeszcze potężniejszy od pierwszego,
bo bliższy. Konie poczęły wprost pchać się na zeribę i gdyby nie długie i
twarde jak stal kolce akacjowych gałęzi, byłyby ją przełamały. Saba warczał i
zarazem drżał jak liść, Kali zaś jął powtarzać przerywanym głosem:
- Panie! dwa! dwa!... dwa!...
A lwy, poczuwszy się wzajem, nie ustawały teraz ryczeć
i straszliwy koncert trwał w ciemnościach ciągle, albowiem gdy jeden zwierz
milknął, poczynał drugi. Staś nie mógł wkrótce rozpoznać, skąd dochodzą ich
głosy, gdyż echo powtarzało je w wąwozie, skała odsyłała je skale, szły górą i
dniem, napełniały las, dżunglę, nasycały całą ciemność grzmotem i trwogą.
Jedna tylko rzecz zdawała się chłopcu pewna, a
mianowicie, że zbliżały się coraz bardziej. Kali zmiarkował również, że lwy
obiegają obozowisko zataczając coraz mniejsze kręgi i że powstrzymywane od
napadu tylko blaskiem płomienia, wypowiadają rykiem swe niezadowolenie i obawę.
Widocznie jednak i on sądził, że niebezpieczeństwo
grozi jedynie koniom, gdyż rozstawiwszy palce rzekł:
- Lwy zabić jeden, zabić dwa - nie wszystkie! nie
wszystkie!...
- Dorzuć do ognia! - powtórzył Staś.
Buchnął znów żywszy płomień; ryki ustały nagle. Ale
Kali podniósł głowę i patrząc w górę począł nasłuchiwać.
- Co tam? - zapytał Staś.
- Deszcz! - odrzekł Murzyn.
Staś nastawił z kolei uszu. Konary drzewa osłaniały
namiot i całą zeribę, więc na ziemię nie spadła jeszcze żadna kropla, ale w
górze słychać było szelest liści. Ponieważ parnego powietrza nie poruszał
najmniejszy powiew, łatwo się było domyślić, że to deszcz poczyna szemrać w
gęstwinie.
Szelest wzmagał się z każdą chwilą i po niejakim
czasie dzieci ujrzały krople spływające z liści, podobne przy blasku ognia do
wielkich, różowych pereł. Jak przepowiedział Kali, rozpoczynała się ulewa.
Szelest zmienił się w szum. Spadało coraz więcej kropel, a wreszcie przez
gęstwę poczęły przenikać całe sznurki wody.
Ognisko pociemniało. Próżno Kali dorzucał całe
naręcza. Z wierzchu mokre gałęzie dymiły tylko, a od spodu syczały węgle - i
płomień co się wzmógł, to przygasał.
- Gdy ulewa zaleje ogień, będzie nas broniła jeszcze
zeriba - rzekł Staś dla uspokojenia Nel.
Po czym wprowadził dziewczynkę pod namiot i otulił ją
pledem, ale sam wyszedł co prędzej, gdyż krótkie, urywane ryki ozwały się na
nowo. Tym razem rozległy się one bliżej i brzmiała w nich jakby radość.
Ulewa potężniała z każdą chwilą. Deszcz dudnił po
twardych liściach nabaku i pluskał. Gdyby ognisko nie było pod osłoną konarów,
byłoby zgasło od razu, ale i tak unosił się nad nim przeważnie dym, wśród
którego przebłyskiwały wąskie, błękitne płomyki. Kali dał za wygraną i nie
dokładał więcej suszu. Natomiast, zarzuciwszy naokoło drzewa powróz, wspinał
się za pomocą niego coraz wyżej po pniu.
- Co robisz? - zawołał Staś.
- Kali włazić na drzewa.
- Po co? - krzyknął chłopiec, oburzony samolubstwem
Murzyna:
Jasna, przeraźliwa błyskawica rozdarła ciemność, a
odpowiedź Kalego zgłuszył nagły grzmot, który wstrząsnął niebem i puszczą.
Jednocześnie zerwał się wicher, targnął konarami drzewa, rozmiótł w mgnieniu
oka ognisko, porwał rozżarzone jeszcze pod popiołem węgle i wraz ze snopami
iskier poniósł je w dżunglę.
Nieprzebita ciemność ogarnęła chwilowo obozowisko.
Straszna podzwrotnikowa burza rozszalała się na ziemi i niebie. Grzmot
następował po grzmocie, błyskawica po błyskawicy. Krwawe zygzaki piorunów
rozdzierały czarne jak kir niebo. Na pobliskich skałach pojawiła się dziwna,
błękitna kula, która przez czas jakiś toczyła się wzdłuż wąwozu, a następnie
buchnęła oślepiającym światłem i pękła z hukiem tak okropnym, iż zdawało się,
że skały rozsypią się w proch od wstrząśnienia.
Potem znów nastała ciemność.
Staś zląkł się o Nel i poszedł omackiem do namiotu.
Namiot, osłonięty kopcem termitów i olbrzymim pniem, stał jeszcze, ale pierwsze
silniejsze uderzenie wichru mogło potargać sznury i ponieść go Bóg wie dokąd. A
wicher to opadał, to zrywał się ze wściekłą siłą, niosąc fale dżdżu i całe
chmary liści i gałęzi nałamanych w pobliskim lesie. Stasia ogarnęła rozpacz.
Nie wiedział, czy zostawić Nel w namiocie, czy ją z niego wyprowadzić. W
pierwszym razie mogła zaplątać się w sznury i zostać porwana wraz ze zwojami
płótna, w drugim groziło jej przemoczenie i także porwanie, gdyż i Staś, lubo
bez porównania silniejszy, z największym trudem utrzymywał się na nogach.
Sprawę rozstrzygnął wicher, który w chwilę później
porwał dach namiotu. Płócienne ściany nie dawały już żadnego schronienia. Nie
pozostawało nic innego, jak czekać na przejście burzy, w ciemnościach, wśród
których krążyły dwa lwy.
Staś przypuszczał, że może i one schroniły się w
pobliskim lesie przed nawałnicą, ale był zupełnie pewien, że po jej przejściu
wrócą. Grozę położenia zwiększało i to, że wiatr rozmiótł do szczętu zeribę.
Wszystko groziło zgubą. Strzelba Stasia nie mogła
przydać się na nic. Jego energia również. Wobec burzy, piorunów, huraganu,
dżdżu, ciemności i wobec lwów, które przytaiły się może o kilka kroków, czuł
się bezbronny i bezradny. Szarpane wichrem płócienne ściany oblewały ich ze
wszystkich stron wodą, więc otoczywszy ramieniem Nel wyprowadził ją z namiotu,
po czym oboje przytulili się do pnia nabaku czekając śmierci lub bożego
zmiłowania.
A wtem, między jednym a drugim uderzeniem wiatru,
doszedł ich głos Kalego zaledwie dosłyszalny wśród pluskania dżdżu:
- Panie wielki, na drzewo, na drzewo!
I jednocześnie koniec spuszczonego z góry mokrego
sznura dotknął ramienia chłopca.
- Przywiązać bibi, a Kali ją wciągnąć! - wołał dalej
Murzyn.
Staś nie wahał się ani chwili. Otuliwszy Nel
wojłokiem, by powróz nie wpił się w jej ciało, obwiązał ją nim w pasie,
następnie podniósł na wyciągniętych ramionach w górę i zawołał:
- Ciągnij!
Pierwsze konary drzewa wyrastały dość nisko, więc
powietrzna podróż Nel trwała krótko. Kali chwycił ją niebawem swymi silnymi
rękoma i umieścił między pniem a olbrzymim konarem, gdzie było dość miejsca
nawet i na pół tuzina takich drobnych istotek. Żaden wiatr nie mógł jej stamtąd
wydmuchnąć, a prócz tego, chociaż po całym drzewie spływała woda, jednakże
gruby na kilkanaście stóp pień chronił ją przynajmniej od nowych fal deszczu,
niesionych przez wicher ukośnie.
Zabezpieczywszy małą bibi Murzyn spuścił znów powróz
dla Stasia, lecz ów jak kapitan, który z tonącego okrętu ustępuje ostatni,
kazał włazić przed sobą Mei.
Kali nie potrzebował jej wcale ciągnąć, gdyż w jednej
chwili wdrapała się po powrozie z taką wprawą i zręcznością, jakby była rodzoną
siostrą szympansa. Stasiowi poszło znacznie trudniej, lecz i on dość był na to
dobrym gimnastykiem, by przezwyciężyć ciężar własnego ciała oraz strzelby i
kilkunastu naboi, którymi napełnił kieszenie.
W ten sposób wszyscy czworo znaleźli się na drzewie.
Staś tak przyzwyczaił się myśleć w każdym położeniu o
Nel, że i teraz zajął się przede wszystkim sprawdzeniem, czy jej nie grozi
upadek, czy ma dosyć miejsca i czy może wygodnie się położyć. Uspokojony pod
tym względem, począł łamać głowę, jakby zabezpieczyć ją od deszczu. Ale na to
nie było rady. Zbudować jakiś daszek nad jej głową byłoby łatwo w dzień, ale
teraz otaczała ich taka ciemność, że nie widzieli się wzajem wcale. Gdybyż
przynajmniej ta burza przeszła i gdyby udało się rozpalić ogień, można by
osuszyć ubranie Nel! Staś z rozpaczą myślał, że przemoczona do ostatniej nitki
dziewczynka dostanie niezawodnie nazajutrz pierwszego ataku febry.
Bał się, że nad ranem, po burzy, zrobi się chłodno,
jak bywało poprzednich nocy. Dotychczas jednak uderzenia wiatru były raczej
gorące i deszcz jak ugrzany Dziwiła tylko Stasia jego uporczywość, gdyż
wiedział, że burze podzwrotnikowe im bardziej szaleją, tym trwają krócej.
Po długim dopiero czasie ucichły grzmoty i uderzenia
wiatru osłabły, ale deszcz padał ciągle, mniej wprawdzie ulewny niż poprzednio,
ale ciężki i tak gęsty, że liście nabaku nie dawały żadnej przed nim ochrony Z
dołu dochodził szum wody, jakby cała dżungla zmieniła się w jedno jezioro. Staś
pomyślał, że w wąwozie czekałaby ich śmierć niechybna. Ogromnym żalem
przejmowała go też myśl, co się stanie z Sabą - i nie śmiał mówić o nim z Nel.
Miał wszelako trochę nadziei, że zmyślny pies znajdzie bezpieczny przytułek
wśród skał sterczących nad wąwozem. Nie było jednak możności przyjść mu z
jakąkolwiek pomocą.
Siedzieli więc jedno przy drugim wśród rozłożystych
konarów, moknąc i czekając dnia. Po upływie jeszcze kilku godzin powietrze
poczęło się ochładzać i deszcz na koniec ustał. Woda spłynęła też już widocznie
po pochyłości na niższe miejsca, gdyż nie było słychać plusku ni szumu. Staś
zauważył poprzednich dni, że Kali umie rozniecić ogień nawet z mokrych gałęzi,
przyszło mu więc do głowy, by kazać Murzynowi zejść i spróbować, czy mu się to
nie uda i tym razem. Lecz w chwili, w której zwrócił się do niego, stało się
coś takiego, co wszystkim czworgu zmroziło krew w żyłach.
Oto głęboką ciszę nocną rozdarł nagle kwik koński,
straszny, przeraźliwy, pełen bólu, trwogi i śmiertelnego przerażenia.
Zakotłowało się coś w ciemności, rozległ się krótki charkot, następnie głuche
jęki, chrapanie, drugi kwik koński, jeszcze przeraźliwszy, po czym wszystko
umilkło.
- Lwy, panie wielki! lwy zabijać konie! - szeptał
Kali.
Było coś tak okropnego w tym nocnym napadzie, w tej
przemocy potworów i w tym nagłym morderstwie bezbronnych zwierząt, że Staś
struchlał na chwilę i zapomniał o strzelbie. Na co zresztą przydałoby się
strzelać wśród takiej ćmy? Chyba na to, by ci nocni mordercy, jeśli światło i
huk ich przestraszy, porzucili zabite już konie, a pognali za tymi, które
rozproszyły się i odleciały od obozowiska tak daleko, jak na spętanych nogach
mogły odlecieć.
Stasia przeszły ciarki na myśl, co by się stało, gdyby
byli pozostali na dole. Przytulona do niego Nel dygotała tak, jakby już chwycił
ją pierwszy atak febry, ale drzewo zabezpieczało ich przynajmniej od napadu.
Kali ocalił im po prostu życie.
Była to jednak straszna noc - najstraszniejsza w całej
podróży.
Siedzieli jak zmokłe ptaki na gałęzi, nadsłuchując, co
się dzieje na dole. A tam przez jakiś czas trwało głębokie milczenie, lecz
niebawem ozwały się pomruki, odgłos jakby chłeptania, cmokanie oddzieranych
kawałów mięsa oraz chrapliwy oddech i postękiwanie potworów.
Woń surowizny i krwi doszła aż do drzewa, gdyż lwy
ucztowały nie więcej jak o dwadzieścia kroków od zeriby.
I ucztowały tak długo, że Stasia porwała w końcu
złość. Chwycił strzelbę i wypalił w kierunku odgłosów.
Ale odpowiedział mu tylko urywany, gniewliwy ryk, po
czym rozległ się trzask gruchotanych w potężnych szczękach kości. W głębi
połyskiwały błękitno i czerwono oczy hien i szakali czekających na swoją kolej.
I tak upływały długie godziny nocy.
Rozdział 25
Słońce wzeszło nareszcie i rozświeciło dżunglę, kępy
drzew i las. Lwy znikły, zanim pierwszy promień zabłysnął na widnokręgu. Staś
kazał Kalemu rozniecić ogień, a Mei wydobyć rzeczy Nel ze skórzanego worka, w
którym były upakowane, wysuszyć je i przebrać dziewczynkę jak najprędzej. Sam,
wziąwszy strzelbę, poszedł zwiedzić obozowisko, a zarazem przypatrzyć się
spustoszeniu, jakiego narobiła burza i dwaj nocni mordercy.
Zaraz za zeribą, z której zostały tylko kołki, leżał
pierwszy koń zżarty prawie do połowy, o sto kroków drugi, ledwie napoczęty, a
zaraz za nim trzeci z wyszarpanym brzuchem i ze zgruchotanym łbem. Wszystkie
straszny przedstawiały widok, oczy bowiem miały otwarte, pełne zakrzepłego przerażenia,
i wyszczerzone zęby. Ziemia była stratowana, w zagłębieniach całe kałuże krwi.
Stasia porwała taka złość, że w tej chwili prawie życzył sobie, żeby zza
jakiejś kępy wychyliła się kudłata głowa ociężałego po nocnej uczcie rozbójnika
i żeby mógł wpakować w nią kulę. Ale musiał odłożyć zemstę na czas późniejszy,
obecnie bowiem miał co innego do roboty. Należało odnaleźć i połapać pozostałe
konie. Chłopiec przypuszczał, że musiały schronić się w lesie, również jak i
Saba, którego trupa nigdzie nie było widać. Nadzieja, że wierny towarzysz
niedoli nie padł ofiarą drapieżników, uradowała tak Stasia, że nabrał lepszej
otuchy, a jego radość powiększyło jeszcze odnalezienie osła. Pokazało się, że
mądry długouch nie chciał nawet utrudzać się zbyt daleką ucieczką. Zaszył się
po prostu na zewnątrz zeriby w kąt utworzony przez kopiec termitów i drzewo - i
tam, mając zabezpieczoną głowę i boki, czekał, co się stanie dalej, gotów w
danym razie odeprzeć napad za pomocą bohaterskiego wierzgania. Ale lwy
najwidoczniej nie dostrzegły go wcale, więc gdy słońce wzeszło i
niebezpieczeństwo minęło, uważał za stosowne położyć się i odpocząć po
dramatycznych wrażeniach nocnych.
Staś krążąc koło obozowiska odnalazł wreszcie na
rozmiękłej ziemi wyciski kopyt końskich. Ślady szły w stronę lasu, a potem
skręcały ku wąwozowi. Była to okoliczność pomyślna, albowiem połapanie koni w
wąwozie nie przedstawiało wielkich trudności. O kilkanaście kroków dalej
znalazło się w trawie pęto, które jeden z koni zerwał w ucieczce. Ten musiał
odbiec tak daleko, że na razie można go było uważać za straconego. Natomiast
dwa inne dostrzegł Staś za niską skałą, nie w samym parowie, lecz na jego
brzegu. Jeden z nich tarzał się, drugi szczypał młodą, jasnozieloną trawę. Oba
wyglądały niesłychanie zmęczone jakby po długiej drodze. Ale światło dzienne
wygnało trwogę z ich serc, gdyż powitały Stasia krótkim, przyjaznym rżeniem.
Koń, który się tarzał, zerwał się na nogi, przy czym chłopiec zauważył, że i
ten wyswobodził się także z pęt, na szczęście jednak wolał widocznie zostać
przy towarzyszu niż uciekać, gdzie go oczy poniosą.
Staś zostawił oba pod skałą i poszedł nad brzeg
wąwozu, by przekonać się, czy dalsza nim podróż jest możliwa. Jakoż obaczył, że
z powodu wielkiego spadku woda już spłynęła i że dno jest prawie suche. Po
chwili uwagę jego zwrócił jakiś białawy przedmiot zaplątany w pnącze
zwieszające się z przeciwległej ściany skalnej. Pokazało się, że był to dach
namiotu, który uderzenie wichru przyniosło aż tutaj i wbiło w gęstwinę, tak że
woda nie mogła go porwać. Namiot zapewniał, bądź co bądź, małej Nel lepsze
schronienie niż sklecony naprędce z gałęzi szałas, więc odnalezienie tej zguby
uradowało Stasia mocno.
Ale radość jego zwiększyła się jeszcze, gdy z niszy
skalnej ukrytej nieco wyżej pod lianami wyskoczył Saba trzymający w zębach
jakieś zwierzę, którego głowa i ogon zwieszały się po obu stronach jego
paszczy. Potężny pies wydrapał się w mgnieniu oka na górę i złożył u nóg Stasia
pręgowaną hienę z pogruchotanym grzbietem i odgryzioną nogą, po czym jął machać
ogonem i poszczekiwać radośnie, jakby chciał mówić: "Stchórzyłem, wyznaję,
przed lwami, ale co prawda, to i wy siedzieliście na drzewie jak pentarki.
Patrz jednak, żem nie zmarnował nocy".
I tak był dumny z siebie, że Staś zaledwie zdołał go
skłonić, by zostawił na miejscu cuchnące zwierzę i nie zanosił go w podarunku
Nel.
Gdy powrócili obaj, w obozie palił się już suty ogień,
a w naczyniach wrzała woda, w której gotowały się ziarna durry, dwie pentarki i
wędzone paski polędwicy z gnu. Nel była już przebrana w suchą odzież, ale
wyglądała tak mizernie i blado, że Staś zląkł się o nią i wziąwszy ją za rękę,
by się przekonać, czy nie ma gorączki, zapytał:
- Nel, co tobie jest?
- Nic, Stasiu, tylko mi się bardzo chce spać.
- Wierzę! Po takiej nocy! Ręce, chwała Bogu, masz
zimne. Ach! co to była za noc! Oczywiście, że ci się chce spać. I mnie także.
Ale czy nie czujesz się chora?
- Boli mnie trochę głowa.
Staś położył jej dłoń na czole. Główka była zimna tak
jak i ręce, to jednak dowodziło właśnie ogromnego wyczerpania i osłabienia,
więc chłopiec westchnął i rzekł:
- Zjesz coś ciepłego, a potem zaraz położysz się spać
i będziesz spała aż do wieczora. Dziś pogoda przynajmniej piękna i nie będzie tak
jak wczoraj.
A Nel spojrzała na niego ze strachem.
- Ale my tu nie będziemy nocowali?
- Tu nie, bo tu leżą zagryzione konie; wybierzemy
jakie inne drzewo lub też pojedziemy do wąwozu i tam urządzimy taką zeribę,
jakiej świat nie widział. Będziesz tak spała spokojnie jak w Port-Saidzie.
Lecz ona złożyła rączki i poczęła go prosić ze łzami,
żeby jechali dalej, gdyż w tym strasznym miejscu nie będzie mogła oka zmrużyć i
zachoruje z pewnością. I tak go błagała, tak powtarzała patrząc mu w oczy:
"Co, Stasiu? dobrze?" - że zgodził się na wszystko.
- Więc pojedziemy wąwozem - rzekł - bo tam jest cień.
Przyrzeknij mi tylko, że jeśli ci zbraknie sił albo będzie ci słabo, to mi
powiesz.
- Nie zbraknie, nie zbraknie! Przywiążesz mnie do
siodła i usnę w drodze doskonale.
- Nie. Siądę na tego samego konia i będę cię trzymał,
Kali i Mea pojadą na drugim, a osioł poniesie namiot.
- Dobrze! dobrze!
- Zaraz po śniadaniu musisz się trochę przespać. Nie
możemy i tak wyruszyć przed południem, ponieważ jest dużo do roboty. Trzeba
połapać konie, złożyć namiot, urządzić inaczej juki. Część rzeczy zostawimy, bo
teraz mamy wszystkiego dwa konie. Zejdzie nam na tym parę godzin, a ty
tymczasem prześpisz się i wzmocnisz. Dziś będzie upał, ale pod drzewem cienia
nie zbraknie.
- A ty i Mea, i Kali? Mnie tak przykro, że ja jedna
będę spała, a wy się musicie męczyć...
- Owszem znajdzie się i dla nas czas. O mnie się nie
troszcz. Ja w Port-Saidzie w czasie egzaminów nie sypiałem często po całych
nocach, o czym nawet i mój ojciec nie wiedział... Koledzy nie sypiali także.
Ale co mężczyzna, to nie taka mała mucha jak ty. Nie masz pojęcia, jak dziś
wyglądasz... Zupełnie jak szklana! Zostały tylko oczy i czupryna, a twarzy
wcale nie ma.
Mówił to żartobliwie, ale w duszy się bał, gdyż przy
mocnym świetle dziennym Nel miała twarz po prostu chorą, i po raz pierwszy
zrozumiał jasno, że jeśli tak dalej pójdzie, to biedne dziecko nie tylko może,
ale musi umrzeć. I na tę myśl zadygotały pod nim nogi, albowiem poczuł nagle,
że w razie jej śmierci on także nie miałby ani po co żyć, ani po co wracać do
Port-Saidu.
"Bo cóż bym miał wtedy do roboty?" -
pomyślał.
Na chwilę odwrócił się, by Nel nie dostrzegła w jego
oczach żalu i lęku, a następnie poszedł do złożonych pod drzewem rzeczy,
odrzucił wojłok, którym była okryta szkatułka z nabojami, otworzył ją i począł
czegoś szukać.
Chował tam w małej szklanej flaszce ostatni proszek
chininy i strzegł go jak oka w głowie na "czarną godzinę", to jest na
wypadek, gdyby Nel dostała febry. Ale teraz był prawie pewien, że po takiej
nocy pierwszy atak przyjdzie niezawodnie, więc postanowił mu zapobiec. Czynił
to z ciężkim sercem, myśląc, o tym, co będzie później, i gdyby nie to, że
mężczyźnie i naczelnikowi karawany nie wypadało płakać, byłby się nad tym
ostatnim proszkiem rozpłakał.
Więc chcąc pokryć wzruszenie, przybrał wielce surową
minę i wróciwszy do dziewczynki, rzekł:
- Nel, weź przed jedzeniem resztę chininy.
Ona zaś spytała:
- A jeśli ty dostaniesz febry?
- To się będę trząsł. Weź, mówię ci.
Wzięła bez dalszego oporu, albowiem od czasu jak
pozabijał Sudańczyków, bała się go trochę mimo wszelkich starań, jakimi ją
otaczał, i dobroci, jaką jej okazywał. Zasiedli potem do śniadania i po
zmęczeniu nocnym gorący rosół z pentarki smakował im wybornie. Nel zasnęła
zaraz po posiłku i spała przez kilka godzin. Staś, Kali i Mea urządzili przez
ten czas karawanę, przynieśli z wąwozu wierzch namiotu, posiodłali konie, objuczyli
i osła - i zakopali pod korzeniami nabaku te rzeczy, których nie mogli zabrać.
Sen morzył ich przy tej robocie okropnie, ale Staś z obawy, by nie zaspać,
pozwolił sobie i im na kolejną tylko drzemkę.
Była może godzina druga, gdy wyruszyli w dalszą drogę.
Staś trzymał przed sobą Nel, Kali jechał z Meą na drugim koniu. Nie zjechali
jednak od razu do parowu, ale posuwali się między jego brzegiem a lasem. Młoda
dżungla podrosła przez tę jedną dżdżystą noc bardzo znacznie, grunt jednak pod
nią był czarny i nosił ślady ognia. Łatwo było odgadnąć, że albo przechodził
tędy ze swoim oddziałem Smain, albo że pożar, przygnany z daleka wichrem,
leciał suchą dżunglą i wreszcie trafiwszy na wilgotny las przesunął się niezbyt
szerokim szlakiem między nim a wąwozem i poszedł dalej. Stasiowi chciało się
sprawdzić, czy na tym szlaku nie znajdą się jakie ślady obozowisk Smaina albo
wyciski kopyt - i z przyjemnością przekonał się, że nic podobnego nie było
widać. Kali, który się na takich rzeczach znał dobrze, twierdził stanowczo, że
ogień musiał być przyniesiony przez wiatr i że od tego czasu upłynęło już dni
kilkanaście.
- To dowodzi - zauważył Staś - że Smain ze swoimi
mahdystami jest już Bóg wie gdzie - i że w żadnym razie nie wpadniemy w jego
ręce.
Po czym oboje z Nel zaczęli przypatrywać się ciekawie
roślinności, ponieważ dotychczas nigdy nie przejeżdżali tak blisko
podzwrotnikowego lasu. Jechali teraz samym jego brzegiem, aby mieć nad głową
cień. Ziemia tu była wilgotna i miękka, zarośnięta ciemnozielonawą trawą,
mchami i paprocią. Gdzieniegdzie leżały stare, spróchniałe pnie, pokryte, jakby
kobiercem, prześlicznymi storczykami o pstrych, podobnych do motyli kwiatach, z
również pstrym dzbankiem w środku korony.18 Gdzie dochodziło słońce,
tam ziemia złociła się od innych dziwnych storczyków, drobnych i żółtych, w
których dwa płatki kwiatu wznosząc się po bokach płatka trzeciego czyniły
podobieństwo do głowy zwierzątka o dużych, ostro zakończonych uszach.19
W niektórych miejscach las podszyty był krzakami dzikiego jaśminu,20
upiętymi w girlandy z cienkich pnączów kwitnących różowo. Płytkie parowy i
wgłębienia porastały paprocie zbite w jeden nieprzenikniony gąszcz: to niskie i
rozłożyste, to wysokie, z pniami poobwijanymi jakby kądzielą, sięgające aż do
pierwszych konarów drzew i rozpostarte pod nimi w delikatną, zieloną koronkę. W
głębi nie było jednolitych drzew: daktylowce, rafie, palmy wachlarzowe,
sykomory, chlebowce, euforbie, olbrzymie odmiany senecjonów, akacji, drzewa o
uliścieniu ciemnym i lśniącym, i jasnym lub czerwonym jak krew, rosły obok
siebie, pień przy pniu, splątane gałęziami, z których strzelały kwiaty żółte i
purpurowe, podobne do świeczników. W niektórych ostępach nie było wcale widać
drzew, gdyż od ziemi aż do wierzchołków pokrywały je pnącze przerzucając się z
pnia na pień, tworząc jakby wielkie litery: W i M, zwieszając się na kształt
festonów, firanek i całych kotar. Liany kauczukowe21 dusiły wprost w
tysiącznych wężowych skrętach drzewa i zmieniały je w piramidy zasypane białym
kwieciem jak śniegiem. Naokół większych lianów obwijały się mniejsze i
gmatwanina stawała się tak niesłychana, że przetwarzała się niemal w ścianę,
przez którą ani człowiek, ani zwierz nie zdołałby się przedrzeć. Miejscami
tylko, gdzie przedzierały się słonie, których sile nic nie potrafi się oprzeć,
były powybijane w gąszczu jakby głębokie i kręte korytarze.
Śpiewu ptaków, który tak umila lasy europejskie, nie
było wcale słychać, natomiast wśród wierzchołków drzew rozlegały się
najdziwaczniejsze wołania, podobne to do odgłosu, jaki wydaje piła, to do bicia
w kotły, to do klekotania bocianów, to do skrzypienia starych drzwi, to do
klaskania w ręce, do miauczenia kotów lub nawet do głośnej podnieconej rozmowy
ludzkiej. Kiedy niekiedy wzbijało się ponad drzewa stadko papug szarych,
zielonych, białych lub gromadka jaskrawo upierzonych tukanów, o cichym falistym
locie. Na śnieżnym tle kauczukowych pnączy migały niekiedy jak leśne duchy małe
małpki żałobniczki,22 czarne zupełnie, z wyjątkiem białego ogona,
białych pasów po bokach i takichże faworytów otaczających twarz barwy węgla.
Dzieci patrzyły z podziwem na ten dziewiczy las, na
który może jeszcze nigdy nie spojrzały oczy białego człowieka. Saba dawał co
chwila nurka w gąszcze, skąd dochodziło jego wesołe szczekanie. Małą Nel
pokrzepiła chinina, śniadanie i wypoczynek. Twarzyczka jej ożywiła się i
nabrała lekkich kolorów, oczki patrzyły weselej. Co chwila wypytywała Stasia o
nazwy rozmaitych drzew i ptaków, o on odpowiadał, jak umiał. Na koniec
oświadczyła, że chce zejść z konia i nazbierać dużo kwiatów.
Lecz chłopak uśmiechnął się i odrzekł:
- Zaraz by cię tam zjadły siafu.
- Co to siafu? czy to co gorszego od lwa?
- I gorszego, i nie gorszego. To są mrówki kąsające
ogromnie. Pełno ich na gałęziach, z których spadają ludziom na plecy jak deszcz
ognisty. Ale chodzą i po ziemi. Spróbuj tylko zsiąść z konia i pójść trochę w
las, a zaraz zaczniesz podskakiwać i piszczeć jak małpka. Nawet od lwa łatwiej
się obronić. Czasem idą w ogromnych szeregach i wtedy wszystko im ustępuje z
drogi.
- Ale ty dałbyś sobie z nimi radę?
- Ja? Rozumie się!
- A jak?
- Za pomocą ognia albo ukropu.
- Ty to sobie zawsze potrafisz poradzić - rzekła z
głębokim przekonaniem.
Stasiowi pochlebiły wielce te słowa, więc odpowiedział
zarozumiale, ale zarazem i wesoło:
- Byleś była tylko zdrowa, to resztę możesz zdać na
mnie.
- Mnie już nawet i głowa nie boli.
- Chwała Bogu, chwała Bogu!
Tak rozmawiając minęli las, który jednym tylko bokiem
dochodził do parowu. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie i dopiekało
potężnie, gdyż pogoda uczyniła się wspaniała i na niebie nie było żadnej
chmurki. Konie oblały się potem, a Nel poczęła bardzo narzekać na gorąco. Z
tego powodu Staś, upatrzywszy odpowiednie miejsce, skręcił do wąwozu, w którym
zachodnia ściana rzucała głęboki cień. Było tam chłodniej i woda, pozostała we
wgłębieniach po wczorajszej ulewie, była również stosunkowo chłodna. Nad
głowami małych podróżników przelatywały ciągle z jednego brzegu parowu na drugi
tukany o purpurowych głowach, niebieskich piersiach i żółtych skrzydłach, więc
chłopiec jął opowiadać Nel to, co o ich obyczajach wiedział z książek.
- Wiesz - mówił - są takie tukany, które w porze lęgu
wyszukują dziuplę w drzewie; tam samica znosi jaja i siada na nich, a samiec
oblepia otwór gliną, tak że tylko jej głowę widać, i dopiero gdy pisklęta się
wylęgną, tłucze swoim wielkim dziobem glinę i wypuszcza samicę na wolność.
- A co ona przez ten czas je?
- Samiec ją karmi. Lata ciągle naokoło i przynosi jej
rozmaite jagody.
- A czy jej pozwala spać? - pytała dalej sennym
głosem.
Staś uśmiechnął się.
- Jeśli pani tukanowa ma taką ochotę jak ty w tej
chwili, to jej pozwala.
Jakoż w chłodnym wąwozie począł dziewczynkę morzyć
nieprzeparty sen, gdyż od rana do wczesnego popołudnia za mało jej było
wypoczynku. Staś miał szczerą chęć pójść za jej przykładem, lecz nie mógł,
ponieważ musiał ją trzymać obawiając się, by nie spadła, a przy tym było mu
ogromnie niewygodnie siedzieć po męsku na płaskim i szerokim siodle, jakie
Hatim wraz z Seki-Tamalą urządzili dla małej jeszcze w Faszodzie. Nie śmiał
jednak poruszać się i prowadził konia jak najwolniej, by jej nie rozbudzić.
Ona tymczasem, przechyliwszy się w tył, oparła mu
główkę na ramieniu i rozespała się na dobre.
Ale oddychała tak równo i spokojnie, że Staś przestał
żałować ostatniego proszku chininy. Czuł słuchając jej oddechu, że
niebezpieczeństwo febry zostało na razie usunięte, i tak począł rozmyślać:
"Wąwóz idzie ciągle w górę, a teraz nawet dość
stromo. Jesteśmy coraz wyżej i kraj jest coraz suchszy. Trzeba tylko będzie
znaleźć jakie miejsce wyniosłe, doskonale zasłonięte, przy bystrej wodzie, tam
się rozgospodarzyć, dać małej parę tygodni wypoczynku, a może i przeczekać całą
massikę.23 Niejedna nie wytrzymałaby i dziesiątej części tych
trudów, ale trzeba, aby wypoczęła! Po takiej nocy inna dostałaby natychmiast
febry, a ona - jak to sobie śpi doskonale! Chwała Bogu!"
I myśli te wprawiły go w doskonały humor, toteż
spoglądając z góry na główkę Nel opartą na jego piersiach mówił sobie wesoło,
ale zarazem nie bez pewnego zdziwienia:
"Szczególna jednak rzecz, jak ja tę małą muchę
lubię! Co prawda lubiłem ją zawsze, ale teraz to coraz więcej!"
I nie wiedząc, jak sobie tak osobliwy objaw
wytłumaczyć, wpadł na następujące przypuszczenie:
"To pewnie dlatego, żeśmy tyle razem przeszli i
że ona jest na mojej opiece".
Tymczasem trzymał tę "muchę" z wielką
ostrożnością prawą ręką za pasek, żeby mu nie zleciała z siodła i nie potłukła
sobie noska. Posuwali się noga za nogą i w milczeniu, tylko Kali podśpiewywał
sobie pod nosem na chwałę Stasia:
- Pan wielki zabić Gebhra, zabić lwa i bawołu! yah!
pan wielki zabić jeszcze dużo lwów! yah! Mnóstwo mięsa! mnóstwo mięsa! yah!
yah!...
- Kali - zapytał cicho Staś - czy Wa-hima polują na
lwy?
- Wa-hima bać się lwów, ale Wa-hima kopać głębokie
doły i jeśli lew w nocy wpadnie, to Wa-hima śmiać się.
- Cóż wtedy robicie?
- Wa-hima rzucać dużo oszczepów, aż lew jak jeż. Wtedy
go wyciągnąć z dołu i zjeść. Lew dobry.
I wedle swego zwyczaju pogładził się po żołądku.
Stasiowi nie bardzo podobał się ten sposób polowania, więc począł wypytywać,
jaka inna zwierzyna znajduje się w kraju Wa-hima, i rozmawiali dalej o
antylopach, strusiach, żyrafach i nosorożcach dopóty, dopóki do uszu ich nie
doszedł szum wodospadu.
- Co to? - zawołał Staś - rzeka przed nami i wodospad?
Kali pokiwał głową na znak, że widocznie tak jest.
I przez czas jakiś jechali bardziej sporym krokiem,
nasłuchując szumu, który stawał się coraz wyraźniejszy.
- Wodospad! - powtórzył zaciekawiony Staś.
Lecz zaledwie minęli jeden i drugi zakręt, gdy nagle
przeszkoda do nieprzebycia zatamowała im dalszą drogę.
Nel, którą poprzednio uśpił ruch koński, rozbudziła
się zaraz.
- Czy już stajemy na nocleg? - zapytała.
- Nie, ale patrz! - odpowiedział Staś - skała zamyka
wąwóz.
- To cóż zrobimy?
- Przecisnąć się obok niej niepodobna, bo tu ciasno,
więc trzeba się będzie trochę wrócić, wydostać się na górę i objechać
przeszkodę, ale do wieczora jeszcze ze dwie godziny, a zatem mamy czas. Niech
też i konie trochę odetchną. Słyszysz wodospad?
- Słyszę.
- Zatrzymamy się przy nim na nocleg.
Po czym zwrócił się do Kalego, kazał mu wydrapać się
na brzeg parowu i zobaczyć, czy dalej dno wąwozu nie jest zawalone podobnymi
przeszkodami, sam zaś począł przypatrywać się uważnie skale i po chwili
zawołał:
- Ona oderwała się i runęła niedawno. Widzisz, Nel,
ten odłam? Przypatrz się, jaki świeży. Nie ma na nim żadnych mchów ani roślin.
Rozumiem już - rozumiem!
I ręką wskazał dziewczynce na rosnący nad brzegiem
wąwozu baobab, którego ogromny korzeń zwieszał się po ścianie wzdłuż odłamu.
- To ten korzeń zapuścił się w szparę między ścianą i
skałą i rozrastając się odłupał w końcu skałę. To jest rzecz bardzo osobliwa,
bo przecie kamień twardszy jest od drzewa, wiem jednak, że w górach często tak
bywa. Byle co trąci potem taki głaz, który się ledwie trzyma - i głaz się
odrywa.
- Ale co go mogło trącić?
- Trudno powiedzieć. Może dawniejsza burza, może
wczorajsza.
W tej chwili Saba, który poprzednio pozostał był za
karawaną, nadleciał, stanął nagle jakby pociągnięty z tyłu za ogon, zawietrzył,
następnie wcisnął się w wąskie przejście między ścianą a oderwaną skałą, ale
natychmiast począł się cofać ze zjeżoną sierścią.
Staś zsiadł z konia, by zobaczyć, co mogło psa
przestraszyć.
- Stasiu, nie chodź tam - prosiła Nel - tam może być
lew.
Chłopiec zaś, który był trochę junak-samochwał i który
od wczorajszej nocy miał nadzwyczajną urazę do lwów, odrzekł:
- Wielka rzecz lew - w dzień!
Zanim jednak zbliżył się do przejścia, rozległ się z
góry głos Kalego:
- Bwana kubwa! Bwana kubwa!
- Co takiego? - zapytał Staś.
Murzyn zsunął się w mgnieniu oka po łodydze pnącza. Z
twarzy łatwo mu było wyczytać, że przynosi jakąś ważną nowinę.
- Słoń!
- Słoń?
- Tak - odpowiedział młody Murzyn machając rękoma.
-Tam grzmiąca woda, a tu skała. Słoń nie móc wyjść. Pan wielki zabić słonia, a
Kali go jeść, och, jeść, jeść!
I na tę myśl opanowała go taka radość, że jął skakać,
uderzać dłońmi po kolanach i śmiać się jak szalony, przewracając przy tym oczy
i połyskując białymi zębami.
Staś nie zrozumiał zrazu, dlaczego Kali mówi, że słoń
nie może wyjść z wąwozu, więc chcąc zobaczyć, co się stało, siadł na koń i
powierzywszy Nel Mei, by w danym razie mieć wolne do strzału ręce, kazał Kalemu
siąść za sobą, po czym zawrócili wszyscy i poczęli szukać miejsca, przez które
by mogli wydostać się na górę. Po drodze Staś wypytywał się, jakim sposobem
słoń mógł znaleźć się tam, gdzie był i z odpowiedzi Kalego wymiarkował mniej
więcej, co zaszło.
Oto słoń uciekał widocznie wąwozem podczas pożaru
dżungli przed ogniem; po drodze otarł się silnie o nadwerężoną skałę, a ta
zwaliła się i przecięła mu odwrót. Potem dobiegłszy do końca parowu znalazł się
nad brzegiem przepaści, w którą spadała rzeka, i w ten sposób został zamknięty.
Po pewnym czasie młodzi podróżnicy znaleźli wyjście,
ale dość strome, tak że trzeba było zsiąść z koni i prowadzić je za sobą.
Ponieważ, wedle zapewnień Murzyna, do rzeki było bardzo blisko, więc ruszyli
dalej piechotą. Doszli na koniec na wysoki cypel ograniczony z jednej strony
rzeką, z drugiej parowem i spojrzawszy w dół ujrzeli na dnie kotliny słonia.
Olbrzymi zwierz leżał na brzuchu i ku wielkiemu
zdziwieniu Stasia nie zerwał się na ich widok, tylko gdy Saba począł dopadać do
brzegu wądołu i szczekać zajadle, poruszył na chwilę ogromnymi uszami i
podniósł trąbę, ale opuścił ją natychmiast.
Dzieci trzymając się za ręce długo patrzyły na niego w
milczeniu, które przerwał dopiero Kali.
- On umierać z głodu! - zawołał.
Rzeczywiście słoń wychudzony był do tego stopnia, że
jego grzbiet tworzył wzdłuż ciała jakby sterczący grzebień; boki miał zapadłe,
pod skórą, mimo jej grubości, rysowały się wyraźnie żebra - i łatwo było
odgadnąć, że nie wstaje dlatego, że nie ma już sił.
Wąwóz, dość przy ujściu szeroki, zmieniał się w
zamkniętą z obu boków pionowymi skałami kotlinkę, na której dnie rosło kilka
drzew. Otóż drzewa te były połamane, kora na nich obdarta, na gałęziach ani
listka. Pnącze zwieszające się ze skał były również pozdzierane i objedzone, a
trawa w kotlinie wyskubana do ostatniego źdźbła.
Staś, rozpatrzywszy się dokładnie w położeniu, jął
dzielić się swymi spostrzeżeniami z Nel, ale pod wrażeniem nieuniknionej
śmierci olbrzymiego zwierzęcia mówił cicho, jakby się bał, by nie zamącić mu
ostatnich chwil życia.
- Tak, on rzeczywiście umiera z głodu. Siedzi już
prawie ze dwa tygodnie, to jest od czasu, gdy pożar spalił starą dżunglę. Zjadł
wszystko, co było do zjedzenia, a teraz męczy się tylko, tym bardziej że tu na
górze rosną chlebowce i akacje o wielkich strąkach, a on je widzi i nie może
się do nich dostać.
I przez chwilę patrzyli znów w milczeniu, a słoń także
zwracał na nich raz w raz swe małe, gasnące oczka - i coś w rodzaju gulgotania
wydobywało mu się z gardła.
- Doprawdy - ozwał się chłopiec - lepiej będzie
skrócić mu tę mękę.
To rzekłszy podniósł strzelbę do twarzy, lecz Nel
chwyciła go za kurtkę i opierając się na obu nóżkach poczęła odciągać go z
całej siły znad brzegu parowu.
- Stasiu, nie rób tego! Stasiu, dajmy mu jeść! on taki
biedny! Ja nie chcę, żebyś ty go zabijał, nie chcę! nie chcę!
I tupiąc nóżkami nie przestawała go ciągnąć, a on
spojrzał na nią z wielkim zdumieniem, lecz widząc jej oczy pełne łez, rzekł:
- Ależ, Nel!...
- Nie chcę! nie dam go zabić! Ja dostanę febry, jeśli
go zabijesz!...
Dla Stasia dość było tej groźby, by się wyrzec
zabójczych zamiarów - i względem tego słonia, którego mieli przed sobą, i
względem wszystkich innych na świecie. Przez chwilę milczał jeszcze, nie
wiedząc, co małej odpowiedzieć, po czym rzekł:
- No, dobrze! dobrze!... Mówię ci, że dobrze! Nel,
puść mnie!
A Nel uściskała go zaraz i przez jej zapłakane oczy
przebłysnął uśmiech. Teraz chodziło jej tylko o to, by jak najprędzej dać
słoniowi jeść. Kali i Mea zdziwili się bardzo, gdy dowiedzieli się, że bwana
kubwa nie tylko go nie zabije, ale że mają natychmiast narwać dla niego tyle
melonów z drzewa chlebowego, tyle strąków akacji i tyle wszelkiego rodzaju
zielska, liści i traw, ile tylko zdołają. Obosieczny sudański miecz Gebhra
przydał się Kalemu do tych czynności bardzo i gdyby nie on, robota nie poszłaby
łatwo. Nel jednak nie chciała czekać na jej ukończenie i gdy tylko pierwszy
melon spadł z drzewa, porwała go w obie ręce i niosąc go do wąwozu powtarzała
prędko, jakby z obawą, by jej nie chciał kto inny wyręczyć:
- Ja! ja! ja!
Lecz Staś nie myślał bynajmniej pozbawiać jej tej
rozkoszy, z obawy tylko, by ze zbytku zapału nie zleciała razem z melonem,
chwycił ją za pasek i zawołał:
- Ciskaj!
Ogromny owoc potoczył się po stromej pochyłości i padł
przy nogach słonia, ów zaś wyciągnął w mgnieniu oka trąbę, pochwycił go, potem
ją zgiął, jakby chciał włożyć sobie melon pod szyję - i tyle go dzieci
widziały!
- Zjadł! - zawołała uszczęśliwiona Nel.
- Spodziewam się! - odpowiedział śmiejąc się Staś.
A słoń wyciągnął ku nim trąbę, jakby chciał prosić o
więcej, i odezwał się potężnym głosem:
- Hrrumf!
- Chce jeszcze!
- Spodziewam się! - powtórzył Staś.
Drugi melon poszedł w ślad za pierwszym i zniknął w
jednej chwili tak samo, potem trzeci, czwarty, dziesiąty, następnie zaczęły
zlatywać strąki akacji i cale wiązki traw i wielkich liści. Nel nie pozwoliła
się nikomu zastąpić, i gdy jej małe ręce zmęczyły się robotą, spychała nóżkami
coraz nowe zapasy, słoń zaś jadł i podnosząc kiedy niekiedy trąbę wygłaszał
swoje grzmiące: "hrrumf", na znak, że chce jeszcze więcej i - jak
utrzymywała Nel - na znak, że dziękuje.
Lecz Kali i Mea zmęczyli się na koniec robotą, którą
spełniali bardzo gorliwie, ale tylko w tej myśli, że bwana kubwa pragnie
naprzód odpaść słonia, a potem dopiero go zabić. Wreszcie jednak bwana kubwa
kazał im przestać, gdyż słońce zniżyło się już mocno i czas był rozpocząć
budowę zeriby. Na szczęście, nie była to rzecz trudna, albowiem dwa boki
trójkątnego cypla były zupełnie niedostępne, tak że należało tylko zagrodzić
trzeci. Akacyj z okrutnymi kolcami nie brakło także.
Nel nie odstępowała ani na krok od wąwozu i siedząc w
kucki nad jego brzegiem oznajmiała z dala Stasiowi, co słoń robi, i raz w raz
rozlegał się jej cienki głosik:
- Szuka koło siebie trąbą!
Albo:
- Rusza uszami. Ogromne ma uszy!
A wreszcie:
- Stasiu! Stasiu, wstaje! Oj!
Staś zbliżył się szybko i chwycił Nel za rękę. Słoń
wstał rzeczywiście i teraz dopiero dzieci mogły przypatrzyć się jego ogromowi.
Widziały one poprzednio kilka razy wielkie słonie, które przez Kanał Sueski
przewożono na okrętach z Indii do Europy, ale żaden z nich nie mógł się
porównać z tym kolosem, który istotnie wyglądał jak wielka szyfrowej barwy
skała, chodząca na czterech nogach. Różnił się także od tamtych niezmiernymi
kłami, które dochodziły do pięciu lub więcej stóp długości, i jak to zauważyła
już Nel, bajecznymi wprost uszami. Przednie jego nogi były bardzo wysokie, ale
stosunkowo cienkie, czego przyczyną był zapewne post wielodniowy.
- Oto liliput - zawołał Staś. - Gdyby wspiął się i wyciągnął
dobrze trąbę, mógłby cię złapać za nóżkę.
Ale kolos nie myślał ani się wspinać, ani łapać nikogo
za nóżkę. Chwiejnym krokiem zbliżył się do wylotu wąwozu, popatrzył przez
chwilę w przepaść, na której dnie kotłowała się woda, potem zwrócił się do
ściany leżącej bliżej wodospadu, skierował ku niemu trąbę i zanurzywszy ją, jak
mógł najdokładniej, począł pić.
- Jego szczęście - rzekł Staś - że mógł dostać trąbą
do wody. Inaczej byłby zdechł.
Słoń pił tak długo, że w końcu niepokój ogarnął
dziewczynkę.
- Stasiu, czy on sobie nie zaszkodzi? - zapytała.
- Nie wiem - odpowiedział śmiejąc się - ale skoro
wzięłaś go w opiekę, to go teraz przestrzeż.
Więc Nel przechyliła się nad krawędzią i nuż wołać:
- Dosyć, kochany słoniu, dosyć!
A kochany słoń, jakby zrozumiał, o co chodzi, przestał
zaraz pić, a natomiast począł tylko oblewać się wodą: naprzód oblał sobie nogi,
potem grzbiet, a następnie oba boki.
Ale tymczasem ściemniło się, więc Staś odprowadził
dziewczynkę do zeriby, gdzie czekała już na nich wieczerza.
Oboje byli w doskonałych humorach: Nel dlatego, że
uratowała słoniowi życie, a Staś dlatego, że widział jej błyszczące jak dwie
gwiazdki oczy i rozradowaną twarzyczkę, która wyglądała czerstwiej i zdrowiej niż
kiedykolwiek od czasu wyjazdu z Chartumu. Do zadowolenia chłopca przyczyniało
się i to, że obiecywał sobie spokojną i doskonałą noc. Niedostępny z dwóch
stron cypel zabezpieczał ich zupełnie od napaści, a z trzeciej strony Kali z
Meą wznieśli tak wysoką ścianę z kolczastych gałęzi akacji i passiflory,24
że nie mogło być mowy o tym, by jakiekolwiek drapieżne zwierzę zdołało się
przez taką zaporę przedostać. Pogoda przy tym uczyniła się piękna i niebo zaraz
po zachodzie słońca obsypało się gwiazdami. Chłodnawym z powodu bliskości
wodospadu powietrzem, przesyconym zapachem dżungli i świeżo połamanych gałęzi,
przyjemnie było oddychać.
"Nie dostanie ta mucha febry!" - myślał z
radością Staś.
Następnie zaczęli rozmawiać o słoniu, gdyż Nel nie
była zdolna rozmawiać o czym innym i nie przestawała się unosić nad jego
wzrostem, trąbą i kłami, które rzeczywiście miał olbrzymie. W końcu zapytała:
- Stasiu, prawda, jaki on rozumny?
- Jak Salomon - odpowiedział Staś. - Ale z czego to
wnosisz?
- Bo jak go poprosiłam, żeby więcej nie pił, zaraz
mnie usłuchał.
- Jeśli przedtem nie brał lekcyj języka angielskiego,
a jednak go rozumie, to istotnie cudowne.
Nel pomiarkowała, że Staś stroi sobie z niej żarty,
więc fuknęła na niego jak kotka, po czym rzekła:
- Mów sobie, co chcesz, a ja jestem pewna, że on jest
bardzo rozumny i że się zaraz oswoi.
- Czy zaraz, nie wiem, ale oswoić się może. Słonie
afrykańskie są wprawdzie dziksze od azjatyckich, jednakże myślę, że na przykład
Hannibal posługiwał się afrykańskimi.
- A kto to był Hannibal?
Staś spojrzał na nią z wyrozumiałością, ale i z
politowaniem.
- Oczywiście - rzekł - w twoim wieku nawet takich
rzeczy się nie wie. Hannibal był to wielki wódz kartagiński, który używał słoni
do wojny z Rzymianami, a ponieważ Kartagina leżała w Afryce, więc musiał używać
afrykańskich...
Dalszą rozmowę przerwał im rozgłośny ryk słonia, który
najadłszy się i napiwszy począł sobie trąbić, nie wiadomo czy z radości, czy z
tęsknoty za zupełną wolnością. Saba zerwał się i jął szczekać, a Staś rzekł:
- Masz tobie! Teraz zwołuje towarzyszów. Ładnie
będziemy wyglądali, jeśli nadciągnie tu całe stado.
- On powie innym, żeśmy byli dla niego dobrzy! -
odrzekła pośpiesznie Nel.
Lecz Staś, który nie zaniepokoił się naprawdę,
albowiem liczył, że gdyby nawet stado nadbiegło, to spłoszy je blask ognia -
uśmiechnął się przekornie i rzekł:
- Dobrze, dobrze! A jeśli się słonie pokażą, to ty nie
będziesz ze strachu płakała, o nie! tylko będą ci się oczy pociły, jak już było
dwa razy.
I począł ją przedrzeźniać:
- Ja nie płaczę, tylko mi się oczy pocą...
Nel jednak widząc jego wesołą minę domyśliła się, że
żadne niebezpieczeństwo im nie grozi:
- Jak go oswoimy - rzekła - to nie będą mi się oczy
pociły, choćby dziesięć lwów ryczało.
- Dlaczego?
- Bo on nas obroni.
Staś uciszył Sabę, który nie przestawał słoniowi
odpowiadać, po czym zastanowił się nieco i tak mówił:
- Nie pomyślałaś o jednej rzeczy, Nel. Przecież my tu
na wieki nie zostaniemy, ale pojedziemy dalej. Nie mówię, że zaraz... Owszem:
miejsce jest dobre i zdrowe, postanowiłem więc tu zostać... może tydzień, może
dwa, bo i tobie, i nam wszystkim należy się wypoczynek. No, dobrze! Póki tu
zostaniemy, będziemy słonia karmili, chociaż to dla wszystkich robota ogromna.
Ale on jest przecie zamknięty i nie możemy wziąć go z sobą. Więc co później?
Pójdziemy, a on tu zostanie i znów się będzie męczył z głodu, póki nie
zdechnie. Wtedy tym bardziej będzie go nam żal...
Nel zasmuciła się bardzo i czas jakiś siedziała w
milczeniu, nie wiedząc widocznie, co odpowiedzieć na te słuszne uwagi, lecz po
chwili podniosła głowę i odrzuciwszy czuprynkę, która jej spadła na oczy,
zwróciła pełny ufności wzrok na chłopca:
- Wiem - rzekła - że jak ty zechcesz, to go
wyprowadzisz z wąwozu.
- Ja?
A ona wyciągnąwszy paluszek, dotknęła nim ręki Stasia
i powtórzyła:
- Ty.
Mała, chytra kobietka rozumiała, że jej zaufanie
pochlebi chłopcu i że od tej chwili zacznie rozmyślać, jak by uwolnić słonia.
Rozdział 26
Noc zeszła spokojnie i lubo na południowej stronie
nieba nagromadziło się dużo chmur, ranek uczynił się pogodny. Z rozkazu Stasia
Kali i Mea zajęli się zaraz po śniadaniu gromadzeniem melonów, strąków
akacjowych i świeżych liści oraz trawy i wszelkiego rodzaju żywności dla
słonia, którą składali następnie nad brzegiem wąwozu. Ponieważ Nel chciała
koniecznie karmić osobiście swego nowego przyjaciela, więc Staś wyciął dla niej
z młodego rosochatego figowca coś w rodzaju wideł, aby jej łatwiej było spychać
zapasy na dno wąwozu. Słoń trąbił od rana, upominając się widocznie o posiłek,
a gdy następnie ujrzał na krawędzi tę samą białą istotkę, która nakarmiła go
wczoraj, powitał ją radosnym gulgotaniem i natychmiast wyciągnął ku niej trąbę.
Przy świetle poranku wydał się dzieciom jeszcze bardziej olbrzymi niż wczoraj.
Chudy był bardzo, ale wyglądał już raźniej i zwracał ku Nel swe małe, bystre
oczy prawie wesoło. Nel twierdziła nawet, że przednie jego nogi pogrubimy przez
jedną noc, i poczęła spychać żywność z takim zapałem, że Staś musiał ją
powstrzymywać, a w końcu, gdy się zadyszała zanadto, zastąpić w robocie. Oboje
bawili się wybornie, a zwłaszcza bawiły ich "grymasy" słonia. Jadł on
z początku wszystko, co mu pod nogi wpadło, lecz wkrótce zaspokoiwszy pierwszy
głód począł przebierać. Trafiwszy na roślinę, która mniej mu smakowała,
otrzepywał ją o przednie nogi, po czym odrzucał ją trąbą w górę, jakby chciał
mówić: "Zjedzcie sami ten przysmak". Wreszcie, po zaspokojeniu głodu
i pragnienia, jął wachlować się swymi ogromnymi uszami z widocznym
zadowoleniem.
- Jestem pewna - mówiła Nel - że gdybyśmy do niego
teraz zeszli, nie zrobiłby nam nic złego.
I poczęła nań wołać:
- Słoniu, kochany słoniu, prawda, że nie zrobiłbyś nam
nic złego?
A gdy słoń kiwnął w odpowiedzi trąbą, zwróciła się do
Stasia:
- Widzisz, powiada, że tak.
- Być może - odrzekł Staś. - Są to zwierzęta bardzo
inteligentne i ten zrozumiał już niezawodnie, że oboje jesteśmy mu potrzebni.
Kto wie, czy nie odczuwa też i trochę wdzięczności dla nas; lepiej jednak
jeszcze nie próbować, a zwłaszcza niech nie próbuje Saba, gdyż jego zabiłby z
pewnością. Ale z czasem może się i oni poprzyjaźnią.
Dalsze zachwyty nad słoniem przerwał im Kali, który
przewidując, że będzie musiał co dzień pracować na wyżywienie olbrzyma, zbliżył
się do Stasia z zachęcającym uśmiechem i rzekł:
- Pan wielki zabić słonia, a Kali go jeść, zamiast
zbierać trawę i gałęzie.
Lecz "pan wielki" był już o sto mil od chęci
zabicia słonia, a że przy tym był z natury niezmiernie żywy, odpowiedział na
poczekaniu:
- Jesteś osioł.
Na nieszczęście zapomniał, jak jest osioł w języku
ki-swahili, i powiedział po angielsku donkey. Kali zaś nie rozumiejąc po
angielsku poczytał widocznie ten wyraz za jakiś komplement czy jakąś pochwałę
dla siebie, gdyż w chwilę później dzieci usłyszały, jak zwróciwszy się do Mei
mówił chełpliwie:
- Mea mieć czarną skórę i czarny mózg, a Kali jest
donkey.
Po czym dodał z dumą:
- Sam pan wielki powiedział, że Kali jest donkey.
Tymczasem Staś przykazawszy obojgu, by pilnowali jak
oka w głowie panienki i w razie jakiegokolwiek wypadku przywołali go
natychmiast, wziął strzelbę i poszedł do owej oderwanej skały, która zamykała
wąwóz. Przybywszy na miejsce obejrzał ją uważnie, zbadał wszystkie jej
pęknięcia, wsunął pręt w szparę, którą znalazł w dolnej części głazu, zmierzył
starannie jej głębokość, następnie wrócił wolnym krokiem do obozowiska i
otworzywszy puszkę z nabojami począł je liczyć.
Zaledwie doliczył jednak do trzystu, gdy z baobabu
rosnącego o pięćdziesiąt kroków od namiotu rozległ się głos Mei:
- Panie, panie!
Staś zbliżył się do olbrzymiego drzewa, którego pień,
wypróchniały przy ziemi, wyglądał jak wieża, i zapytał:
- Czego chcesz?
- Niedaleko widać dużo zebr, a dalej pasą się
antylopy.
- Dobrze. Wezmę strzelbę i pójdę, bo trzeba będzie
nawędzić mięsa. Ale po coś ty wlazła na drzewo i co tam robisz?
Dziewczyna odpowiedziała na to swoim smutnym, śpiewnym
głosem:
- Mea zobaczyła gniazdo szarych papug, i chciała
przynieść młodej panience, ale gniazdo jest puste, więc Mea nie dostanie
paciorków na szyję.
- Dostaniesz za to, że kochasz panienkę.
Młoda Murzynka zlazła co prędzej po chropowatej korze
i z oczyma błyszczącymi radością jęła powtarzać:
- O tak! tak! Mea kocha ją bardzo - i paciorki także!
Staś pogłaskał ją łaskawie po głowie, po czym wziął
strzelbę, zamknął pudło z nabojami i udał się w stronę, w której pasły się
zebry. Po upływie pół godziny odgłos strzału doszedł do obozowiska, a po
godzinie mały myśliwy wrócił z dobrą nowiną, że zabił młodą zebrę i że okolica
pełna jest zwierzyny, widział bowiem z wyniosłości prócz zebr i liczne stada
antylop-arielów oraz gromadkę water-bucków, to jest kozłów wodnych, pasących
się w pobliżu rzeki.
Następnie kazał Kalemu wziąć konia i wyprawił go po
zabitą sztukę, sam zaś począł oglądać starannie olbrzymi pień baobabu,
obchodzić go naokoło i stukać kolbą w chropowatą korę.
- Co robisz? - zapytała Nel.
On zaś odrzekł:
- Patrz, co za ogrom. Piętnastu ludzi wziąwszy się za
ręce nie objęłoby tego drzewa, które pamięta może czasy faraonów. Ale pień w
dolnej części jest spróchniały i pusty Widzisz ten otwór, przez który łatwo się
dostać do środka. Można by tam urządzić jakby wielką izbę, w której wszyscy
moglibyśmy zamieszkać. Przyszło mi to do głowy, gdym zobaczył Meę między
gałęziami, a potem podchodząc zebry ciągle już o tym myślałem.
- Ale my mamy przecie uciekać do Abisynii.
- Tak. Trzeba jednak wypocząć i mówiłem ci wczoraj, że
postanowiłem zostać tu tydzień lub nawet dwa. Ty nie chcesz opuszczać swego
słonia, a ja się boję dla ciebie pory dżdżystej, która już się rozpoczęła i w
czasie której febra jest pewna. Dziś jest pogoda, widzisz jednak, że chmury
gromadzą się coraz gęstsze - i kto wie, czy deszcz nie lunie jeszcze przed
wieczorem. Namiot nie osłania cię dostatecznie, a w baobabie, jeśli nie jest
spróchniały aż do wierzchołka pnia, możemy sobie żartować z największej ulewy.
Byłoby też w nim i bezpieczniej niż w namiocie, gdyby się bowiem założyło
cierniem każdego wieczoru i ten otwór, i okienka, które byśmy porobili dla
światła, to mogłoby sobie ryczeć naokół drzewa tyle lwów, ile by chciało. Pora
dżdżysta wiosenna nie trwa dłużej niż miesiąc i coraz bardziej myślę, że trzeba
nam ją przeczekać. A jeśli tak, to lepiej tu niż gdzie indziej i lepiej w tym
olbrzymim drzewie niż pod namiotem.
Nel zgadzała się zawsze na wszystko, czego chciał
Staś, więc zgodziła się i teraz, tym bardziej że myśl pozostania przy słoniu i
zamieszkania w baobabie podobała jej się nadzwyczajnie. Zaczęła też zaraz
obmyślać, jak sobie urządzą pokoje, jak je umeblują i jak będą się wzajem
zapraszali na five o'clocki i na obiady. W końcu rozbawili się oboje - i Nel
chciała zaraz rozejrzeć się w nowym mieszkaniu, ale Staś, który z każdym dniem
nabierał więcej doświadczenia i przezorności, powstrzymał ją od zbyt nagłej gospodarki.
- Zanim sami tam zamieszkamy - rzekł - trzeba wyprosić
poprzednich mieszkańców, jeśli się tam jacy znajdują.
To rzekłszy kazał Mei wrzucić kilka zapalonych i mocno
dymiących, bo świeżych, gałęzi do wnętrza baobabu.
Jakaż pokazało się, że dobrze uczynił, gdyż olbrzymie
drzewo było zamieszkane, i to przez takich gospodarzy, na których gościnność
nie można było liczyć.
Rozdział 27
Otworów było w drzewie dwa: jeden obszerny, na pół
metra od ziemi, drugi mniejszy, na wysokości mniej więcej pierwszego piętra w
domach miejskich. Zaledwie Mea wrzuciła do niższego zapalone dymiące gałęzie,
natychmiast z wyższego poczęły wylatywać wielkie nietoperze i oślepione
blaskiem słońca latały, piszcząc, jak błędne wokół drzewa. Lecz po chwili z
dolnego wysunął się jak błyskawica prawdziwy gospodarz, to jest olbrzymi boa,
który trawił widocznie w półśnie resztki ostatniej uczty i dopiero gdy dym
zakręcił mu w nozdrzach, zbudził się i pomyślał o ratunku. Na widok żelaznego
cielska, które na kształt potwornej sprężyny wyskoczyło z dymiącej w drzewie
czeluści, Staś porwał na ręce Nel i począł z nią uciekać w stronę otwartej
dżungli. Ale płaz, sam przerażony, nie myślał ich ścigać, natomiast wijąc się
wśród trawy i rozłożonych pakunków umykał z niesłychaną szybkością w stronę
wąwozu, chcąc skryć się wśród skalnych załamów i rozpadlin. Dzieci ochłonęły.
Staś postawił na ziemi Nel i skoczył po strzelbę, a następnie za wężem w
kierunku wąwozu, a Nel pobiegła w jego ślady. Lecz po kilkunastu krokach tak
nadzwyczajny widok uderzył ich oczy, że stanęli oboje jak wryci. Oto wysoko nad
wąwozem ukazało się na jedno mgnienie oka ciało węża i zakreśliwszy zygzak w
powietrzu spadło znów na dół. Po chwili ukazało się po raz drugi i znów spadło.
Dzieci dobiegłszy do krawędzi ujrzały ze zdumieniem, że to nowy ich przyjaciel,
słoń, zabawiał się w ten sposób z wężem i wyprawiwszy go naprzód w podwójną
podróż napowietrzną, obecnie rozdeptywał dokładnie jego głowę swą olbrzymią,
podobną do kłody nogą. Skończywszy tę operację podniósł znów trąbą drgające
jeszcze ciało, jednakże tym razem nie rzucił go w górę, ale wprost do
wodospadu. Po czym kiwając się w obie strony i wachlując się uszami jął
spoglądać bystro na Nel, a w końcu wyciągnął ku niej trąbę, jakby dopominając
się o nagrodę za swój zarazem bohaterski i wielce roztropny uczynek.
A Nel pobiegła natychmiast do namiotu i wróciwszy z
podołkiem pełnym dzikich fig poczęła mu rzucać po kilka naraz, on zaś
wyszukiwał je w trawie starannie i wkładał jedną za drugą do paszczy. Te, które
wpadały w głębsze szczeliny, wydmuchiwał przy tym z taką siłą, że razem z
figami wylatywały w górę kamienie wielkości pięści ludzkiej. Dzieci przyjmowały
oklaskami i śmiechem te popisy. Nel wracała kilkakrotnie po nowe zapasy nie przestając
twierdzić za każdą figą, że on jest już zupełnie oswojony i że mogłaby choćby w
tej chwili zejść do niego.
- Widzisz, Stasiu - oto będziemy mieli obrońcę!... Bo
on się nie boi nikogo w pustyni: ani lwa, ani węża, ani krokodyla. I jest
bardzo dobry, i kocha nas z pewnością.
- Jeśli się oswoi - rzekł Staś - i jeśli będę mógł
zostawiać cię pod jego opieką, to rzeczywiście z całym spokojem będę chodził na
polowanie, bo lepszego obrońcy nie mógłbym ci w całej Afryce znaleźć.
Po chwili zaś dodał:
- Tutejsze słonie są dziksze, ale czytałem, że na
przykład azjatyckie mają dziwną słabość do dzieci. Nigdy nie było w Indiach
wypadku, żeby słoń dziecko ukrzywdził, i jeśli wpadnie we wściekłość, co się
czasem zdarza, to kornacy miejscowi wysyłają dla uspokojenia go dzieci.
- A widzisz, a widzisz!
- W każdym razie dobrześ postąpiła, żeś nie dała mi go
zabić.
Na to źrenice Nel zapłonęły z radości jak dwa
zielonawe ogniki. Wspiąwszy się na paluszki położyła Stasiowi na ramionach obie
ręce i przechyliwszy w tył główkę, pytała patrząc mu w oczy:
- Postąpiłam, jakbym miała ile lat? powiedz! jakbym
miała ile?
A on odrzekł:
- Najmniej siedemdziesiąt.
- Ty sobie zawsze żartujesz.
- Gniewaj się, gniewaj! a kto uwolni słonia?
Usłyszawszy to Nel poczęła się zaraz łasić jak mała
kotka.
- Ty - i będę cię za to bardzo kochała, i on także.
- Ja myślę o tym - rzeki Staś - ale to będzie trudna
robota i nie zrobię jej zaraz, tylko dopiero wówczas, gdy będziemy mieli
wyruszyć w dalszą drogę.
- Dlaczego?
- Dlatego, że gdybym go uwolnił, nim się zupełnie
oswoi i do nas przywiąże, to by sobie zaraz poszedł.
- O! on ode mnie nie odejdzie.
- Ty myślisz, że on to już tak jak ja! - odparł z
pewną niecierpliwością Staś.
Dalszą rozmowę powstrzymało przybycie Kalego, który
przyniósł zabitą zebrę i jej młode zagryzione przez Sabę. Było to szczęście dla
brytana, że pobiegłszy za Kalim nie był przy rozprawie z pytonem, byłby bowiem
pogonił za nim i doścignąwszy go zginął w jego morderczych skrętach, zanim Staś
zdołałby mu przyjść na ratunek. Za zagryzienie źrebięcia zebry dostał jednak za
uszy od Nel, czego nie wziął zresztą zbyt do serca, gdyż nie schował nawet
wywieszonego ozora, z którym przyleciał z polowania.
Staś oznajmił tymczasem Kalemu, że zamierza urządzić
mieszkanie w drzewie, i opowiedział mu, co zaszło w czasie wykurzania pnia
dymem oraz jak słoń poradził sobie z wężem. Myśl zamieszkania w baobabie, który
mógł dać ochronę nie tylko przed deszczem, ale i przed dzikimi zwierzętami,
podobała się Murzynowi bardzo, natomiast postępek słonia nie zyskał wcale jego
uznania.
- Słoń jest głupi - rzekł - więc wrzucił niokę (węża)
do grzmiącej wody, ale Kali wie, że nioka jest dobra, więc jej za grzmiącą wodą
poszuka i upiecze, gdyż Kali jest mądry i donkey.
- Donkey jesteś, zgoda! - odpowiedział Staś - ale
przecie nie będziesz jadł węża?
- Nioka dobra - powtórzył Kali.
I ukazując na zabitą zebrę dodał:
- Lepsza niż ta nyama.
Po czym obaj udali się do baobabu i zajęli urządzaniem
mieszkania. Kali wyszukał nad rzeką płaski kamień wielkości dużego sita i
wstawiwszy go w pień nasypał nań rozżarzonych węgli, a następnie dosypywał
coraz nowych, uważając tylko, by próchno wewnątrz pnia nie zajęło się i nie
wywołało pożaru całego drzewa. Mówił, że czyni to dlatego, żeby "nic nie
ukąsić pana wielkiego i bibi". Jakoż okazało się, że nie była to
ostrożność zbyteczna, gdyż jak tylko czad wypełnił wnętrze drzewa i rozszedł
się nawet na zewnątrz, z rozpadlin kory poczęły wypełzać najrozmaitsze istoty:
chrząszcze czarnej i wiśniowej barwy, wielkie jak śliwki włochate pająki,
liszki pokryte jakby kolcami, na palec grube - i wstrętne, a zarazem jadowite
skolopendry, których ukąszenie może nawet śmierć wywołać. A wobec tego, co się
działo na zewnętrznej stronie pnia, łatwo się było domyślić, ile podobnych
stworzeń musiało wyginąć od węglowego czadu wewnątrz. Te, które z kory i z
niższych gałęzi spadały w trawę, Kali rozgniatał niemiłosiernie kamieniami,
spoglądając przy tym wciąż na górną i na dolną dziuplę, jakby się obawiał, że
lada chwila wyjrzy z której z nich jeszcze coś nowego.
- Czego tak patrzysz? - zapytał Staś - czy myślisz, że
drugi wąż może się ukrywać w drzewie?
- Nie; Kali bać się Mzimu.
- Cóż to jest Mzimu?
- Zły duch.
- Widziałeś kiedy w życiu Mzimu?
- Nie, ale Kali słyszał okropny hałas, który Mzimu
robi w chatach czarowników.
- To jednak wasi czarownicy się go nie boją?
- Czarownicy umieją go zakląć, a potem chodzą po
chatach i mówią, że Mzimu się gniewa, więc Murzyni znoszą im banany, miód,
pombę,25 jaja i mięso, aby przebłagać Mzimu.
Staś wzruszył ramionami.
- Widać dobrze być u was czarownikiem. Ale to może ten
wąż był Mzimu?
Kali potrząsnął głową:
- W takim razie nie słoń by zabić Mzimu, ale Mzimu
zabić słonia. Mzimu jest śmierć...
Jakiś dziwny łoskot i szum wewnątrz drzewa przerwały
mu nagle opowiadanie. Z dolnej dziupli buchnęła dziwna, ruda kurzawa, po czym
rozległ się powtórnie jeszcze silniejszy niż poprzednio łoskot.
Kali rzucił się w mgnieniu oka twarzą na ziemię i
począł krzyczeć przeraźliwie:
- Aka! Mzimu! Aka! aka! aka!
Staś w pierwszej chwili cofnął się także, ale niebawem
odzyskał zimną krew i gdy Nel z Meą nadbiegły, począł im tłumaczyć, co się stać
mogło.
- Prawdopodobnie - mówił - całe zwały próchna wewnątrz
pnia rozszerzając się od gorąca runęły wreszcie na dół i zasypały węgle. A on
myśli, że to Mzimu. Niech jednak Mea chlustnie kilka razy wodą w otwór, jeśli
bowiem węgle z braku powietrza nie zgasły i próchno się od nich zatli, to
drzewo może spłonąć.
Po czym widząc, że Kali wciąż leży i nie przestaje
powtarzać z przerażeniem: "Aka! aka!", wziął tę strzelbę, z której strzelał
zwykle do pentarek, wypalił w otwór i rzekł trącając chłopca kolbą:
- Twój Mzimu zabity. Nie bój się?
A Kali podniósł się, ale pozostał na klęczkach.
- O, pan wielki! wielki!... Pan nie bać się nawet
Mzimu?
- Aka! aka!- zawołał przedrzeźniając Murzyna Staś.
I począł się śmiać.
Kali uspokoił się po pewnym czasie zupełnie i gdy
zasiadł do przygotowanego przez Meę jedzenia, pokazało się, że chwilowy
przestrach nie odebrał mu wcale apetytu, albowiem prócz porcji wędzonego mięsa
spożył jeszcze na surowo wątrobę źrebięcia zebry nie licząc dzikich fig,
których dostarczył w obfitości rosnący w pobliżu sykomor. Następnie obaj ze
Stasiem wrócili do drzewa, przy którym dużo jeszcze było roboty. Wyrzucanie
próchna, węgli, poprażonych całych setek chrząszczy i wielkich stonóg oraz
kilkunastu upieczonych nietoperzy zajęło im przeszło dwie godziny czasu. Stasia
dziwiło to nawet, że nietoperze mogły mieszkać w bezpośrednim sąsiedztwie z
wężem, domyślił się jednak, że olbrzymi pyton albo pogardzał tak drobną
zwierzyną, albo nie mogąc się we wnętrzu pnia koło niczego owinąć, nie umiał
się do nich dostać. Żar węgli wywoławszy upadek pokładów próchna oczyścił to
wnętrze znakomicie - i widok jego napełnił teraz Stasia radością, albowiem było
ono tak obszerne jak duży pokój i mogło dać schronienie nie czworgu, ale
dziesięciu ludziom. Dolny otwór stanowił drzwi, górny okno, dzięki któremu w
olbrzymim pniu nie było ani ciemno, ani duszno. Staś umyślił podzielić całość
za pomocą płócien namiotu na dwie izby, z których jedną przeznaczał dla Nel i
Mei, drugą dla siebie, Kalego i Saby. Drzewo nie było spróchniałe aż do
wierzchu pnia, deszcz więc nie mógł przeciekać do środka i aby się zupełnie od
niego zabezpieczyć, dość było podnieść i podeprzeć nad obu otworami korę w taki
sposób, aby tworzyła dwa okapy. Spód wnętrza postanowili wysypać wyprażonym
przez słońce piaskiem znad rzeki i powierzchnię jego wymościć suchymi mchami.
Robota była istotnie ciężka, a szczególnie dla Kalego,
musiał on bowiem obok tego wędzić mięso, poić konie i myśleć o żywności dla
słonia, który trąbił o nią ustawicznie. Ale młody Murzyn zabrał się do
urządzenia nowej siedziby z wielką ochotą, a nawet i z zapałem, którego
przyczynę wyłuszczył Stasiowi jeszcze tego samego dnia w następujący sposób:
- Gdy pan wielki i bibi - mówił, biorąc się pod boki -
zamieszkają w drzewie, Kali nie będzie potrzebował budować na noc wielkiej
zeriby i będzie mógł próżnować co wieczór.
- To lubisz próżnować? - zapytał Staś.
- Kali jest mężczyzną, więc Kali lubi próżnować, gdyż
pracować powinny tylko kobiety.
- A widzisz jednak, że ja pracuję dla bibi.
- Ale za to, gdy bibi dorośnie, będzie musiała
pracować na pana wielkiego, a jeśli nie zechce, to pan wielki pewno ją bić.
Lecz Staś na samą myśl o biciu bibi skoczył jak
oparzony i krzyknął z gniewem:
- Głupcze, czy ty wiesz, kto jest bibi?
- Nie wiem - odpowiedział z przestrachem czarny
chłopak.
- Bibi to jest... to jest... dobre... Mzimu!
A Kali aż przysiadł.
I po skończonej robocie zbliżył się nieśmiało do Nel,
po czym padł przed nią na twarz i jął powtarzać wprawdzie nie przerażonym, ale
błagalnym głosem:
- Aka! aka! aka!...
Zaś "dobre Mzimu" wytrzeszczyło na niego
swoje śliczne, koloru morskiej wody oczy, nie rozumiejąc wcale, co się stało i
o co Kalemu chodzi.
Rozdział 28
Nowa siedziba, którą Staś nazwał "Krakowem",
została urządzona w przeciągu trzech dni. Ale przedtem złożono w "męskim
pokoju" główne pakunki - i w chwilach wielkiej ulewy młoda czwórka
znajdowała w olbrzymim pniu jeszcze przed wykończeniem mieszkania doskonałe
schronienie. Pora dżdżysta rozpoczęła się na dobre, ale nie były to nasze
długie, jesienne deszcze, w czasie których niebo zawleka się ciemnymi chmurami
i nudna, uciążliwa słota trwa przez całe tygodnie. Tu kilkanaście razy na dzień
wiatr przepędzał po niebie wzdęte obłoki, które zlewały ziemię obficie, po czym
znów rozbłyskiwało słońce, jasne, jakby świeżo wykąpane, i zalewało złotym
światłem skały, rzekę, drzewa i całą dżunglę. Trawy rosły prawie w oczach.
Drzewa pokrywały się obfitszym liściem i nim stary owoc opadł, tworzyły się
zawiązki na nowy. Powietrze, z powodu zawieszonych w nim igiełek wody, uczyniło
się tak przeźroczyste, że nawet i odległe przedmioty stawały się zupełnie
wyraźne i wzrok sięgał w niezmiernie daleką przestrzeń. Na niebie rozwieszały
się cudne, siedmiobarwne tęcze, a wodospad był prawie ciągle w nie ubrany.
Krótko trwające ranne i wieczorne zorze grały tysiącami tak świetnych blasków,
że nawet i w Pustyni Libijskiej dzieci nie widziały nic podobnego. Najniższe,
bliskie ziemi obłoki barwiły się wiśniowo, górne, lepiej oświecone, rozlewały
się na kształt jezior z purpury i złota, a drobne, wełniste chmurki mieniły się
jak rubiny, ametysty i opale. Nocami, między jedną falą dżdżu a drugą, księżyc
zmieniał w brylanty krople rosy wiszące na liściach mimoz i akacyj, a światło
zodiakalne świeciło w odświeżonym powietrzu jaśniej niż w innych porach roku.
Z rozlewów, które czyniła rzeka poniżej wodospadu,
dochodziło niespokojne rechotanie żab i melancholijne kumkanie ropuch, a
podobne do wielkich błędnych gwiazd latarniki przelatywały z brzegu na brzeg
między kępami bambusów i arumów.
Lecz gdy chmury pokrywały chwilami gwiaździste niebo i
deszcz poczynał padać, czyniło się bardzo ciemno, a we wnętrzu baobabu tak
czarno jak w piwnicy. Chcąc temu zaradzić Staś kazał natopić Mei tłuszczu z
zabitych zwierząt i urządził z blaszanki lampę, którą zawiesił pod górnym
otworem, zwanym przez dzieci oknem. Światło bijące z tego okna, widne z daleka
wśród ciemności, odpędzało dzikie zwierzęta, ale natomiast przyciągało
nietoperze, a nawet i ptaki, tak że w końcu Kali musiał urządzić w otworze
rodzaj zasłony z cierni, podobnej do tej, którą zamykał na noc otwór dolny.
Jednakże w dzień, w chwilach pogody, dzieci opuszczały
"Kraków" i krążyły po całym cyplu. Staś wyprawiał się na
antylopy-ariele i na strusie, których liczne stada pojawiły się w dole rzeki, a
Nel chodziła do swego słonia, który z początku trąbił tylko o żywność, a potem
zaczął trąbić i wówczas, gdy mu się nudziło bez małej przyjaciółki. Witał też
ją zawsze z wyraźną radością i nastawiał natychmiast swoje olbrzymie uszy, jak
tylko usłyszał z daleka jej głos lub kroki.
Pewnego razu, gdy Staś poszedł na polowanie, a Kali
łowił ryby za wodospadem, Nel postanowiła pójść do skały zamykającej wąwóz, aby
zobaczyć, jak też Staś z nią sobie poradzi i czy już czego nie dokonał. Zajęta
obiadem Mea nie zauważyła jej odejścia, dziewczynka zaś zbierając po drodze
kwiatki osobliwej begonii,26 rosnącej obficie wśród zębów skalnych,
zbliżyła się do pochyłości, którą wyjechali niegdyś z wąwozu i zeszedłszy na
dół znalazła się przy skale. Wielki głaz, oderwany od rodzimej ściany, zamykał
gardziel wąwozu jak i poprzednio. Nel jednak zauważyła, że między nim a ścianą
jest przejście tak szerokie, że nawet dorosły człowiek z łatwością mógłby się
nim przecisnąć. Przez chwilę zawahała się, po czym przeszła i znalazła się po
drugiej stronie. Ale był tam zakręt, który trzeba było minąć, by dojść do
szerokiego ujścia zamkniętego wodospadem. Nel poczęła rozmyślać: "Pójdę
jeszcze tylko trochę dalej, wyjrzę zza skały, raz spojrzę na słonia, który mnie
wcale nie zobaczy, i wrócę". Tak rozmyślając posuwała się krok za krokiem
coraz dalej, aż wreszcie doszła do miejsca, w którym wąwóz rozszerzał się nagle
w małą dolinkę, i zobaczyła słonia. Stał odwrócony tyłem do niej, z trąbą
zanurzoną w wodospadzie, i pił. To ją ośmieliło, więc przytuliwszy się do ściany
skalnej postąpiła jeszcze kilka kroków - i jeszcze kilka - a wtem olbrzymi
zwierz chcąc polać sobie boki odwrócił głowę, zobaczył dziewczynkę i
zobaczywszy ruszył natychmiast ku niej.
Nel zlękła się bardzo, ale ponieważ nie było już czasu
cofnąć się, więc przycisnąwszy kolanko do kolanka dygnęła słoniowi, jak umiała
najładniej, po czym wyciągnęła rączkę z begoniami i ozwała się trochę drżącym
głosikiem:
- Dzień dobry, kochany słoniu! Ja wiem, że nie zrobisz
mi nic złego, więc przyszłam, żeby ci powiedzieć dzień dobry .. i mam tylko te
kwiatki...
A kolos zbliżył się, wyciągnął trąbę, wyjął z
paluszków Nel wiązkę begonii, lecz włożywszy ją do paszczy wypuścił zaraz na
ziemię, gdyż widocznie nie smakowały mu ani włochate liście, ani kwiaty. Nel
ujrzała teraz nad sobą trąbę na kształt ogromnego czarnego węża, który wyciągał
się i przeginał: dotknął jej jednej rączki i drugiej, potem obu ramion i na
koniec opadłszy w dół począł się chwiać łagodnie na obie strony.
- Wiedziałam, że mi nie zrobisz nic złego - powtórzyła
dziewczynka, choć strach nie opuszczał jej jeszcze.
Słoń zaś cofnął w tył swoje bajeczne uszy, zwijając i
rozwijając na przemian trąbę i gulgocąc radośnie, tak jak gulgotał zawsze, gdy
dziewczynka zbliżała się do krawędzi wąwozu.
I jak niegdyś Staś ze lwem, tak teraz tych dwoje stało
naprzeciw siebie - on ogrom, podobny do domu lub skały - i ona, drobna
kruszynka, którą mógł zgnieść jednym ruchem, nawet nie ze złości, ale przez
nieuwagę.
Lecz dobry i roztropny zwierz nie czynił żadnych, ani
gniewnych, ani nieuważnych ruchów i widocznie rad był i uszczęśliwiony z
przybycia małego gościa.
Nel ośmieliła się stopniowo, a wreszcie wzniosła oczy
w górę i patrząc tak, jakby patrzyła na wysoki dach, zapytała wysuwając nieśmiało
rączkę:
- Czy można cię pogłaskać po trąbie?
Słoń nie umiał wprawdzie po angielsku, ale z ruchu jej
ręki zmiarkował od razu, o co idzie, i podsunął pod jej dłoń koniec swego
długiego na dwa metry nosa.
Nel jęła głaskać trąbę, z początku jedną ręką i
ostrożnie, potem dwiema, a wreszcie objęła ją obu ramionkami i przytuliła się
do niej z całą dziecinną ufnością.
Słoń przestępował z nogi na nogę i wciąż gulgotał z
radości.
Po chwili zaś obwinął trąbą drobne ciało dziewczynki i
podniósłszy je w górę, począł kołysać ją lekko w prawo i w lewo.
- Jeszcze! jeszcze! - wołała rozbawiona Nel.
I zabawa trwała dość długo, a następnie ośmielona już
zupełnie dziewczynka wymyśliła sobie inną. Oto znalazłszy się na ziemi
próbowała wspinać się po przedniej nodze słonia jak po drzewie albo chowając
się pod niego pytała go, czy ją znajdzie. Ale przy tych figlach spostrzegła
jedną rzecz, a mianowicie, że w przednich, a zwłaszcza w tylnych nogach słonia
tkwią liczne kolce, od których potężne zwierzę nie umiało się uwolnić, raz
dlatego, że do tylnych nóg nie mogło dosięgnąć swobodnie trąbą, a po wtóre, że
obawiało się widocznie zranić się w palec, którym trąba jest zakończona i bez
którego straciłaby całą swą zręczność i sprawność. Nel nie wiedziała o tym
zupełnie, że takie kolce w nogach są prawdziwą plagą dla słoni w Indiach, a
jeszcze bardziej w dżunglach afrykańskich, składających się przeważnie z roślin
kolczastych. Ponieważ jednak zrobiło jej się żal poczciwego olbrzyma, więc bez
namysłu siadłszy w kucki przy jego nodze poczęła wyjmować delikatnie naprzód
większe, a potem mniejsze zadziory, nie przestając przy tym szczebiotać i
zapewniać słonia, że nie pozostawi ani jednej. On zrozumiał wybornie, o co
chodzi - i zginając nogi w kolanie pokazywał tym sposobem, że i w podeszwach
między kopytami pokrywającymi palce tkwią także kolce, które przyczyniają mu
jeszcze większe dolegliwości.
Ale tymczasem nadszedł z polowania Staś i począł zaraz
wypytywać Meę, gdzie jest panienka. Otrzymawszy odpowiedź, że zapewne jest w
drzewie, już miał zajrzeć do wnętrza baobabu, gdy wtem wydało mu się, że słyszy
jej głos w głębi wąwozu. Nie wierząc własnym uszom skoczył natychmiast do
krawędzi i spojrzawszy w dół zmartwiał. Dziewczynka siedziała przy nodze
kolosa, a ów stał tak spokojnie, że gdyby nie ruch trąby i uszu, można by było
pomyśleć, iż jest wykuty z kamienia.
- Nel! - krzyknął Staś.
A ona, zajęta swoją robotą, odpowiedziała mu wesoło:
- Zaraz, zaraz!
Na to chłopak, który nie miał zwyczaju wahać się wobec
niebezpieczeństwa, podniósł jedną ręką w górę strzelbę, drugą chwycił za
obdartą z kory wyschłą łodygę lianu i objąwszy ją nogami, w mgnieniu oka zsunął
się na dno wąwozu.
Słoń poruszył niespokojnie uszami, ale w tej chwili
Nel wstała i objąwszy trąbę zawołała pośpiesznie:
- Nie bój się, słoniu, to Staś.
Staś spostrzegł od razu, że nie ma dla niej żadnego
niebezpieczeństwa, lecz nogi trzęsły się jeszcze pod nim, serce biło mu
gwałtownie i nim ochłonął z wrażenia, począł mówić zdławionym, pełnym żalu i
gniewu głosem:
- Nel, Nel, jak ty mogłaś to zrobić?!...
Ona zaś poczęła się tłumaczyć, że nie zrobiła nic
złego, bo słoń jest dobry i zupełnie jest oswojony; że chciała tylko raz na
niego spojrzeć i wrócić się, ale on ją zatrzymał i począł się z nią bawić, że
ją huśtał bardzo ostrożnie i że jeśli Staś chce, to i jego pohuśta.
To mówiąc jedną rączką wzięła za koniec trąby i
zbliżyła ją do Stasia, drugą zaś ręką machnęła kilkakrotnie w prawo i w lewo,
mówiąc jednocześnie do słonia:
- Pokołysz, słoniu, i Stasia.
Mądry zwierz znów odgadł z jej poruszeń, czego od
niego chce - i Staś, chwycony za pasek przy spodenkach, w jednej chwili znalazł
się w powietrzu. Było przy tym takie jakieś dziwne i zabawne przeciwieństwo
między jego rozgniewaną jeszcze miną a tym bujaniem się nad ziemią, że małe
Mzimu poczęło śmiać się do łez, klaskać w ręce i krzyczeć tak jak poprzednio:
-Jeszcze, jeszcze!
A ponieważ niepodobna jest zachować należytej powagi i
prawić morałów wówczas, gdy człowiek wisi na końcu słoniowej trąby i mimowolnie
wykonywa ruchy podobne do ruchów wahadła, więc chłopiec począł się w końcu
śmiać także. Ale po pewnym czasie zmiarkowawszy, że ruchy trąby stają się
wolniejsze i że słoń zamierza postawić go na ziemi, wpadł niespodziewanie na
nowy pomysł: mianowicie, korzystając z chwili, w której znalazł się w pobliżu
olbrzymiego ucha, chwycił za nie obu rękoma, wdrapał się po nim w mgnieniu oka
na głowę i siadł słoniowi na karku:
- Aha! - zawołał z góry na Nel - niech zrozumie, że to
on musi mnie słuchać.
I jął klepać go dłonią po głowie, z miną władcy i
pana.
- Dobrze! - zawołała z dołu Nel - ale jak teraz
zleziesz?
- To mały kłopot - odpowiedział Staś.
I przewiesiwszy nogi przed czoło słonia objął nimi
trąbę i zsunął się po niej jak po drzewie.
- Ot, jak zlezę!...
Po czym oboje zajęli się wyjmowaniem resztek kolców z
nóg słonia, który poddawał się temu z nadzwyczajną cierpliwością.
Tymczasem spadły pierwsze krople dżdżu, więc Staś
postanowił odprowadzić natychmiast Nel do "Krakowa" - ale tu zaszła
niespodziewana trudność. Słoń za nic nie chciał się z nią rozstać i za każdym
razem, gdy próbowała się oddalić, zawracał ją trąbą i przyciągał ku sobie.
Położenie stawało się ciężkie i wesoła zabawa wobec uporu zwierzęcia mogła się
źle zakończyć. Chłopiec nie wiedział, co począć, gdyż deszcz padał coraz
gęstszy i groziła ulewa. Oboje cofali się wprawdzie nieco ku wyjściu, ale
bardzo nieznacznie, i słoń posuwał się za nimi.
Na koniec Staś stanął między nim a Nel, utkwił w jego
oczach ostre spojrzenie, jednocześnie zaś rzekł cichym głosem do Nel:
- Nie uciekaj, ale cofaj się ciągle aż do wąskiego
przejścia.
- A ty, Stasiu? - zapytała dziewczynka.
- Cofaj się - powtórzył z naciskiem - bo inaczej muszę
zastrzelić słonia.
Dziewczynka pod wpływem tej groźby posłuchała rozkazu,
tym bardziej że mając już nieograniczoną ufność w słoniu była pewna, że on w
żadnym razie nie zrobi nic złego Stasiowi.
Chłopiec zaś stał o cztery kroki od olbrzyma nie
spuszczając zeń oczu.
Upłynęło w ten sposób kilka minut. Nastała chwila
wprost groźna. Uszy słonia poruszyły się kilkakrotnie, małe oczki błysnęły
jakoś dziwnie i trąba wzniosła się nagle do góry.
Staś uczuł, że blednie.
"Śmierć!" - pomyślał.
Ale kolos odwrócił się niespodziewanie ku krawędzi
parowu, na której widywał zwykle Nel, i począł trąbić tak żałośnie jak nigdy
przedtem.
A Staś poszedł spokojnie ku przejściu i za skałą znalazł
Nel, która nie chciała wracać bez niego do drzewa.
Chłopak miał niepohamowaną ochotę powiedzieć jej:
"Patrz, czegoś narobiła! o małom przez ciebie nie zginął". Ale nie
było czasu na wymówki, gdyż deszcz zmienił się w ulewę i trzeba było wracać jak
najprędzej. Nel przemokła do nitki, choć Staś owinął ją we własne ubranie.
We wnętrzu drzewa kazał ją zaraz Murzynce przebrać -
sam zaś odwiązał naprzód w męskim pokoju Sabę, którego poprzednio był
przywiązał z obawy, aby pobiegłszy w jego ślady nie płoszył mu zwierzyny,
następnie począł przepatrywać raz jeszcze wszelkie ubrania i pakunki w nadziei,
że może znajdzie jaką zapomnianą szczyptę chininy.
Ale nie znalazł nic. Tylko na dnie słoika, który dał
mu misjonarz w Chartumie, kryło się we wgłębieniach trochę białego proszku, tak
jednak mało, że starczyć go mogło zaledwie na pobielenie końca palca.
Postanowił wszelako nalać do słoika ukropu i dać Nel do wypicia tę płukankę.
Po czym, gdy ulewa przeszła i zaświeciło znów słońce,
wyszedł z drzewa, aby popatrzyć na ryby, które przyniósł Kali. Murzyn złowił
ich kilkanaście na wędki poczynione z cienkiego drutu. Po większej części były
małe, ale znalazły się trzy na stopę długie, srebrno nakrapiane i zadziwiająco
lekkie. Mea, która wychowana nad brzegami Nilu Niebieskiego znała się na
rybach, mówiła, że są one dobre do jedzenia i że pod wieczór wyskakują bardzo
wysoko nad wodę. Jakoż przy oprawianiu ich pokazało się, że są tak lekkie
dlatego, iż wewnątrz mają ogromne powietrzne pęcherze. Staś wziął jedną z
takich baniek, dochodzącą do wielkości dużego jabłka, i poniósł pokazać ją Nel.
- Patrz - rzekł - to siedzi w rybach. Z kilkunastu
takich pęcherzy można by zrobić szybę w naszym oknie.
I pokazał górny otwór w drzewie.
Lecz pomyślawszy potem przez chwilę dodał:
- I jeszcze coś więcej.
- Co takiego? - zapytała rozciekawiona Nel.
- I latawce.
- Takie, jakie puszczałeś w Port-Saidzie? O, dobrze!
zrób!
- Zrobię. Z pociętych, cieniutkich bambusów zbiję
ramki, a tych błon użyję zamiast papieru. To będzie nawet lepsze od papieru, bo
lżejsze - i deszcz tego nie rozmoczy. Taki latawiec pójdzie ogromnie w górę, a
przy silnym wietrze zaleci Bóg wie dokąd...
Tu nagle uderzył się w czoło:
- Mam jedną myśl.
- Jaką?
- Zobaczysz. Jak sobie to jeszcze lepiej wyobrażę, to
ci powiem. Teraz ten słoń tak ryczy, że nie można się nawet rozmówić...
Istotnie słoń z tęsknoty za Nel, a może za obojgiem
dzieci, trąbił tak, aż cały wąwóz się trząsł razem z pobliskimi drzewami.
- Trzeba mu się pokazać - rzekła Nel - to się uspokoi.
I poszli do wąwozu. Ale Staś całkiem zajęty swą myślą
począł półgłosem mówić:
- "Nelly Rawlison i Stanisław Tarkowski z
Port-Saidu, uciekłszy z Faszody od derwiszów, znajdują się.."
I zatrzymawszy się zapytał:
- Jak oznaczyć, gdzie?...
- Co, Stasiu?
- Nic, nic. Już wiem: "Znajdują się o miesiąc
drogi na wschód od Białego Nilu - i proszą o prędką pomoc..." Gdy wiatr
będzie dął na północ albo na wschód, puszczę takich latawców dwadzieścia,
pięćdziesiąt, sto, a ty, Nel, pomożesz mi je kleić.
- Latawce?
- Tak - i powiem ci tylko tyle, że mogą nam one oddać
większą przysługę niż dziesięć słoni.
Tymczasem doszli do krawędzi. I dopieroż zaczęło się
przestępywanie olbrzyma z nogi na nogę, kiwanie się, machanie uszami,
gulgotanie i znów żałosne trąbienie, gdy Nel próbowała się choć na chwilę
oddalić. W końcu dziewczynka poczęła tłumaczyć "kochanemu słoniowi",
że nie może ciągle przy nim przesiadywać, bo przecie musi spać, jeść, pracować
i gospodarzyć w "Krakowie". Ale on uspokoił się dopiero wówczas, gdy
zepchnęła mu widełkami przygotowaną przez Kalego żywność - a i to wieczorem
zaczął znów potrębywać.
Dzieci nazwały go tegoż wieczora: "King",
gdyż Nel zaręczała, że zanim dostał się do wąwozu, był niezawodnie królem
wszystkich słoni w Afryce.
Rozdział 29
W ciągu kilku dni Nel spędzała wszystkie chwile, w
których deszcz nie padał, u Kinga, który już nie sprzeciwiał się jej odejściu
zrozumiawszy, że dziewczynka wraca po kilka razy dziennie. Kali, który w ogóle
bał się słoni, patrzył na to z nadzwyczajnym zdumieniem, ale w końcu doszedł do
przekonania, że potężne "dobre Mzimu" oczarowało olbrzyma, i począł
go także odwiedzać. King zachowywał się względem niego jak również względem Mei
życzliwie, ale tylko jedna Nel robiła z nim, co chciała, tak że po tygodniu
ośmieliła się nawet przyprowadzić mu i Sabę. Dla Stasia była to wielka ulga,
gdyż mógł z całym spokojem pozostawiać Nel pod opieką, czyli jak się wyrażał:
pod trąbą słonia - i chodzić bez żadnej obawy na polowanie, a nawet czasem
zabierać z sobą Kalego. Był też teraz pewien, że zacne zwierzę nie opuściłoby
ich już w żadnym razie, i począł się namyślać, jak je z zamknięcia uwolnić.
A właściwie mówiąc, sposób wynalazł on już dawno, ale
wymagający takiej ofiary, że bił się z myślami, czy go użyć, a następnie
odkładał to z dnia na dzień. Ponieważ nie miał z kim o tym pomówić, postanowił
wtajemniczyć ostatecznie w swe zamiary Nel, chociaż uważał ją za dziecko.
- Skałę można wysadzić prochem - rzekł - ale na to
trzeba będzie popsuć mnóstwo ładunków, to jest powyciągać z nich kule, wysypać
proch i zrobić z niego jeden wielki nabój. Taki nabój wcisnę w najgłębszą
szparę, jaka się w środku znajdzie, następnie zatkam i podpalę. Wówczas skała
rozpadnie się na kilka lub kilkanaście części i Kinga można będzie wyprowadzić.
- Ale jeśli będzie wielki huk, to czy on się nie
przelęknie?
- To niech się przelęknie! - odpowiedział żywo Staś.
-To mnie najmniej obchodzi. Z tobą doprawdy nie warto poważnie mówić.
Jednakże mówił dalej, a raczej myślał dalej głośno:
- Ale jeżeli użyję za mało ładunków, to skała się nie
rozpadnie i zmarnuję je na próżno; jeżeli w dostatecznej ilości, to nam ich
niewiele zostanie. A gdyby ich zabrakło przed końcem drogi, wówczas grozi nam
po prostu śmierć. Bo czymże będę polował, czym cię bronił w razie jakiego
napadu? Wiesz przecie dobrze, że gdyby nie ta strzelba i nie te na boje, to
zginęlibyśmy od dawna albo z rąk Gebhra, albo z głodu. I szczęście to
prawdziwe, że mamy konie, bo sami nie moglibyśmy unieść ani rzeczy, ani
ładunków.
Na to Nel podniosła palec do góry i ozwała się z
wielką pewnością:
- Jak ja Kingowi powiem, to King poniesie wszystko.
- Jakież ładunki poniesie, jeśli ich mało co zostanie?
- Będzie nas za to bronił...
- Ale nie będzie przecie strzelał ze swojej trąby do
zwierzyny tak jak ja ze sztucera.
- To możemy jeść figi i te duże dynie, co rosną na
drzewach, a Kali nałapie zawsze ryb.
- Póki zostaniemy nad rzeką. Porę dżdżystą trzeba tu
przeczekać, gdyż te ciągłe ulewy napędziłyby ci z pewnością febry. Pamiętaj
jednak, że potem ruszamy w dalszą drogę i możemy trafić na pustynię.
- Taką jak Sahara? - zapytała z przestrachem Nel.
- Nie; taką jednak, na której nie ma rzek ani drzew
owocowych, a rosną niskie akacje i mimozy. Tam można żyć tylko z tego, co się
upoluje. King znajdzie tam trawę, a ja antylopy, ale jeśli nie będę miał czym
do nich strzelać, to King ich nie nałapie.
I Staś miał rzeczywiście o co się troszczyć, gdyż
obecnie, gdy słoń już się oswoił i poprzyjaźnił z nimi tak poczciwie,
niepodobna było go porzucić i skazać na śmierć głodową; a uwolnić go, to
znaczyło pozbawić się większej części amunicji i narazić samych siebie na
nieuchronną zgubę.
Więc Staś odkładał robotę z dnia na dzień, powtarzając
sobie co wieczór w duszy:
"Może jutro wynajdę jaki inny sposób".
A tymczasem do tej troski przyłączyły się inne. Naprzód
Kalego straszliwie pokąsały w dole rzeki dzikie pszczoły, do których
doprowadził go znany w Afryce niewielki szarozielony ptak, zwany pszczołowodem.
Czarnemu chłopakowi nie chciało się przez lenistwo podkurzyć ich dostatecznie,
wrócił więc z miodem, ale skłuty i spuchnięty tak, że w godzinę później stracił
przytomność. "Dobre Mzimu" wyciągało z niego aż do wieczora, przy
pomocy Mei, żądła, a potem okładało go ziemią, którą Staś polewał wodą.
Jednakże nad ranem zdawało się, że biedny Murzyn kona. Na szczęście starania i
silny jego organizm przemogły niebezpieczeństwo - zdrowie jednak odzyskał
dopiero po upływie dni dziesięciu.
Druga przygoda spotkała konie. Staś, który podczas
choroby Kalego musiał je pętać i prowadzić do wody, zauważył, że poczęły straszliwie
chudnąć. Nie można było wytłumaczyć tego brakiem żywności, ponieważ wskutek
deszczów trawa wybujała wysoko i wybornej paszy było w bród. A jednak konie
wprost nikły. Po kilku dniach sierść na nich poszerszeniała, oczy im zgasły, a
z nozdrzy płynął gęsty śluz. W końcu przestały jeść, a natomiast piły chciwie,
jakby trawiła je gorączka. Gdy Kali przyszedł do zdrowia, były to już dwa
kościotrupy. Ale on tylko spojrzał na nie i od razu zrozumiał, co się stało.
- Tse-tse! - rzekł zwracając się do Stasia.
- One muszą umrzeć.
Staś zrozumiał także, albowiem jeszcze w Port-Saidzie
słyszał wielokrotnie o musze afrykańskiej, zwanej tse-tse, która jest tak
straszliwą plagą niektórych okolic, że tam, gdzie ona mieszka stale, Murzyni
nie posiadają wcale bydła, a tam, gdzie wskutek pomyślnych chwilowych warunków
rozmnoży się niespodziewanie, bydło ginie. Koń, wół lub osioł, ukłuty przez
tse-tse, marnieje i zdycha w ciągu dni kilkunastu, czasem w ciągu dni kilku.
Zwierzęta miejscowe rozumieją to niebezpieczeństwo, jakie im od niej zagraża,
zdarza się bowiem, że całe stada wołów, gdy przy wodopoju usłyszą jej
brzęczenie, wpadają w szaloną trwogę i rozbiegają się na wszystkie strony.
Stasiowe konie były pokąsane; konie te, a wraz z nimi
osła, Kali nacierał teraz codziennie jakąś niesłychanie wonną, podobną z
zapachu do cebuli, rośliną, którą w dżunglach wyszukiwał. Mówił, iż woń jej
odpędza tse-tse, ale pomimo tego zaradczego środka konie chudły. Staś z trwogą
myślał o tym, co będzie, jeżeli zwierzęta padną? Jak zabrać wówczas rzeczy,
Nel, wojłoki, namiot, ładunki i naczynia? Było tego jednak tyle, że chyba jeden
King potrafiłby to wszystko udźwignąć. Ale żeby uwolnić Kinga, potrzeba było
poświęcić przynajmniej dwie trzecie naboi.
Coraz większe troski zbierały się nad głową Stasia, na
podobieństwo tych chmur, które nie przestawały poić dżungli dżdżem. A na koniec
przyszła największa klęska, wobec której zmalały wszystkie inne: febra!
Rozdział 30
Pewnego dnia przy wieczerzy Nel podniósłszy do ust
kawałek wędzonego mięsa odsunęła go nagle jakby ze wstrętem i rzekła:
- Nie mogę dziś jeść.
Staś, który poprzednio dowiedział się od Kalego, gdzie
są pszczoły, i podkurzał je teraz codziennie, by rabować im miód, był pewien,
że mała zjadła w ciągu dnia za duży miodu, i dlatego nie zwrócił uwagi na jej
brak chęci do jedzenia. Lecz ona po chwili wstała i poczęła chodzić śpiesznie
wedle ogniska, zataczając coraz większe koła.
- A nie oddalaj się zanadto - wołał na nią chłopiec -
bo jeszcze cię co porwie.
W rzeczywistości nie obawiał się jednak niczego,
albowiem obecność słonia, którą dzikie zwierzęta czuły, i jego trąbienie, które
dochodziło do ich czujnych uszu, trzymały je w przyzwoitej odległości.
Zapewniało to bezpieczeństwo zarówno ludziom, jak i koniom, albowiem
najstraszniejsi nawet w dżungli drapieżcy, jak lew, pantera i lampart, wolą nie
mieć do czynienia ze słoniem i nie zbliżać się zanadto do jego kłów i trąby.
Jednakże gdy dziewczynka nie przestawała krążyć coraz
pospieszniej, Staś poszedł za nią i zapytał:
- Hej, mała ćmo! czemu tak latasz koło ognia?
Pytał jeszcze wesoło, ale już się zaniepokoił, a
niepokój jego wzrósł, gdy Nel odpowiedziała:
- Nie wiem. Nie mogę usiedzieć na miejscu.
- Co ci jest?
- Tak mi jakoś nieswojo i tak dziwnie...
A wtem oparła mu nagle główkę na piersiach i jakby
przyznając się do winy, zawołała pokornym, przetkanym łzami głosem:
- Stasiu, ja chyba jestem chora.
- Nel!!
Po czym położył jej dłoń na czole, które było suche i
zarazem lodowate. Więc porwał ją na ręce i poniósł ku ognisku.
- Zimno ci? - pytał po drodze.
- I zimno, i gorąco, ale bardziej zimno...
Jakoż ząbki jej uderzały jedne o drugie, a ciałem
wstrząsały ciągłe dreszcze. Staś nie miał już najmniejszej wątpliwości, że
dostała febry.
Kazał natychmiast Mei zaprowadzić ją do drzewa,
rozebrać i położyć, a następnie okrył ją, czym mógł, widział był bowiem w
Chartumie i Faszodzie, że ludzie chorzy na febrę okrywali się owczymi skórami,
aby się zapocić. Postanowił przesiedzieć przy Nel całą noc i poić ją gorącą
wodą z miodem. Ale ona z początku nie chciała pić. Przy świetle kaganka
zawieszonego wewnątrz drzewa Staś dostrzegł jej błyszczące źrenice. Po chwili
zaczęła się skarżyć na gorąco, a jednocześnie trzęsła się pod wojłokami i pod
pledem. Ręce jej i czoło były wciąż zimne, ale gdyby Staś znał się choć
cokolwiek na febrycznych przypadłościach, byłby poznał z jej nadzwyczaj
niespokojnych ruchów, że musi mieć straszliwą gorączkę. Ze strachem zauważył,
że gdy Mea wchodziła z gorącą wodą, dziewczynka patrzyła na nią jakby z pewnym
zdziwieniem, a nawet obawą, i zdawała się jej nie poznawać. Z nim jednak
rozmawiała przytomnie. Mówiła mu, że nie może leżeć, i prosiła, żeby pozwolił
jej wstać i biegać, to znów pytała, czy się nie gniewa na nią za to, że chora,
a gdy zapewniał ją, że nie, przyciskała rzęsami łzy, które napływały jej do
oczu, i zaręczała, że jutro będzie zupełnie zdrowa.
Tego wieczora, a raczej nocy, słoń był jakoś dziwnie
niespokojny i ciągle ryczał, co znów pobudziło Sabę do szczekania. Staś
zauważył, że chorą to drażni, więc wyszedł z drzewa, by ich uspokoić. Z Sabą
poszło mu łatwo, ale słoniowi trudniej było nakazać ciszę, więc wziął kilka
melonów, by mu je rzucić i zatkać mu trąbę przynajmniej na jakiś czas. Wracając
spostrzegł przy świetle ognia Kalego, który z kawałkiem wędzonego mięsa na
ramieniu oddalał się w kierunku biegu rzeki.
- Co ty tam robisz i dokąd idziesz? - zapytał Murzyna.
A czarny chłopak zatrzymał się i gdy Staś zbliżył, się
ku niemu, rzekł z tajemniczą twarzą:
- Kali iść pod inne drzewo położyć mięso złemu Mzimu.
- Dlaczego?
- Dlatego, żeby zły Mzimu nie zabić dobrego Mzimu.
Staś chciał na to coś odpowiedzieć, lecz nagle żal
chwycił go za piersi, więc zacisnął tylko zęby i odszedł w milczeniu.
Gdy wrócił do drzewa, Nel miała oczy zamknięte; ręce
jej leżące na wojłoku drgały wprawdzie mocno, ale zdawało się, że usypia. Staś
siadł przy niej i w obawie, by jej nie zbudzić, siedział przez pewien czas bez
ruchu. Mea siedząca z drugiej strony poprawiała co chwila kawałki kości
słoniowej sterczące jej w uszach, by bronić się tym sposobem od drzemki.
Uczyniło się cicho, tylko z dołu rzeki od strony rozlewu dochodziło rzechotanie
żab i smętne kumkanie ropuch.
Nagle Nel siadła na posłaniu.
- Stasiu!
- Jestem tu, Nel.
A ona, dygocząc jak liść na wietrze, poczęła szukać
jego ręki i powtarzać śpiesznie raz po raz:
- Boję się, boję się! daj mi rękę!
- Nie bój się, jestem przy tobie:
I chwycił jej dłoń, która tym razem była rozpalona jak
w ogniu; nie wiedząc zaś sam, co ma robić, jął okrywać tę biedną wychudzoną
rączkę pocałunkami.
- Nie bój się, Nel, nie bój!
Po czym dał jej się napić wody z miodem, która przez
ten czas wystygła. Nel tym razem piła chciwie i przytrzymywała mu rękę z
naczyniem, gdy próbował odejmować je od ust. Chłodny napój zdawał się ją
uspokajać.
Nastało milczenie. Lecz po upływie pół godziny Nel
znów siadła na posłaniu, a w rozszerzonych jej oczach widać było okropną
trwogę.
- Stasiu!
- Co ci jest, kochanie?
- Czemu - pytała przerywanym głosem - Gebhr i Chamis
chodzą koło drzewa i zaglądają tu do mnie?
Stasiowi w jednej chwili wydało się, że oblazły go
tysiące mrówek.
- Co ty mówisz? - rzekł. -Tu nikogo nie ma! to Kali
chodzi koło drzewa.
Lecz ona patrząc w ciemny otwór zawołała szczękając
zębami:
- I Beduini także! Dlaczegoś ty ich pozabijał?
Staś otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie:
- Ty wiesz dlaczego! Nie patrz tam! nie myśl '' o tym.
To było już dawno!...
- Dziś! dziś!
- Nie, Nel, dawno!...
Jakoż i było dawno, ale wróciło jak fala odbita od
brzegu - i napełniło znów przerażeniem myśli chorego dziecka.
Wszelkie słowa uspokojenia okazywały się daremne. Oczy
Nel rozszerzały się coraz bardziej. Serce biło tak gwałtownie, iż zdawało się,
że pęknie lada chwila. Potem zaczęła się rzucać jak ryba wyjęta z wody i trwało
to prawie do rana. Dopiero nad samym ranem siły jej wyczerpały się zupełnie i
główka opadła na postanie.
- Słabo mi! słabo! - powtórzyła. - Stasiu, ja lecę
gdzieś na dół.
Po czym zamknęła oczy.
Staś w pierwszej chwili przeraził się okropnie, myślał
bowiem, że umarła. Ale to był tylko koniec pierwszego paroksyzmu tej strasznej
afrykańskiej febry, zwanej "zgubną", której dwa ataki ludzie silni i
zdrowi mogą przetrzymać; trzeciego nie przetrzymał dotychczas nikt. Podróżnicy
opowiadali o tym często w Port-Saidzie, w domu pana Rawlisona, a jeszcze
częściej wracający do Europy misjonarze katoliccy, których pan Tarkowski
gościnnie u siebie przyjmował. Drugi atak przychodzi po kilku lub kilkunastu
dniach, trzeci zaś jeśli nie przyszedł w ciągu dwóch tygodni, to nie był
śmiertelny, gdyż liczył się jako znów pierwszy w drugim nawrocie choroby Staś
wiedział, że jedynym lekarstwem, jakie mogło przerwać lub pooddalać od siebie
ataki, były duże dawki chininy, ale nie miał już jej ani atomu.
Na razie jednak widząc, że Nel oddycha, uspokoił się
nieco - i począł się za nią modlić. A tymczasem słońce wyskoczyło spoza skał
wąwozu i uczynił się dzień. Słoń upominał się już o śniadanie, a od strony
rozlewu, który tworzyła rzeka, ozwały się krzyki wodnego ptactwa. Chcąc zabić parę
pentarek na rosół dla Nel chłopiec wziął strzelbę śrutówkę i poszedł wzdłuż
rzeki ku kępie wysokich krzewów, na których ptaki te sadowiły się zwykle na
noc. Ale tak był niewyspany i myśli jego tak były zajęte chorobą dziewczynki,
że całe stado pentarek przeszło tuż koło niego truchcikiem, jedna za drugą,
dążąc do wodopoju, a on ich wcale nie spostrzegł. Stało się tak jeszcze i
dlatego, że wciąż się modlił. Myślał o zabiciu Gebhra, Chamisa, Beduinów i
podnosząc oczy w górę mówił ze ściśniętym przez łzy gardłem: "Ja to dla
Nel zrobiłem, Panie Boże, dla Nel! - bo nie mogłem jej inaczej uwolnić, ale
jeśli to grzech, to mnie ukarz, a ona niech wyzdrowieje!..."
Po drodze spotkał Kalego, który poszedł zobaczyć, czy
zły Mzimu zjadł ofiarowane mu wczoraj mięso. Młody Murzyn kochając małą bibi
modlił się także za nią, ale modlił się w całkiem odmienny sposób. Mówił
mianowicie złemu Mzimu, że jeśli bibi wyzdrowieje, to on mu co dzień przyniesie
kawałek mięsa, ale jeśli umrze, to chociaż się go boi i choć wie, że potem
zginie, tak mu przedtem skórę wyłupi, że złe Mzimu na wieki go popamięta.
Nabrał wszelako dobrej otuchy, gdyż złożone wczoraj mięso znikło. Mógł
wprawdzie porwać je jaki szakal, ale mógł i Mzimu przybrać na się postać
szakala.
Kali zawiadomił o tym pomyślnym wypadku Stasia, ten
jednak popatrzył na niego, jakby go wcale nie rozumiał, i poszedł dalej.
Minąwszy kępę krzaków, w której pentarek nie znalazł, zbliżył się do rzeki.
Brzegi jej zarośnięte były wysokimi drzewami, z których zwieszały się na kształt
długich pończoch gniazda remizów, ślicznych żółtych ptaszków z czarnymi
skrzydłami, a także i gniazda os podobne do wielkich róż, ale koloru szarej
bibuły. W jednym miejscu rzeka tworzyła szeroki na kilkadziesiąt kroków rozlew,
porośnięty w części papirusem. Na tym rozlewie roiło się zawsze ptactwo wodne.
Były tam bociany takie same jak nasze europejskie i bociany o wielkim, grubym
dziobie zakończonym hakiem, i czarne jak aksamit ptaki o nogach czerwonych jak
krew - i flamingi, i ibisy, i białe z różowymi skrzydłami warzęchy mające
dzioby podobne do łyżek - i żurawie z koronami na głowach, i mnóstwo kulików,
pstrych i szarych jak myszy, biegających szybko tam i na powrót, niby drobne
duchy leśne, na długich, cienkich jak słomki nóżkach.
Staś zabił dwie duże kaczki pięknej cynamonowej barwy
i depcząc po nieżywych białych motylach, których tysiące zaścielały brzeg,
rozejrzał się naprzód dobrze, czy na mieliźnie nie ma krokodylów, po czym
przeszedł przez wodę i podniósł zdobycz. Strzał rozproszył oczywiście ptactwo;
pozostały tylko dwa stojące o kilkanaście kroków dalej i zadumane nad wodą
marabuty, podobne do dwóch starców o łysych, wciśniętych między ramiona
głowach. Te nie poruszyły się wcale. Chłopiec popatrzył przez chwilę na ich
olbrzymie worki mięsne zwieszające się na piersiach, a następnie zauważywszy,
że osy zaczynają coraz gęściej krążyć koło niego, powrócił do obozowiska.
Nel spała jeszcze, więc i on oddawszy Mei kaczki
rzucił się na wojłok i zasnął natychmiast kamiennym snem. Zbudzili się dopiero
po południu - on wcześniej, Nel później. Dziewczynka czuła się nieco
silniejsza, a gdy gęsty i mocny rosół pokrzepił jeszcze jej siły, wstała i
wyszła z drzewa chcąc popatrzyć na Kinga i na słońce.
Ale teraz dopiero przy świetle dziennym można było
dokładnie zobaczyć, jakie ta jedna noc gorączki porobiła w niej spustoszenia.
Cerę miała żółtą i przeźroczystą, usta poczerniałe, oczy podkrążone i
twarzyczkę jakby postarzałą. Nawet źrenice jej wydawały się bledsze niż zwykle.
Pokazało się także, iż wbrew zapewnieniom, jakie dawała Stasiowi, że czuje się
dość mocna - i mimo sporego kubka rosołu, który zaraz po przebudzeniu się
wypiła, ledwie mogła dojść o własnych siłach do wąwozu. Staś myślał z rozpaczą
o drugim ataku i o tym, że nie posiada ani lekarstw, ani żadnych środków,
którymi mógłby mu zapobiec.
A tymczasem deszcz zlewał ziemię po kilkanaście razy
na dzień, powiększając wilgoć powietrza.
Rozdział 31
Poczęły się ciężkie i pełne lęku dni oczekiwania.
Drugi atak przyszedł dopiero po tygodniu - i nie był tak silny jak pierwszy,
ale Nel uczuła się po nim jeszcze słabszą. Wychudła i zmizerniała do tego
stopnia, że nie była to już dziewczynka, ale cień dziewczynki. Płomyk jej życia
tlił się tak słabo, że zdawało się, iż dość jest dmuchnąć, aby go zgasić Staś
zrozumiał, że śmierć nie potrzebuje czekać na trzeci atak, by ją zabrać - i
oczekiwał jej lada dzień, lada godzina.
Sam wychudł i sczerniał także, albowiem nieszczęście
przechodziło jego siły i jego rozum. Więc patrząc na jej woskową twarzyczkę
mówił sobie codziennie: "Na tomże strzegł jej jak oka w głowie, żeby tu ją
pochować w dżungli?" - I nie rozumiał wcale, dlaczego tak ma być. Chwilami
znów wyrzucał sobie, że jeszcze nie dość jej strzegł, że nie był dla niej dość
dobry, a wówczas taki żal chwytał go za serce, że chciało mu się gryźć własne
palce. Było niedoli po prostu za dużo.
A Nel spała teraz prawie ciągle i być może, że to
utrzymywało ją przy życiu. Staś budził ją jednak kilka razy na dzień, by ją
posilić. Wówczas, ilekroć deszcz nie padał, prosiła go, aby wynosił ją na
powietrze, nie mogła już bowiem utrzymać się na własnych nogach. Zdarzało się
wszelako, iż zasypiała nawet na jego ręku. Wiedziała już, że jest bardzo chora
i że może lada dzień umrzeć. W chwilach większego ożywienia rozmawiała o tym ze
Stasiem, a zawsze z płaczem, gdyż bała się śmierci.
- Już ja nie wrócę do tatusia - mówiła pewnego razu -
ale ty powiedz tatusiowi, że mi było bardzo żal - i proś go, żeby tu do mnie
przyjechał...
- Wrócisz - odpowiedział Staś.
I nie mógł nic więcej powiedzieć, gdyż chciało mu się
wyć.
A Nel mówiła dalej ledwie dosłyszalnym, sennym głosem:
- I tatuś przyjedzie, i ty kiedyś przyjedziesz...
prawda?
Na tę myśl uśmiech rozjaśnił jej wynędzniałą
twarzyczkę, po chwili jednak ozwała się znowu, jeszcze ciszej:
- Ale mi tak żal...
To rzekłszy oparła mu główkę na ramieniu i poczęła
płakać, on zaś przemógł własny ból, przytulił ją do piersi i odpowiedział żywo:
- Nel, ja bez ciebie nie wrócę i... i wcale nie wiem,
co bym bez ciebie robił na świecie.
Nastało milczenie, podczas którego Nel usnęła znowu.
Staś odniósł ją do drzewa, ale zaledwie wyszedł na zewnątrz, gdy z wierzchotka
cypla nadbiegł Kali i machając rękoma począł wołać z twarzą wzburzoną i
przelękłą:
- Panie wielki! panie wielki!
- Czego chcesz? - zapytał Staś.
A Murzyn wyciągnął rękę i ukazując na południe rzekł:
- Dym!
Staś przysłonił oczy dłonią i wytężywszy wzrok we
wskazanym kierunku ujrzał rzeczywiście przy czerwonawym blasku nisko już
stojącego słońca smugi dymu wznoszącą się daleko wśród dżungli, między
wierzchołkami jeszcze dalszych, dość wysokich dwóch wzgórz.
Kali drżał cały, albowiem zbyt dobrze pamięta straszną
niewolę u derwiszów, był zaś pewien, że to ich obozowisko. Stasiowi też się
wydało, iż to nie może być nikt inny jak Smain, i w pierwszej chwili zląkł się
także okropnie. Tego tylko brakło! Obok śmiertelnej choroby Nel - derwisze! I
znów niewola, i znów powrót do Faszody albo i do Chartumu; pod rękę Mahdiego
lub pod bat Abdullahiego. Jeśli ich schwytają, Nel umrze pierwszego dnia, on
zaś zostanie niewolnikiem na resztę życia. A gdyby nawet kiedyś uciekł, co mu
po życiu, co mu po wolności bez Nel? Jakżeby spojrzał w oczy ojcu albo panu
Rawlisonowi, gdyby derwisze porzucili ją po śmierci hienom, on zaś nie
potraciłby nawet powiedzieć, gdzie jest jej grób.
Takie myśli przelatywały mu jak błyskawice przez
głowę. Nagle uczuł nieprzepartą chęć popatrzenia na Nel i skierował się ku
drzewu. Po drodze zapowiedział Kalemu, by zgasił ogień i nie ważył się palić go
w nocy, po czym wszedł do wnętrza.
Nel nie spala i czuła się lepiej. Zaraz też podzieliła
się tą wiadomością ze Stasiem. Saba leżał przy u niej i ogrzewał ją swym
ogromnym ciałem, a ona głaskała go lekko po głowie, uśmiechając się, gdy
chwytał paszczą subtelne pyłki próchna kręcące się w smudze świetlnej, którą
tworzyły w drzewie ostatnie promienie zachodzącego słońca. Była widocznie
lepszej myśli, gdyż po chwili zwróciła się z dość raźną minką do Stasia:
- A może ja nie umrę?
- Nie umrzesz z pewnością - odpowiedział Staś. Skoro
po drugim ataku czujesz się silniejszą, to trzeci wcale nie przyjdzie.
Ona zaś poczęła mrugać powiekami jakby się nad czymś
namyślając - i rzekła:
- Gdybym miała taki gorzki proszek, co mi tak dobrze
zrobił po tej nocy z lwami, pamiętasz? to ani trochę nie myślałabym umierać,
ani tyle!
I pokazała na paluszku, jak mało byłaby wówczas na
śmierć gotowa.
- Ach! - ozwał się Staś - oddałbym nie wiem co za
źdźbło chininy.
I pomyślał, że gdyby jej miał dosyć, to by poczęstował
Nel choćby dwoma na raz proszkami, a potem owinął ją pledem, posadził przed
sobą na koniu i ruszył natychmiast w stronę przeciwną tej, w której było
obozowisko derwiszów.
Tymczasem słońce zapadło i dżungla pogrążyła się nagle
w ciemność.
Dziewczynka pogwarzyła jeszcze z pół godziny, po czym
usnęła, a Staś rozmyślał dalej o derwiszach i o chininie. Strapiona, ale
nadzwyczaj zaradna jego głowa poczęła pracować i tworzyć plany, jedne śmielsze
i zuchwalsze od drugich. Naprzód począł się zastanawiać nad tym, czy ten dym w
południowej stronie pochodzi koniecznie z obozu Smaina. Mogli to wprawdzie być
derwisze, ale mogli być i Arabowie znad brzegów oceanu, którzy czynili wielkie
wyprawy w głąb lądu po kość słoniową i po niewolników. Ci nie mieli nic
wspólnego z derwiszami, którzy psuli, im handel. Mógł to być także obóz
Abisyńczyków albo jaka podgórska wioska murzyńska, do której łapacze ludzi
jeszcze nie dotarli. Czy nie należało się o tym przekonać?
Arabowie z Zanzibaru, z okolic Bagamojo, z Witu i z
Mombassy, a w ogóle z pobrzeży oceanu, byli to ludzie, którzy ustawicznie
stykali się z białymi, więc kto wie, czy za wielką nagrodą nie podjęliby się
odprowadzić ich obojga do którego z najbliższych portów. Staś wiedział
doskonale, że może taką nagrodę przyrzec i że jego przyrzeczeniu uwierzą.
Przyszła mu też jeszcze inna myśl, która poruszyła go do głębi. Oto widział, że
w Chartumie wielu derwiszów, szczególniej z Nubii, chorowało prawie na równi z
białymi na febrę - i ci leczyli się chininą, którą rabowali Europejczykom albo
jeśli była ukryta u renegatów Greków lub Koptów, kupowali na wagę złota. Otóż
można było się spodziewać, że Arabowie znad oceanu będą mieli ją na pewno.
"Pójdę - mówił sobie Staś - pójdę dla Nel".
I zastanawiając się coraz usilniej nad położeniem
doszedł w końcu do przekonania, że gdyby to nawet był oddział Smaina, to i tak
należało iść. Przypomniał sobie, że z powodu zupełnego przerwania stosunków
między Egiptem a Sudanem Smain prawdopodobnie nic nie wie o ich porwaniu z
Fajumu. Fatma nie mogła się z nim porozumieć, więc to porwanie było tylko jej
osobistym pomysłem, wykonanym przy pomocy Chamisa, syna Chadigiego, oraz
Idrysa, Gebhra i dwóch Beduinów. Otóż ludzie ci nic nie obchodzili Smaina z tej
prostej przyczyny, że znał między nimi tylko jednego Chamisa, a o tamtych nigdy
w życiu nie słyszał. Obchodziły go tylko jego własne dzieci i Fatma. Ale właśnie
może zatęsknił już za nimi i może rad byłby do nich wrócić, zwłaszcza jeżeli
uprzykrzyła mu się już służba u Mahdiego. Przy Mahdim nie zrobił widocznie
wielkiego losu, skoro, zamiast przywodzić potężnym wojskom lub rządzić jakim
obszernym krajem, musiał łapać niewolników aż Bóg wie gdzie za Faszodą.
"Powiem mu tak - myślał Staś - jeśli odprowadzisz nas do jakiego portu nad
Oceanem Indyjskim i wrócisz z nami do Egiptu, rząd przebaczy ci wszystkie winy,
połączysz się z Fatmą i z dziećmi, a prócz tego pan Rawlison uczyni cię
bogatym; jeśli nie, to dzieci i Fatmy nie zobaczysz już nigdy w życiu".
I był pewien, że Smain namyśli się dobrze, nim taki
układ odrzuci.
Oczywiście, nie było to wszystko bezpieczne, mogło
nawet pokazać się zgubne, ale mogło również stać się deską ocalenia z tej toni
afrykańskiej. Staś począł się w końcu dziwić, dlaczego możliwość spotkania ze
Smainem tak go na razie przeraziła - i ponieważ chodziło o śpieszny ratunek dla
Nel, postanowił pójść jeszcze tej nocy.
Łatwiej to jednak było powiedzieć niż wykonać. Co
innego jest siedzieć nocą w dżungli przy dobrym ogniu, za kolczastą zeribą, a
co innego puścić się wśród ciemności w wysokie trawy, w których poluje o tej
porze lew, pantera i lampart, nie mówiąc o hienach i szakalach. Chłopiec
przypomniał sobie jednak słowa młodego Murzyna, wówczas gdy ów udał się nocą
szukać Saby i wróciwszy z nim powiedział: "Kali się bać, ale pójść".
I powtórzył sobie to samo: "Będę się bał, ale pójdę".
Czekał jednak na wzejście księżyca, gdyż noc była
nadzwyczaj ciemna, i dopiero gdy dżungla posrebrzała od jego blasku, zawołał
Kalego i rzekł:
- Kali, zabierz Sabę do drzewa, zatkaj wejście
cierniem i pilnujcie mi z Meą panienki jak oka w głowie, a ja pójdę zobaczyć,
co to za ludzie są tam w tym obozowisku:
- Pan wielki wziąć z sobą Kalego i strzelbę, która
zabija złe zwierzęta. Kali nie zostać!
- Zostaniesz! - rzekł stanowczo Staś - i zakazuj ci
iść za mną.
Po czym zamilkł na chwilę, a następnie ozwał się
głuchym nieco głosem:
- Kali, jesteś wierny i roztropny, więc ufam, że
spełnisz to, co ci powiem. Gdybym ja nie wrócił, a panienka umarła, to
zostawisz ją w drzewie, ale naokoło drzewa wzniesiesz wysoką zeribę, a na korze
wytniesz taki oto wielki znak.
I wziąwszy dwa bambusy złożył je w krzyż. Po czym tak
mówił dalej:
- Jeśli zaś bibi nie umrze, ale ja nie wrócę, to
będziesz ją czcił i służył wiernie, a potem zaprowadzisz ją do swego ludu i
powiesz wojownikom Wa-hima, żeby szli z nią ciągle na wschód, aż do Wielkiego
Morza. Tam znajdziesz białych ludzi, którzy wam dadzą dużo strzelb, prochu,
paciorków, drutu i tyle płótna, ile zdołacie unieść. Zrozumiałeś?
A młody Murzyn rzucił się przed nim na kolana, objął
jego nogi i począł powtarzać żałośnie:
- O bwana kubwa! wrócić, wrócić, wrócić!
Stasia wzruszyło przywiązanie czarnego chłopaka, więc
schylił się, położył mu rękę na głowie i rzekł:
- Idź do drzewa, Kali, i... niech cię Bóg błogosławi!
Zostawszy sam namyślał się jeszcze przez chwilę, czy
nie wziąć z sobą osła. Było to bezpieczniej, albowiem lwy w Afryce, zarówno jak
tygrysy w Indiach, w razie spotkania człowieka jadącego na koniu lub ośle
rzucają się zawsze na zwierzę, nie na człowieka. Ale zadał sobie pytanie, kto w
takim razie będzie nosił namiot Nel i na czym ona sama pojedzie? Po tej uwadze
odrzucił natychmiast myśl zabrania osła i puścił się piechotą w dżunglę.
Księżyc wypłynął już wyżej na niebo, było przeto
znacznie widniej. Jednakże trudności rozpoczęły się zaraz, jak tylko chłopiec
zanurzył się w trawy, które wyrosły już tak wysoko, że i człowiek na koniu mógł
się w nich z łatwością ukryć. Nawet w dzień nie było w nich na krok nic widać,
a cóż dopiero w nocy, kiedy księżyc oświecał tylko ich wierzchołki, a niżej
wszystko pogrążone było w głębokim cieniu. W takich warunkach łatwo jest zmylić
drogę i chodzić w kółko, zamiast posuwać się naprzód; Stasiowi dodawała
wszelako odwagi ta myśl, że naprzód obozowisko, ku któremu szedł, było odległe
od cypla co najwyżej o trzy lub cztery mile angielskie, a po wtóre, że dym
ukazał się między wierzchołkami dwóch wyniosłych pagórków - zatem nie tracąc z
oczu pagórków nie można było zabłądzić. Ale trawy, mimozy i akacje przesłaniały
wszystko. Na szczęście co kilkadziesiąt kroków wznosiły się kopce termitów,
wysokie niekiedy na kilkanaście stóp. Staś ustawiał ostrożnie strzelbę pod
każdym kopcem, potem wdrapywał się na jego szczyt - i dojrzawszy wzgórza
rysujące się czarno na tle nieba, złaził i szedł dalej.
Strach go tylko brał na myśl, co będzie, jeśli chmury
zasłonią księżyc i niebo, albowiem wówczas znalazłby się jak w podziemiu. Ale
nie było to jedyne niebezpieczeństwo. Dżungla w nocy, gdy wśród ciszy słychać
każdy odgłos, każdy krok i niemal szelest, jaki robią owady łażące po trawach,
jest wprost przerażająca. Unosi się nad nią lęk i zgroza. Staś musiał zważać na
wszystko, nasłuchiwać, czuwać, rozglądać się na wszystkie strony, mieć głowę
jak na śrubkach, a strzelbę gotową w każdej sekundzie do strzału. Co chwila
wydało mu się, że coś się zbliża, skrada, przyczaja. Niekiedy znowu słyszał
poruszające się trawy i nagły tętent uciekających zwierząt. Domyślał się
wówczas, że spłoszył antylopy, które mimo rozstawionych straży śpią czujnie,
wiedząc, że niejeden straszny płowy myśliwiec poluje w ciemnościach o tej
porze. Ale oto coś wielkiego czerni się pod parasolowatą akacją. Może to skała,
a może nosorożec lub bawół, który zwietrzywszy człowieka ocknie się z drzemki i
rzuci się natychmiast do ataku. Tam znów za czarnym krzewem widać dwa błyszczące
punkty. Hej! strzelba do twarzy. To lew! Nie!... Próżny alarm! To latarniki, bo
jedno światełko wznosi się w górę i leci nad trawami jak spadająca ukośnie
gwiazda. Staś właził na termitiery nie zawsze dlatego, by przekonać się, czy
idzie w dobrym kierunku, ale i dlatego, by obetrzeć spocone zimnym potem czoło,
odetchnąć i poczekać, aż mu się uspokoi bijące zbyt pośpiesznie serce. Był przy
tym tak już zmęczony, że ledwie trzymał się na nogach.
Lecz szedł naprzód w tej myśli, że tak trzeba dla uratowania
Nel. Po dwóch godzinach wydostał się na grunt gęsto usiany kamieniami, gdzie
trawy były niższe i było znacznie widniej. Dwa wyniosłe wzgórza rysowały się
równie daleko jak i przedtem; natomiast bliżej biegł poprzecznie zrąb skalny,
za którym wznosił się drugi, wyższy, oba zaś otaczały widocznie jakąś dolinę
albo wąwóz, podobny do tego, w którym zamknięty był King.
Nagle, o jakie trzysta lub czterysta kroków na prawo,
spostrzegł na ścianie skalnej różowy odblask płomienia.
I stanął. Serce biło mu znów tak, że nieledwie słyszał
je wśród ciszy nocnej. Kogo tam zobaczy na dole? Arabów ze wschodnich wybrzeży?
Derwiszów Smaina czy też dzikich Murzynów, którzy opuściwszy rodzinne wioski
chronią się przed derwiszami w niedostępne górskie komysze? Czy znajdzie śmierć
albo niewolę, czy też ratunek dla Nel?
Trzeba się było o tym przekonać. Cofać się już nie
mógł i nie chciał. Po chwili począł się skradać w kierunku ognia, idąc jak
najciszej i tamując dech w piersiach. Uszedłszy tak około stu kroków, usłyszał
niespodzianie od strony dżungli parskanie koni - i zatrzymał się znowu. Przy
świetle księżyca naliczył ich pięć. Jak na derwiszów było to mało, ale
przypuszczał, że reszta ukryta jest może w wysokich trawach. Dziwiło go tylko
to, że nie ma przy nich żadnych straży, że te straże nie palą na górze ogni dla
odstraszenia dzikich zwierząt. Ale dziękował Bogu, że tak było, gdyż mógł
posuwać się dalej niedostrzeżony.
Blask na skałach czynił się coraz wyraźniejszy. Zanim
upłynął kwadrans, Staś znalazł się w miejscu, w którym przeciwległa skała była
najmocniej oświecona, co wskazywało, że u jej stóp musi się palić ogień.
Wówczas czołgając się dopełznął z wolna do krawędzi i
spojrzał w dół.
Pierwszym przedmiotem, który uderzył jego oczy, był
wielki namiot; przed namiotem stało polowe płócienne łóżko, a na nim leżał
człowiek przybrany w biały ubiór europejski.
Mały, może dwunastoletni Murzynek dokładał suchego
paliwa do ognia, który oświecał ścianę skalną i szeregi Murzynów śpiące pod nią
z obu stron namiotu.
Staś w jednej chwili zsunął się po pochyłości na dno
wąwozu.
Rozdział 32
Przez jakiś czas ze zmęczenia i wzruszenia nie mógł
ani słowa przemówić i stał dysząc ciężko przed leżącym na łóżku człowiekiem,
który milczał także i patrzył na niego ze zdumieniem graniczącym niemal z
nieprzytomnością. Wreszcie zawołał:
- Nasibu, jesteś?
- Jestem, panie - odpowiedział mały Murzynek.
- Czy widzisz kogo i czy kto stoi przede mną?
Lecz zanim malec zdołał odpowiedzieć, Staś odzyskał
mowę:
- Panie - rzekł - nazywam się Stanisław Tarkowski.
Uciekliśmy z małą miss Rawlison z niewoli derwiszów i ukrywamy się w dżungli.
Ale Nel jest ciężko chora, więc błagam cię dla niej o pomoc.
Nieznajomy patrzył jeszcze przez chwilę, mrugając
oczyma, po czym przetarł ręką czoło.
- Słyszę, nie tylko widzę - ozwał się sam do siebie. -
To nie złudzenie!... Co? pomoc? Ja sam potrzebuję pomocy. Jestem ranny.
Nagle jednak otrząsnął się jakby z sennych przywidzeń
lub odrętwienia, spojrzał przytomniej i z błyskiem radości w oczach rzekł:
- Biały chłopiec!... Jeszcze widzę białego!... Witam
cię, ktokolwiek jesteś. Mówiłeś o jakiejś chorej?! Czego ode mnie żądasz?
Staś powtórzył, że tą chorą jest Nel, córka pani
Rawlisona, jednego z dyrektorów kanału, że miała już dwa ataki febry i że musi
umrzeć, jeśli nie będzie miał chininy, by zapobiec trzeciemu.
- Dwa ataki - to źle! - odpowiedział nieznajomy. Ale
chininy mogę ci dać, ile chcesz. Mam jej kilka słoików, które nie przydadzą mi
się już na nic.
Tak mówiąc kazał małemu Nasibu podać sobie duże
blaszane pudło, które było widocznie apteczką podróżną, wydobył z niego dwa
spore słoiki napełnione białym proszkiem i wręczył je Stasiowi.
- Oto połowa tego, co mam. Wystarczy to choćby na
rok...
Staś miał ochotę krzyczeć po prostu z radości, więc
począł mu dziękować z takim uniesieniem, jakby mu o własne życie chodziło.
A nieznajomy skinął kilkakrotnie głową i rzekł:
- Dobrze, dobrze. Nazywam się Linde, jestem Szwajcar z
Zurychu... Dwa dni temu miałem wypadek: ranił mnie ciężko dzik ndiri.
Następnie zwrócił się do czarnego malca.
- Nasibu, nałóż mi fajkę.
Po czym do Stasia:
- W nocy mam zawsze większą gorączkę i trochę mi się
troi w głowie. Ale fajka rozjaśnia mi myśli. Wszak mówiłeś, że uciekliście z
niewoli derwiszów i ukrywacie się w dżungli? Czy tak?
- Tak, panie, mówiłem.
- I co zamierzacie czynić?
- Uciec do Abisynii.
- Wpadniecie w ręce mahdystów, których oddziały włóczą
się po całym pograniczu.
- Nie możemy jednak przedsięwziąć nic innego.
- Ach! jeszcze przed miesiącem ja mógłbym był wam dać
pomoc. Ale teraz jestem sam, tylko na fasce bożej i tego czarnego chłopca.
Staś spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- A ten obóz?
- To obóz śmierci.
- A ci Murzyni?
- Ci Murzyni śpią i nie rozbudzą się więcej.
- Nie rozumiem...
- Chorzy na śpiączkę.27 To są ludzie znad
Wielkich Jezior, gdzie ta straszna choroba panuje ciągle - i zapadli na nią
wszyscy prócz tych, którzy przedtem pomarli na ospę. Został mi tylko ten jeden
chłopak...
Stasia uderzyło teraz dopiero to, że w chwili, w
której zsunął się był do wąwozu, żaden Murzyn nie poruszył się, nie drgnął
nawet - i że w czasie całej rozmowy spali wszyscy: jedni z głowami opartymi o
skałę, drudzy z pospuszczanymi na piersi.
- Śpią i nie rozbudzą się już? - zapytał, jakby
jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, co usłyszał.
A Linde rzekł:
- Ach, to trupiarnia ta Afryka!...
Lecz dalsze słowa przerwał mu tupot koni, które
przestraszywszy się czegoś w dżungli, poprzyskakiwały na swych spętanych nogach
do krawędzi doliny, chcąc być bliżej ludzi i światła.
- To nic, to konie! - ozwał się znów Szwajcar. -
Zabrałem je mahdystom, których pobiłem kilka tygodni temu. Było ich ze trzystu,
a może i więcej. Ale oni mieli przeważnie dzidy, a moi ludzie remingtony, które
tam stoją oto pod ścianą bez żadnego już pożytku. Jeśli ci brak broni albo
nabojów, to bierz ile chcesz. Weź także i konia: prędzej na nim wrócisz i do
twojej chorej. Ile ona ma lat?
- Osiem - odpowiedział Staś.
- Więc to jeszcze dziecko... Niechże Nasibu da ci dla
niej herbaty, ryżu, kawy i wina... Bierz, co chcesz, z zapasów, a jutro przyjeżdżaj
po nowe.
- Wrócę z pewnością, żeby panu raz jeszcze podziękować
z całego serca i pomóc mu, w czym potrafię.
A Linde rzekł:
- Dobrze choć popatrzeć na europejską twarz. Jeśli
przyjedziesz wcześniej, to będę przytomniejszy Teraz gorączka znowu mnie
chwyta, bo cię widzę podwójnie. Czy was dwóch stoi nade mną?... Nie!... Wiem,
że jesteś jeden i że to tylko gorączka... Ach, ta Afryka!...
I przymknął oczy
W kwadrans później Staś wyruszył z powrotem z tego
dziwnego obozu snu i śmierci, ale tym razem konno. Noc jeszcze była głęboka,
ale on już nie zważał na żadne niebezpieczeństwa, z którymi mógł się spotkać w
wysokich trawach. Trzymał się jednak bliżej rzeki przypuszczając, że oba wąwozy
muszą na nią wychodzić. Wracać było zresztą znacznie łatwiej, gdyż w ciszy
nocnej dochodził z daleka szum wodospadu, a przy tym obłoki rozproszyły się na
zachodniej stronie nieba i prócz księżyca świeciło mocno światło zodiakalne.
Chłopiec kłuł konia w boki końcami szerokich arabskich strzemion i leciał
trochę jak na złamanie karku mówiąc sobie w duszy: "Co mi tam lwy i
pantery! - ja mam chininę dla mojej małej!" I co chwila dotykał ręką
słoików, jakby chcąc się upewnić, że je naprawdę posiada i że to wszystko nie
było snem. Rozmaite myśli i obrazy przesuwały mu się przez głowę. Widział
rannego Szwajcara, dla którego czuł ogromną wdzięczność i nad którym litował
się tym serdeczniej, że w czasie rozmowy brał go z początku za wariata; widział
małego Nasibu z okrągłą jak kula czaszką i szeregi śpiących pagazich, i lufy
opartych o skały remingtonów połyskujące w ogniu. Był prawie pewien, że ta
bitwa, o której wspomniał Linde, była z oddziałem Smaina - i dziwnie wydało mu
się pomyśleć, że może i Smain poległ.
Te widzenia mieszały mu się z nieustającą myślą o Nel.
Wyobrażał sobie, jak ona się zdziwi zobaczywszy jutro cały słoik chininy i że
go chyba weźmie za cudotwórcę. "Ach - mówił sobie - gdybym był stchórzył i
nie poszedł przekonać się, skąd pochodzi ten dym, nie darowałbym sobie tego
przez całe życie".
Po upływie niespełna godziny szum wodospadu stał się
zupełnie wyraźny, a z rzechotania żab Staś domyślił się, że już jest blisko
szczerku, na którym strzelał poprzednio wodne ptactwo. Przy blasku księżyca
rozpoznał nawet z dala stojące nad nim drzewa. Teraz należało zachować więcej
czujności, rozlew ów bowiem tworzył zarazem i wodopój, do którego wszelki
zwierz okoliczny musiał koniecznie przychodzić, gdyż gdzie indziej brzegi rzeki
były strome i mało dostępne. Ale było już późno i drapieżnicy poukrywali się
widocznie po nocnych łowach w skalistych jaskiniach. Koń chrapał trochę,
wietrząc niedawne ślady lwów czy też panter, jednakże Staś przejechał
szczęśliwie i w chwilę później ujrzał na wysokim cyplu czarną wielką sylwetkę
"Krakowa". Pierwszy raz w Afryce miał takie uczucie, jakby przyjechał
do domu.
Liczył, że zastanie wszystkich śpiących, ale liczył
bez Saby, który począł szczekać tak, że mógłby pobudzić nawet umarłych. Kali
znalazł się także w jednej chwili przed drzewem i zawołał:
- Bwana kubwa na koniu!
W głosie jego było jednak więcej radości niż
zdziwienia, gdyż tak wierzył w potęgę Stasia, że gdyby ów był nawet stworzył
konia, czarny chłopak jeszcze nie byłby bardzo zdziwiony.
Ale ponieważ radość objawia się u Murzynów śmiechem,
więc jął bić się dłońmi po biodrach i śmiać się jak szalony.
- Spętaj tego konia - rzekł Staś - zdejmij z niego
zapasy, napal ognia i zagotuj wody.
Po czym wszedł do drzewa. Nel rozbudziła się także i
poczęła go wołać. Staś odchyliwszy płócienną ścianę ujrzał przy świetle kaganka
jej bladą twarz i białe chude rączki leżące na pledzie, którym była przykryta:
- Jak się czujesz, mała? - spytał wesoło.
- Dobrze, i spałam mocno, póki mnie nie rozbudził
Saba. Ale czemu ty nie śpisz?
- Bom wyjeżdżał.
- Dokąd?
- Do apteki.
- Do apteki?
- Tak. Po chininę.
Dziewczynce nie smakowały wprawdzie mocno proszki
chininy, które brała poprzednio, ale ponieważ uważała ją za niezawodne
lekarstwo na wszystkie choroby na świecie, więc westchnęła i rzekła:
- Ja wiem, że ty już nie masz chininy.
Staś podniósł ku kagankowi jeden ze słoików i zapytał
z dumą i radością:
-A to co?
Nel nie chciała oczom wierzyć, on zaś mówił
pośpiesznie, cały rozpromieniony:
- Będziesz teraz zdrowa! Zaraz sporą dozę owinę w
skórkę świeżej figi i musisz to połknąć, a czym zapijesz, to się pokaże. Czego
tak patrzysz na mnie jak na zielonego kota?... Tak! mam i drugi słoik. Dostałem
oba od białego człowieka, którego obóz leży stąd o cztery mile. Od niego
wracam. Nazywa się Linde i jest ranny; jednakże dał mi dużo dobrych rzeczy.
Wróciłem na koniu, ale do niego szedłem piechotą. Myślisz, że to przyjemnie iść
w nocy przez dżunglę? Brr! Drugi raz za nic bym nie poszedł, chyba żeby znów
chodziło o chininę!
Tak mówiąc opuścił zdumioną dziewczynkę, sam zaś udał
się do "męskiego przedziału", wybrał z zapasu fig najmniejszą,
wydrążył ją i nasypał w środek chininy, uważając, by doza nie była większa od
tych proszków, które dostał w Chartumie. Potem wyszedł z drzewa, zasypał
herbaty do naczynia z wodą i wrócił z lekarstwem do Nel.
A ona rozmyślała przez ten czas o wszystkim, co się
stało. Była ogromnie ciekawa, co to za człowiek ten biały? skąd się Staś o nim
dowiedział? czy on do nich przyjdzie i czy będą podróżowali dalej razem? Nie
wątpiła teraz, że skoro Staś dostał chininy, to ona wyzdrowieje. Ależ ten
Staś... poszedł sobie w nocy przez dżunglę, jak gdyby nic! Nel, pomimo całego
podziwu dla niego, uważała dotychczas, nie zastanawiając się zresztą nad tym
długo, że wszystko, co on dla niej robi, to rozumie się samo przez się,
albowiem jest to prosta rzecz, że starszy chłopiec opiekuje się młodszą
dziewczynką. Jednakże teraz przyszło jej do główki, że bez jego opieki byłaby dawno
zginęła, że on o nią dba ogromnie, że dogadza jej i broni tak, jak żaden inny
chłopiec w jego wieku i nie chciałby, i nie umiał - więc wielka wdzięczność
wezbrała w jej małym sercu.
Toteż gdy Staś wszedł znowu i pochylił się nad nią z
lekarstwem, zarzuciła mu swe cienkie ramionka na szyję i uściskała go
serdecznie:
- Stasiu, ty jesteś dla mnie bardzo dobry.
On zaś odpowiedział:
- A dla kogóż mam być dobry? A to doskonałe! Weź oto
lekarstwo!
Jednakże rad był bardzo, gdyż oczy błyszczały mu z
zadowolenia, i z wielką znów radością i dumą zawołał zwróciwszy się do otworu:
- Mea! a teraz podaj bibi herbatę!
Rozdział 33
Staś wybrał się do Lindego dopiero następnego dnia w
południe, musiał bowiem odespać noc poprzednią. Po drodze, w przewidywaniu, że
chory może potrzebować świeżego mięsa, zabił dwie pentarki, które też istotnie
zostały przyjęte z wdzięcznością. Linde był mocno osłabiony, ale zupełnie
przytomny. Zaraz po powitaniu zapytał o Nel, po czym przestrzegł Stasia, żeby
nie uważał chininy za zupełnie stanowczy środek przeciw febrze i żeby strzegł
małej od słońca, od przemoczenia, od przebywania w nocy w miejscach niskich i
wilgotnych i wreszcie od złej wody. Następnie Staś opowiedział mu na żądanie
historię własną i Nel, od początku aż do przybycia do Chartumu i odwiedzin u
Mahdiego, a potem od Faszody do uwolnienia się z rąk Gebhra i dalszej wędrówki.
Szwajcar przypatrywał mu się w czasie opowiadania ze wzrastającą ciekawością,
często z wyraźnym podziwem, a gdy historia dobiegła wreszcie końca, zapalił
fajkę, obejrzał raz jeszcze Stasia od stóp do głowy - i rzekł jakby w
zamyśleniu:
- Jeśli w waszym kraju jest dużo podobnych do ciebie
chłopców, to nieprędko dadzą sobie z wami radę.
A po chwili milczenia tak mówił dalej:
- Najlepszym dowodem prawdy słów twoich jest to, że tu
jesteś i że przede mną stoisz. I wiesz, co ci powiem: położenie wasze jest
straszne, droga w którąkolwiek stronę równie straszna, kto wie jednak, czy taki
chłopak jak ty nie wyratuje z tej toni i siebie, i tamtego dziecka...
- Byle Nel była zdrowa, to ja zrobię, co będę mógł -
zawołał Staś.
- Ale i siebie oszczędzaj, albowiem zadanie, które
masz przed sobą, jest nad siły nawet dorosłego człowieka. Czy ty zdajesz sobie
z tego sprawę, gdzie się obecnie znajdujecie?
- Nie. Pamiętam, że po wyjściu z Faszody przeszliśmy
przy dużej osadzie, zwanej Deng, jakąś rzekę...
- Sobbat - przerwał Linde.
- W Dengu było sporo derwiszów i Murzynów. Ale za
Sobbatem weszliśmy w kraj dżungli i szliśmy całe tygodnie, aż dotarliśmy do
tego wąwozu, w którym pan wie, co się stało...
- Wiem. Następnie puściliście się tym wąwozem dalej,
aż do rzeki. Otóż posłuchaj mnie: pokazuje się, że po przejściu Sobbatu z
Sudańczykami skręciliście na południowy wschód, ale więcej na południe.
Jesteście obecnie w okolicy nie znanej podróżnikom i geografom. Ta rzeka, nad
którą się znajdujemy, dąży na północny zachód i wpada prawdopodobnie do Nilu.
Mówię: prawdopodobnie, bo sam dobrze nie wiem i przekonać się o tym już nie
mogę, chociaż skręciłem od gór Karamojo dla zbadania jej źródeł. Od
jeńców-derwiszów słyszałem po bitwie, że zowie się Ogeloguen, ale i oni nie
byli pewni, gdyż w te okolice zapuszczają się tylko po niewolników. Zajmuje te w
ogóle mało zamieszkane strony plemię Szylluk, ale obecnie kraj jest pusty, gdyż
ludność częścią wymarła na ospę, częścią wymietli ją mahdyści, a częścią
uciekła ku górom Karamojo. W Afryce nieraz się to zdarza, że kraj dziś gęsto
osiadły - jutro staje się pustkowiem. Wedle moich obrachowań jesteście mniej
więcej o trzysta kilometrów od Lado. Moglibyście uciekać na południe do Emina,
ale ponieważ Emin sam jest prawdopodobnie oblężony przez derwiszów, więc nie ma
o czym mówić...
- A do Abisynii? - zapytał Staś.
- Także około trzystu kilometrów. Pamiętać wszelako
należy, że Mahdi wojuje z całym światem, a więc i z Abisynią. Wiem to również
od jeńców, że na zachodniej i południowej granicy kręcą się większe lub
mniejsze hordy derwiszów, więc łatwo moglibyście wpaść w ich ręce. Abisynia
jest wprawdzie państwem chrześcijańskim, ale południowe, dzikie plemiona są
albo pogańskie, albo wyznają islam - i z tego powodu sprzyjają po cichu
Mahdiemu... Nie, tamtędy nie przejdziecie.
- Więc co ja mam począć i dokąd iść z Nel? - zapytał
Staś.
- Mówiłem, że położenie jest ciężkie - rzekł Linde.
To rzekłszy założył obie ręce na głowę i długi czas
leżał w milczeniu.
- Do oceanu - ozwał się wreszcie - będzie stąd
przeszło dziewięćset kilometrów przez góry, przez dzikie ludy, a nawet przez
pustynię, bo tam są podobno całe okolice, w których brak wody. Ale kraj należy
nominalnie do Anglii. Można trafić na transporty kości słoniowej do Kismaja, do
Lamu i do Mombassy - może na wyprawy misyjne... Zrozumiawszy, że z powodu
derwiszów nie zdołam zbadać biegu tej rzeki, ponieważ skręca ona do Nilu,
chciałem i ja iść na wschód do oceanu...
- To wracajmy razem! - zawołał Staś.
- Ja już nie wrócę. Ndiri potargał mi tak muskuły i
żyły, że musi przyjść zakażenie krwi. Tylko chirurg mógłby mnie uratować, gdyby
mi odjął nogę. Teraz wszystko już zakrzepło i odrętwiało, ale pierwszego dnia
gryzłem ręce z bólu...
- Pan wyzdrowieje z pewnością.
- Nie, mój dzielny chłopcze, ja umrę z pewnością, a ty
mnie przykryjesz dobrze kamieniami, żeby hieny nie mogły mnie wygrzebać.
Umarłemu to może wszystko jedno, ale za życia niemiło o tym myśleć... Ciężko
umierać tak daleko od swoich...
Tu oczy zaszły mu jakby mgłą - po czym tak mówił
dalej:
- Ale ja już rozprawiłem się z tą myślą, więc mówmy o
was, nie o mnie. Dam ci jedną radę: pozostaje wam tylko droga na wschód, do
oceanu. Ale wypocznijcie przed tą drogą i nabierzcie sił. Inaczej twoja mała
towarzyszka zamrze ci w ciągu kilku tygodni. Odłóżcie podróż do końca pory
dżdżystej i nawet na dłużej. Pierwsze miesiące letnie, gdy deszcz przestanie
padać, a woda pokrywa jeszcze błota, są najzdrowsze. Tu, gdzie jesteśmy, to już
wyżyna, leżąca na siedemset metrów nad poziomem. Na wysokości tysiąca trzystu
metrów febry już nie istnieją, a przyniesione z miejsc niższych mają przebieg
daleko słabszy. Zabierz małą Angielkę i idźcie w góry...
Mówienie męczyło go widocznie bardzo, więc znów
przerwał i przez jakiś czas opędzał się niecierpliwie od wielkich, błękitnych
much, takich samych, jakie Staś widział na popieliskach Faszody.
Po czym tak mówił dalej:
- Uważaj pilnie, co ci powiem. O dzień drogi stąd na
południe wznosi się osobna góra, nie wyższa nad osiemset metrów. Wygląda tak
jak rondel przewrócony dnem do góry. Boki ma zupełnie strome i jedyny do niej
dostęp stanowi skalisty grzbiet tak wąski, że w niektórych miejscach zaledwie
dwa konie mogą iść obok siebie. Na płaskim jej szczycie, rozległym na kilometr
albo więcej, była wioska murzyńska, ale mahdyści ludność wycięli i zabrali. Być
może, że uczynił to ten Smain, któregom rozbił, lecz któremu niewolników nie
odebrałem, gdyż wysłał ich już poprzednio pod dobrą eskortą nad Nil. Osiądźcie
na tej górze. Jest tam źródło doskonałej wody, kilka pól manioku i mnóstwo
bananów. W chatach znajdziecie dużo ludzkich kości, ale zarazy od trupów się
nie bój, ponieważ po derwiszach były tam mrówki, które i nas stamtąd wyparły.
Zresztą ani żywego ducha! Zostańcie w tej wiosce miesiąc lub dwa. Na tej
wysokości febry nie ma. Noce bywają chłodne. Tam twoja mała odzyska zdrowie, ty
zaś nabędziesz nowych sił.
- A potem co uczynić i dokąd iść?
- Potem będzie, co Bóg da. Postaracie się albo
przedrzeć do Abisynii w miejscowościach położonych dalej, niż dochodzą derwisze,
albo pójdziecie na wschód. Słyszałem, że Arabowie z wybrzeży docierają aż do
jakiegoś jeziora w poszukiwaniu kości słoniowej, którą nabywają od szczepów
Samburu i Wa-hima.
- Wa-hima? Kali pochodzi ze szczepu Wa-hima.
I Staś począł opowiadać Lindemu, w jaki sposób
odziedziczył Kalego po śmierci Gebhra oraz że Kali mówił, iż jest synem
naczelnika wszystkich Wa-himów.
Lecz Linde przyjął tę wiadomość obojętniej, niż Staś
się spodziewał.
- Tym lepiej - rzekł - gdyż może być wam pomocnym.
Bywają między czarnymi poczciwe dusze, choć w ogóle na ich wdzięczność liczyć
nie można: to są dzieci, które zapominają o tym, co było wczoraj.
- Kali nie zapomni, żem go wybawił z rąk Gebhra,
jestem tego pewny.
- Może - rzekł Linde i ukazując na Nasibu dodał: - To
także dobre dziecko. Przygarnij go po mojej śmierci.
- Niech pan nie mówi i nie myśli o śmierci.
- Mój drogi - odpowiedział Szwajcar - ja jej sobie
życzę, byle przyszła bez wielkiej męki. Pomyśl, że jestem teraz zupełnie bezbronny
i gdyby który z tych mahdystów, których rozbiłem, zabłąkał się przypadkiem do
tego parowu, mógłby mnie sam jeden zarżnąć jak owcę.
Tu pokazał na śpiących Murzynów:
- Tamci się już nie rozbudzą, a raczej źle mówię:
każdy z nich budzi się na krótko przed śmiercią i w obłąkaniu ucieka w dżunglę,
z której już nie wraca... Z dwustu ludzi pozostało mi sześćdziesięciu. Wielu
uciekło, wielu umarło na ospę, a niektórzy posnęli w innych parowach.
Staś z litością i przerażeniem począł przypatrywać się
śpiącym. Ciała ich były barwy popielatej, co u Murzynów oznacza bladość. Jedni
mieli oczy zamknięte, drudzy na wpół otwarte, ale i ci spali głęboko, gdyż
źrenice ich były nieczułe na światło. Niektórym popuchły kolana. Wszyscy byli
przeraźliwie chudzi, tak że przez skórę można im było policzyć żebra. Ręce ich
i nogi drżały nieustannie bardzo szybko.
Owe błękitne wielkie muchy obsiadały im gęsto oczy i
wargi.
- Czy nie ma dla nich ratunku? - zapytał Staś.
- Nie ma. Nad Wiktoria-Nianza choroba ta wyludnia całe
wsie. Czasem sroży się bardziej, czasem mniej. Najczęściej zapadają na nią
ludzie z wiosek położonych w pobrzeżnych zaroślach.
Słońce przeszło już na zachodnią stronę nieba, ale
jeszcze przed wieczorem Linde opowiedział Stasiowi swoje dzieje. Był on synem
kupca z Zurychu. Rodzina jego pochodziła z Karlsruhe, ale od 1848 roku
przeniosła się do Szwajcarii. Ojciec jego zrobił wielki majątek na handlu
jedwabiem. Kształcił syna na inżyniera, ale młodemu Henrykowi uśmiechały się od
wczesnych lat podróże. Po ukończeniu politechniki, odziedziczywszy całą fortunę
ojcowską, przedsięwziął pierwszą podróż do Egiptu. Były to czasy jeszcze przed
Mahdim, więc dotarł aż do Chartumu i polował z Dangalami w Sudanie. Potem
poświęcił się geografii Afryki i stał się tak biegłym jej znawcą, że wiele
towarzystw geograficznych zaliczyło go w poczet swych członków. Tę ostatnią
podróż, która miała skończyć się dla niego tak fatalnie, rozpoczął z Zanzibaru.
Dotarł do Wielkich Jezior i zamierzał przedrzeć się wzdłuż nie znanych
dotychczas gór Karamojo do Abisynii, a stamtąd do wybrzeży oceanu. Ale
Zanzibaryci nie chcieli iść dalej. Na szczęście lub na nieszczęście była
wówczas wojna między królem Ugandy a Uniorą. Linde oddał znaczne usługi królowi
Ugandy, który w zamian za nie darował mu przeszło dwustu pagazich. Ułatwiło to
całkowicie podróż i zwiedzenie gór Karamojo, ale następnie ospa objawiła się w
szeregach, a po niej przyszła straszna choroba śpiączki - i ostateczna ruina
karawany.
Linde posiadał znaczne zapasy wszelkiego rodzaju
konserw, ale w obawie szkorbutu polował codziennie dla zdobycia świeżego mięsa.
Był on wybornym strzelcem, lecz nie dość ostrożnym myśliwym. I stało się, że
gdy przed kilku dniami zbliżył się lekkomyślnie do powalonego dzika ndiri,
zwierz zerwał się i poszarpał mu okropnie nogę, a następnie podeptał krzyż.
Zdarzyło się to tuż koło obozu i w oczach Nasibu, który podarłszy własną
koszulę i uczyniwszy z niej bandaż zdołał zatamować upływ krwi i odprowadzić
rannego do namiotu. W nodze jednak od wewnętrznego wylewu krwi potworzyły się
skrzepy i choremu groziła gangrena.
Staś chciał go koniecznie opatrywać i oświadczył, że
albo będzie przyjeżdżał codziennie, albo, by nie zostawiać Nel tylko pod opieką
dwojga czarnych, przewiezie go między końmi na rozpiętych wojłokach na cypel,
do "Krakowa".
Linde zgodził się na pomoc w opatrunkach, ale nie
zgodził się na przewiezienie.
- Ja wiem - mówił wskazując na swoich Murzynów - że ci
ludzie muszą pomrzeć, ale póki nie pomrą, nie mogę ich skazać na rozszarpanie
żywcem przez hieny, które nocami ogień tylko trzyma w oddaleniu.
I począł powtarzać gorączkowo:
- Nie mogę, nie mogę, nie mogę!
Lecz uspokoił się zaraz i mówił dalej jakimś dziwnie
wzruszonym głosem:
- Przyjdź tu jutro rano... Ja mam do ciebie prośbę,
którą jeśli spełnisz, to może Bóg wyprowadzi was z tych afrykańskich czeluści,
a mnie da śmierć lekką. Chciałem tę prośbę odłożyć do jutra, ale ponieważ jutro
mogę już być nieprzytomny, więc wypowiem ją dziś: weź wody w jakie naczynie,
zatrzymaj się przed każdym z tych śpiących biedaków, pryśnij na niego wodą i
powiedz te słowa: "Ja ciebie chrzczę - w imię Ojca i Syna, i
Ducha!..."
Tu wzruszenie zatamowało mu głos i umilkł.
- Wyrzucam sobie - mówił po chwili - żem się nie
żegnał tak z tymi, którzy umierali na ospę, i z tymi, którzy posnęli
poprzednio. Lecz teraz śmierć stoi nade mną... i chciałbym... choć z tą resztą
mojej karawany pójść razem w tę ostatnią wielką podróż...
To rzekłszy wskazał ręką na rozpłomienione niebo - i
dwie łzy spłynęły mu z wolna po policzkach.
Staś płakał jak bóbr.
Rozdział 34
Nazajutrz poranne słońce oświeciło dziwne widowisko.
Staś chodził wzdłuż skalnej ściany, zatrzymywał się przed każdym Murzynem,
skrapiał mu czoło wodą i wymawiał nad nim sakramentalne słowa. A oni spali z
drżeniem rąk i nóg, z głową spuszczoną na piersi lub podniesioną do góry, żywi
jeszcze, a podobni już do trupów. I tak się odbywał ten chrzest śpiących, w
ciszy porannej, w blasku słonecznym, w głuszy pustynnej. Niebo było tego dnia
bez chmur, wysokie, siwobłękitne i jakby smutne.
Linde był jeszcze przytomny, ale coraz słabszy. Po
opatrunku wręczył Stasiowi zamknięte w blaszanym futerale papiery, polecił je
jego opiece i nie przemówił nic więcej. Nie mógł już jeść, ale pragnienie
dręczyło go okrutnie. Znacznie przed zachodem słońca zaczął majaczyć. Wołał na
jakieś dzieci, by nie odpływały za daleko na jezioro, a w końcu jął się rzucać
w dreszczach i obejmować głowę rękoma.
Następnego dnia wcale już Stasia nie poznał, a w trzy
dni później zmarł w samo południe, nie odzyskawszy przytomności. Staś opłakał
go szczerze, po czym obaj z Kalim zanieśli go do pobliskiej wąskiej jaskini,
której otwór założyli cierniem i kamieniami.
Małego Nasibu zabrał Staś do "Krakowa".
Kalemu zaś kazał pilnować na miejscu zapasów i palić nocami przy śpiących
wielki ogień. Sam krążył ciągle między dwoma wąwozami, przewożąc toboły, broń,
a szczególniej ładunki do remingtonów, z których to ładunków wydobywał proch i
urządzał minę dla rozsadzenia skały zamykającej Kinga. Szczęściem zdrowie Nel
po codziennych dawkach chininy poprawiło się znacznie, a większa rozmaitość
pokarmów wzmocniła jej siły. Staś opuszczał ją jednak zawsze niechętnie i z obawą,
a odjeżdżając nie pozwalał jej wychodzić z drzewa i zamykał otwór kolczastymi
gałęziami akacji. Musiał jednak z powodu nawału zajęć, jakie na niego spadły,
zostawiać ją pod opieką Mei, Nasibu i Saby, na którego zresztą liczył
najwięcej. Wolał po kilkanaście razy na dzień jeździć po toboły do obozu
Lindego niż zostawiać dziewczynkę samą na dłużej. Spracował się też okrutnie,
ale żelazne jego zdrowie wytrzymywało wszelkie trudy. Jednakże dopiero po
dniach dziesięciu toboły były rozdzielone, mniej potrzebne pochowane w
jaskiniach, potrzebniejsze dostawione do "Krakowa" - konie
sprowadzone również na cypel, a na koniach przewieziono sporą ilość
remingtonów, które miał ponieść King.
Przez ten czas w obozie Lindego raz w raz któryś ze
śpiących Murzynów zrywał się w przedśmiertnym paroksyzmie choroby, uciekał w
dżunglę i już nie powracał. Byli jednak tacy, którzy umierali na miejscu, a
niektórzy, biegnąc na oślep, rozbijali sobie głowy o skały w samym obozie lub
też w pobliżu. Tych grzebać musiał Kali. Po dwóch tygodniach został już tylko
jeden, ale i ten zmarł niebawem we śnie - z wycieńczenia.
Nadszedł wreszcie czas wysadzenia skały i oswobodzenia
Kinga. Był on już tak oswojony, że na rozkaz Stasia chwytał go trąbą i zakładał
sobie na kark. Przyzwyczaił się też i do dźwigania ciężarów, które Kali wciągał
mu po bambusowej drabince na grzbiet. Nel twierdziła, że obarczają go zanadto,
ale naprawdę było to wszystko dla niego muchą i dopiero toboły odziedziczone po
Lindem mogły stanowić poważniejszy ładunek. Z Sabą, na którego widok okazywał z
początku wielki niepokój, zaprzyjaźnił się już ostatecznie i bawił się z nim w
ten sposób, że przewracał go trąbą na ziemię, a Saba udawał, że gryzie. Czasami
jednak oblewał niespodzianie psa wodą, co ów uważał za żart w zupełnie złym
rodzaju.
Głównie jednak cieszyło dzieci to, że pojętne i
poważnie myślące zwierzę rozumiało wszystko, czego od niego żądano, i zdawało
sobie sprawę nie tylko z każdego rozkazu, lecz z każdego polecenia, z każdego
nawet skinienia. Pod tym względem słonie przewyższają niezmiernie wszystkie
inne domowe zwierzęta, a King przewyższał bez żadnego porównania Sabę, który na
wszelkie przestrogi Nel kiwał ogonem, a potem robił, co chciał. King po kilku
tygodniach pomiarkował doskonale, że na przykład osobą, której najwięcej trzeba
słuchać, jest Staś, a osobą, o którą najwięcej wszyscy dbają - Nel. Więc
spełniał najbaczniej rozkazy Stasia, a najbardziej kochał Nel. Z Kalego mniej
sobie robił, a Meę lekceważył zupełnie.
Staś po urządzeniu miny wcisnął ją w najgłębszą
szparę, po czym zalepił całkowicie szparę gliną zostawiając tylko mały otwór,
przez który zwieszał się lont ukręcony z suchych włókien palmowych i potarty
zmielonym prochem. Stanowcza chwila wreszcie nadeszła: Staś zapalił osobiście
naprochowany sznurek, po czym pomknął, ile miał sił w nogach, do drzewa, w
którym poprzednio wszystkich pozamykał. Nel obawiała się, czy King nie zanadto
się przestraszy, lecz chłopiec uspokoił ją naprzód tym, że wybrał dzień, w
którym rano przeszła burza z grzmotami, a po wtóre, zapewnieniem, że dzikie
słonie słyszą nieraz huk piorunów, gdy żywioły niebieskie rozpętają się nad
dżunglą. Siedzieli jednak z bijącym sercem, licząc minutę za minutą. Straszliwy
huk targnął wreszcie powietrzem tak, że potężny baobab zadrżał od góry aż do
dołu, a resztki nie wyskrobanego próchna posypały się im na głowy. Staś
wyskoczył w tej samej chwili z drzewa i omijając zakręty wąwozu pobiegł do
przejścia:
Skutki wybuchu okazały się nadzwyczajne. Jedna połowa
wapiennej skały rozsypała się w drobne szczątki, druga pękła na kilkanaście
większych i mniejszych kawałów, które siła eksplozji porozrzucała na dość
znacznej przestrzeni.
Słoń był wolny.
Uradowany chłopak poskoczył teraz na brzeg krawędzi,
gdzie już zastał Nel wraz z Meą i Kalim. King przestraszył się jednak trochę i
cofnąwszy się na sam brzeg wąwozu stał z podniesioną trąbą, patrząc w stronę, w
której rozległ się grzmot tak niezwykły. Lecz gdy Nel poczęła na niego wołać,
przestał zaraz poruszać uszami, gdy zaś zeszła do niego przez otwarte już
przejście, uspokoił się zupełnie. Więcej jednak od Kinga przeraziły się konie,
z których dwa zbiegły w dżunglę, tak że Kali odnalazł je dopiero przed samym
zachodem słońca.
Tegoż dnia jeszcze Nel wyprowadziła Kinga "na
świat". Kolos szedł za nią posłusznie jak mały piesek, a następnie wykąpał
się w rzece i sam pomyślał o swej wieczerzy, w ten mianowicie sposób, że
oparłszy głowę o duży sykomor złamał go jak wątłą trzcinę, a następnie objadł
starannie owoce i liście.
Wrócił jednak wieczorem pod drzewo i wtykając co
chwila swój sążnisty nos przez otwór, szukał Nel tak gorliwie i natrętnie, że w
końcu Staś musiał mu dać porządnego klapsa po trąbie.
Najwięcej jednak rad z wyniku tego dnia był Kali, gdyż
spadło mu z głowy gromadzenie żywności dla olbrzyma, co wcale nie było łatwą
rzeczą. Toteż Staś i Nel słyszeli go, jak rozpalając ogień do wieczerzy śpiewał
nowy hymn radosny, ułożony w następujących słowach:
- Pan wielki zabijać ludzi i lwy! yah! yah! yah! pan
wielki kruszyć skały, yah! Słoń sam łamać drzewa, a Kali próżnować i jeść -
yah! yah!
Pora dżdżysta, czyli tak zwana massika, miała się ku
końcowi. Bywały jeszcze dni chmurne i ulewne, ale bywały i całkiem pogodne.
Staś postanowił przenieść się na wskazaną mu przez Lindego górę i zamiar ten
przeprowadził wkrótce po uwolnieniu Kinga. Zdrowie Nel nie stało już na
zawadzie, gdyż miała się stanowczo lepiej.
Wybrawszy więc pogodny ranek wyruszyli na południe.
Nie bali się już teraz zbłądzić, gdyż chłopiec odziedziczył po Lindem, wśród
mnóstwa rozmaitych przedmiotów, kompas i wyborną lunetę, przez którą łatwo było
dojrzeć odległe nawet miejscowości. Szło z nimi, prócz Saby i osła, pięć
obładowanych koni i słoń. Ten oprócz tobołów na grzbiecie niósł na karku i Nel,
która między jego niezmiernymi uszyma wyglądała tak, jakby siedziała w wielkim
fotelu. Staś bez żalu porzucał nadrzeczny cypel i baobab, albowiem łączyło się
z nim wspomnienie choroby Nel. Natomiast dziewczynka spoglądała smutnymi oczyma
na skały, na drzewo, na wodospad i zapowiedziała, że wróci tu jeszcze, jak
będzie "duża".
Jeszcze smutniejszy był jednak mały Nasibu, który
kochał szczerze dawnego pana - i obecnie, jadąc na ośle na końcu karawany,
oglądał się co chwila ze łzami w stronę, gdzie biedny Linde pozostał aż do dnia
Wielkiego Sądu.
Wiatr wiał z północy i dzień był niezwykle chłodny.
Dzięki temu nie potrzebowali przeczekiwać od dziesiątej do trzeciej, dopóki nie
przejdzie największy upał - i mogli zrobić więcej drogi, niż czynią zwykle
karawany. Droga nie była długa i na kilka godzin przed zachodem słońca. Staś
dojrzał już górę, ku której dążyli. W dali rysowało się na tle nieba długie
pasmo innych szczytów, a ona wznosiła się bliżej i osobno, zupełnie jak wyspa
wśród morza dżungli. Gdy przyjechali bliżej, okazało się, że strome jej boki
oblewa pętlica tejże samej rzeki, nad którą siedzieli poprzednio. Szczyt był
ścięty, płaski zupełnie i widziany z dołu, wydawał się pokryty jednym gęstym
lasem. Staś wyliczył, że skoro cypel, na którym rósł ich baobab, wyniesiony był
na siedemset metrów, a góra ma osiemset, będą więc mieszkali na wysokości
tysiąca pięciuset metrów, a zatem w klimacie niewiele już gorętszym od
egipskiego. Myśl ta dodała mu otuchy i chęci do jak najprędszego zajęcia tej
naturalnej fortecy.
Jedyny grzbiet skalisty, który do niej prowadził,
znaleźli łatwo i poczęli się nim wspinać. Po upływie półtorej godziny stanęli
na szczycie. Ów las widziany z dołu był istotnie lasem, ale bananów. Widok ich
uradował nadzwyczajnie wszystkich nie wyłączając Kinga, ale szczególnie rad był
Staś, wiedział bowiem, że nie masz w Afryce posilniejszego, zdrowszego i
bardziej zapobiegającego wszelkim chorobom pokarmu jak mąka z wysuszonych
bananowych owoców. Było ich zaś tyle, że mogło starczyć choćby na rok.
Wśród olbrzymich liści tych roślin ukryte były chaty
murzyńskie, niektóre popalone w czasie napadu, inne zrujnowane - ale niektóre
całe. W środku wznosiła się największa, należąca niegdyś do króla wioski,
pięknie ulepiona z gliny, z obszernym dachem tworzącym naokół ścian rodzaj
werandy. Przed chatami leżały tu i ówdzie kości i całe kościotrupy ludzkie
białe jak kreda, albowiem oczyszczone przez mrówki, o których najściu wspominał
Linde. Od tego najścia upłynęło już wiele tygodni, jednakże w chatach czuć było
jeszcze zakwas mrówczany i nie można się w nich było dopatrzyć ani czarnych,
wielkich karaluchów, które roją się zwykle w lepiankach murzyńskich, ani
pająków, ani skorpionów, ani najmniejszego owadu. Wszystko wyprzątnęły
straszliwe siafu. Można też było być pewnym, że na całym szczycie nie ma ani
jednego węża, gdyż nawet boa padają ofiarą tych niepohamowanych małych
wojowników.
Po wprowadzeniu Nel i Mei do chaty naczelnika Staś
wydał rozkaz Kalemu i Nasibu uprzątnięcia ludzkich kości. Czarni chłopcy
spełnili to polecenie w ten sposób, że powrzucali je do rzeki, która poniosła
je dalej. Przy tej czynności pokazało się jednak, że Linde mylił się
zapowiadając, iż nie zastaną na górze ani żywego ducha. Cisza panująca po
zagarnięciu ludzi przez derwiszów i widok bananów przynęciły tu spore stado
szympansów, które na wyższych drzewach pourządzały sobie nawet rodzaj parasoli
lub daszków dla ochrony od deszczu. Staś nie chciał ich zabijać, ale postanowił
je wygnać i w tym celu wystrzelił w powietrze. Wywołało to ogólny popłoch,
który powiększył się jeszcze, gdy po strzale rozległo się zajadłe basowe
szczekanie Saby i gdy King, podniecony hałasem, zatrąbił groźnie. Ale małpy dla
wykonania rejterady nie potrzebowały szukać skalistego grzbietu i chwytając się
załamów skał pospuszczały się ku rzece i rosnącym przy niej drzewom z taką
szybkością, że kły Saby nie mogły żadnej dosięgnąć.
Słońce zaszło. Kali i Nasibu rozpalili ogień dla
zagotowania wieczerzy. Staś po rozpakowaniu potrzebnych na noc rzeczy udał się
do chaty króla, którą zajęła Nel. W chacie było widno i wesoło, albowiem Mea
rozpaliła nie kaganek, który rozświecał wnętrze baobabu, ale dużą,
odziedziczoną po Lindem lampę podróżną. Nel nie czuła się wcale zmęczona podróżą
w dzień tak chłodny i wpadła w doskonały humor, zwłaszcza gdy Staś oznajmił
jej, że kości ludzkie, których się bała, są uprzątnięte.
- Jak tu dobrze, Stasiu! - zawołała. - Patrz, i
podłoga nawet wylana jest żywicą. Będzie nam tu doskonale.
- Jutro dopiero obejrzę dokładnie całą posiadłość -
odpowiedział - wnosząc jednak z tego, com dziś widział, można by tu mieszkać
choć całe życie.
- Żeby z tatusiami, to można by. Ale jak się będzie
nazywała posiadłość?
- Góra powinna się nazywać w geografii Górą Lindego, a
ta wioska niech się nazywa tak jak ty: Nel.
- To i ja będę w geografii? - zapytała z wielką
radością.
- A będziesz, będziesz - odpowiedział z całą powagą
Staś.
Rozdział 35
Na drugi dzień popadywał trochę deszcz, ale że były i
godziny pogody, więc Staś wybrał się wczesnym rankiem na zwiedzanie posiadłości
i do południa obejrzał wszystkie jej kąty doskonale. Przegląd wypadł na ogół
świetnie. Naprzód, pod względem bezpieczeństwa, Góra Lindego była jakby wybranym
miejscem w całej Afryce. Zbocza jej okazały się dostępne chyba dla szympansów.
Lwy ani pantery nie mogłyby się po nich wdrapywać na szczytową płaszczyznę. Co
do skalistego grzbietu, dość było umieścić przy wejściu Kinga, aby spać
bezpiecznie na oba uszy. Staś doszedł do przekonania, że potrafiłby się tu
obronić nawet mniejszym oddziałom derwiszów, gdyż droga wiodąca na górę była
tak wąska, że King zaledwie przez nią przeszedł - i człowiek uzbrojony w dobrą
broń mógł nie przepuścić żywego ducha. W środku "wyspy" biło źródło
chłodnej, czystej jak kryształ wody, które zmieniało się w strumień i biegnąc
wężowato wśród bananowych gajów spadało wreszcie ze stromego wiszaru do rzeki,
tworząc wąski, podobny do białej taśmy wodospad. W południowej stronie
"wyspy" leżały pola pokryte bujnie maniokiem, którego korzenie
dostarczają Murzynom ulubionego pokarmu, a za polami wznosiły się grupy
wyniosłych niezmiernie palm kokosowych z koronami w kształcie wspaniałych
pióropuszów.
"Wyspę" otaczało morze dżungli i widok z
niej był ogromnie rozległy. Od wschodu siniało pasmo gór Karamojo. Na południu
widać było też znaczne wyniosłości, które, wnosząc z ich ciemnej barwy, musiały
być pokryte lasem. Natomiast ze strony zachodniej wzrok leciał aż do granicy
widnokręgu, na której dżungla stykała się z niebem. Staś dojrzał jednakże za
pomocą lunety Lindego liczne parowy i rozrzucone rzadko potężne drzewa,
wznoszące się jak kościoły nad trawami. W miejscach, gdzie trawy nie wybujały
jeszcze zbyt wysoko, nawet gołym okiem można było zobaczyć całe stada antylop i
zebr lub gromady słoni i bawołów. Tu i ówdzie żyrafy pruły szarozieloną
powierzchnię dżungli, jak statki prują powierzchnię morza. Tuż nad rzeką igrało
kilkanaście kozłów wodnych, a inne wynurzały co chwila swe rogate łby z
głębiny. Tam gdzie toń była spokojna, wyskakiwały nad nią co chwila owe ryby,
które łowił Kali, i migocąc jak srebrne gwiazdy w powietrzu, zapadały na powrót
w wodę. Staś obiecywał sobie przyprowadzić tu, gdy się pogoda ustali, Nel i
pokazać jej całą tę menażerię.
Na "wyspie" nie było natomiast żadnych
większych zwierząt, a za to moc motyli i ptaków. Wielkie, białe jak śnieg
papugi o czarnych dziobach i żółtych czubach przelatywały nad krzakami gojawów;
drobne, cudnie upierzone "wdowy" kołysały się na cienkich indygach
manioku, mieniąc się i błyszcząc jak klejnoty, a z wysokich kokosów dochodziły
głosy kukułek afrykańskich i łagodne, podobne do jęków gruchania turkawek.
Staś wracał z przeglądu z radością w duszy:
"Powietrze jest zdrowe - mówił sobie - bezpieczeństwo zupełne, żywności w
bród i pięknie jak w raju!" Wróciwszy do chaty Nel przekonał się, że
jednak na wyspie znalazło się większe zwierzę, a nawet dwoje, gdyż mały Nasibu
wykrył przez ten czas w gęstwinie bananów kozę z koźlęciem, których nie zdołali
zrabować derwisze. Koza była już trochę zdziczała, ale koźlę poprzyjaźniło się
natychmiast z Nasibu, który niezmiernie dumny był ze swego odkrycia i z tego,
że za jego przyczyną bibi będzie miała teraz codziennie wyborne, świeże mleko.
........................................................................................................................
- Co teraz będziemy robili, Stasiu? - zapytała pewnego
dnia Nel, gdy już dobrze zagospodarowali się na "wyspie".
- Roboty jest mnóstwo - odrzekł chłopak, po czym
rozstawiwszy palce jednej ręki począł wyliczać na nich wszystkie czekające ich
prace:
- Naprzód, Kali i Mea są poganami, a Nasibu, jako
Zanzibarczyk mahometaninem. Trzeba ich więc oświecić, nauczyć wiary i ochrzcić.
Po wtóre, trzeba nawędzić mięsa na przyszłą podróż, a zatem muszę chodzić na
polowanie; po trzecie, mając dużo broni i nabojów chcę Kalego nauczyć strzelać,
aby nas dwóch było do obrony; a po czwarte, chyba zapomniałaś o latawcach?
- O latawcach?
- Tak, które będziesz kleiła albo, co jeszcze będzie
lepiej, zszywała. I to będzie twoje zajęcie.
- Ja nie chcę się tylko bawić.
- Wcale też to nie będzie zabawa, ale robota, może
najpożyteczniejsza ze wszystkich. Nie myśl też, że skończy się na jednym
latawcu, bo musisz ich przygotować z pięćdziesiąt albo i więcej.
- Ale na co tyle? - pytała rozciekawiona dziewczynka.
Więc Staś począł jej wyłuszczać swoje zamysły i
nadzieje. Wypisze oto na każdym latawcu, jak się zowią, jak wyrwali się z rąk
derwiszów, gdzie są i dokąd idą. Wypisze także, że proszą o pomoc i o
przesłanie depeszy do Port-Saidu. Potem zaś będzie puszczał te latawce zawsze,
gdy wiatr będzie wiał z zachodu na wschód.
- Wiele ich - mówił - upadnie niedaleko, wiele
zatrzymają góry, ale niech choć jeden doleci do brzegu i wpadnie w ręce
europejskie - wówczas jesteśmy ocaleni!
Nel zachwycona była pomysłem i oświadczyła, że z
mądrością Stasia nawet King nie może się porównać. Była też zupełnie pewna, że
mnóstwo latawców doleci nawet do tatusiów - i obiecywała kleić je od rana do
wieczora. Radość jej była tak wielka, że Staś w obawie, by nie dostała
gorączki, musiał hamować jej zapał.
I odtąd prace, o których mówił Staś, rozpoczęły się na
dobre. Kali, któremu kazano nałapać jak najwięcej skaczących ryb, przestał je
łowić na wędkę, a natomiast urządził z cienkich bambusów wysoki płot, a raczej
rodzaj kraty - i zastawę tę przeciągnął w poprzek rzeki. W środku kraty był
duży otwór, przez który ryby musiały koniecznie przepływać chcąc dostać się na
wolną wodę. Otwór ten zastawiał Kali mocną siecią, uplecioną ze sznurków
palmowych; w ten sposób zapewnił sobie obfite codzienne połowy.
Napędzał zaś ryby do zdradzieckiej sieci za pomocą
Kinga, który, wprowadzony w wodę, mącił ją i burzył tak niesłychanie, że nie
tylko owe srebrne skoczki, ale wszelkie inne stworzenia umykały, ile mogły, ku
niezmąconej toni. Zdarzały się z tego powodu i szkody, gdyż kilkakrotnie
uciekające krokodyle przewracały kratę, a czasem czynił to i sam King, żywiąc
bowiem do krokodylów jakąś wrodzoną nienawiść ścigał je, a gdy znalazły się na
płytkich wodach, chwytał je trąbą, wyrzucał na brzeg i rozdeptywał zawzięcie.
W sieci znajdowały się także często żółwie, z których
mali wygnańcy warzyli sobie wyborny rosół. Kali oprawiał ryby i mięso ich
suszył na słońcu, a pęcherze odnosił do Nel, która rozcinała je, rozciągała na
desce i zmieniała je jakby w ćwiartki papieru, tak duże jak dwie dłonie.
Pomagał jej w tym Staś i Mea, gdyż robota wcale nie
była łatwa. Błonki były wprawdzie grubsze niż w pęcherzach naszych ryb
rzecznych, ale po wysuszeniu stawały się niezmiernie kruche. Staś dopiero po
niejakim czasie odkrył, że należy je suszyć w cieniu. Chwilami jednak tracił
cierpliwość i jeśli nie zarzucił zamiaru robienia latawców z błon, to tylko
dlatego, że uważał je za lżejsze od papierowych i bardziej oporne na deszcz.
Zbliżała się już wprawdzie sucha pora roku, ale on nie był pewien, czy i
podczas lata nie przechodzą czasem deszcze, zwłaszcza w górach.
Kleił jednak latawce i z papieru, którego sporo
znalazło się między rzeczami Lindego. Pierwszy, duży i lekki, puszczony z
wiatrem zachodnim, wzbił się od razu bardzo wysoko, a gdy Staś przeciął
sznurek, poleciał, porwany silnym prądem powietrznym, ku łańcuchowi gór
Karamojo. Staś śledził jego lot za pomocą lunety, póki nie stał się tak mały
jak motyl, jak muszka i póki nie roztopił się wreszcie w bladym błękicie nieba.
Następnego dnia puścił inny, uczyniony już z rybich pęcherzy, który wzbił się
jeszcze szybciej, ale zapewne z powodu przeźroczystości błon wkrótce zniknął
zupełnie z oczu.
Nel pracowała jednak nadzwyczaj gorliwie i w końcu
małe jej paluszki stały się tak zręczne, że ani Staś, ani Mea nie mogli jej w
robocie nadążyć. Sił jej teraz nie brakło. Zdrowy klimat Góry Lindego po prostu
odrodził ją na nowo. Termin, w którym mógł przyjść trzeci, śmiertelny atak
febry, minął stanowczo. Staś zaszył się tego dnia w gęstwinie bananów i płakał
z radości. Po dwóch tygodniach pobytu na górze zauważył, że "dobre
Mzimu" wygląda zupełnie inaczej, niż wyglądało na dole w dżungli. Policzki
jej popełniały; cera z żółtej i przeźroczystej stała się na powrót różana, a
spod obfitej czupryny patrzyły wesoło na świat oczy pełne blasku. Chłopiec
błogosławił chłodne noce, przeźroczystą zdrojową wodę, mąkę z suszonych bananów
- i przede wszystkim Lindego.
Sam wychudł i sczerniał, co było dowodem, że febra się
go nie ima, gdyż chorzy na nią nie opalają się na słońcu, ale wyrósł i
zmężniał. Ruch i praca fizyczna spotęgowały w nim dzielność i siłę. Muskuły
jego rąk stały się jak stalowe. Był to naprawdę zahartowany już podróżnik
afrykański. Polując codziennie i strzelając tylko kulami stał się też
niezrównanym strzelcem. Dzikich zwierząt nie obawiał się już wcale, albowiem
zrozumiał, że kudłatym lub cętkowanym myśliwcom w dżungli niebezpieczniej jest
z nim się spotkać niż jemu z nimi. Raz zabił jednym strzałem wielkiego
nosorożca, który, zbudzony z drzemki pod akacją, szarżował na niego
niespodzianie. Z napastliwych bawołów afrykańskich, które rozpraszają czasem
całe karawany, nic sobie nie robił.
Oboje z Nel, prócz klejenia latawców i obok innych
codziennych zajęć, zabrali się także do nawracania Kalego, Mei i Nasibu. Ale
poszło to trudniej, niż się spodziewali. Czarna trójka słuchała jak najchętniej
nauk, ale pojmowała je na swój, właściwy Murzynom, sposób. Gdy Staś opowiadał
im o stworzeniu świata, o raju i o wężu, szło jeszcze nieźle, ale gdy doszedł
do tego, jak Kain zabił Abla, Kali mimo woli pogłaskał się po żołądku i zapytał
z całym spokojem:
- A czy go potem zjadł?
Czarny chłopak twierdził wprawdzie zawsze, że Wa-hima
nigdy ludzi nie jedzą, ale widocznie pamięć o tym pozostała jeszcze jako
narodowa tradycja między nimi.
Nie mógł również zrozumieć, dlaczego Pan Bóg nie zabił
złego Mzimu - i wielu podobnych rzeczy. Pojęcia o złem i dobrem miał także aż
nadto afrykańskie, wskutek czego między nauczycielem a uczniem zdarzyła się
pewnego razu taka rozmowa:
- Powiedz mi - zapytał Staś - co to jest zły uczynek?
- Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy - odpowiedział po
krótkim namyśle - to jest zły uczynek.
- Doskonale! - zawołał Staś - a dobry?
Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu:
- Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy.
Staś był zbyt młody, by zmiarkować, że podobne poglądy
na złe i dobre uczynki wygłaszają i w Europie - nie tylko politycy, ale i całe
narody.
Jednakże powoli, powoli rozjaśniało się w czarnych
głowach, a to, czego nie mogły pojąć głowy, chwytały gorące serca. Po pewnym
czasie można już było przystąpić do chrztu, który odbył się bardzo uroczyście.
Rodzice chrzestni ofiarowali każdemu z dzieci po cztery dotis28
białego perkalu i po biczu niebieskich paciorków. Mea czuła się wszelako nieco
zawiedziona, albowiem w naiwności ducha rozumiała, że po chrzcie wybieleje
natychmiast na niej skóra, i wielkie było jej zdziwienie, gdy spostrzegła, że
pozostała czarna jak i przedtem. Nel pocieszyła ją jednak zupełnie
zapewnieniem, że ma teraz duszę białą.
Rozdział 36
Staś uczył także Kalego strzelać z karabinu Remingtona
i ta nauka szła łatwiej od nauki katechizmu. Po dziesięciodniowym strzelaniu do
celu i do krokodylów, które sypiały na pobrzeżnych piaskach rzeki, miody Murzyn
zabił dużą antylopę pufu29 potem kilka arielów, a wreszcie dzika
ndiri. To jednak spotkanie omal nie skończyło się wypadkiem takim, jaki zdarzył
się Lindemu, albowiem ndiri, do którego Kali po strzale zbliżył się niebacznie,
zerwał się i rzucił się na niego z postawionym do góry ogonem.30
Kali cisnąwszy karabin schronił się na drzewo i siedział na nim dopóty, dopóki
krzykiem nie przywołał Stasia, który jednakże zastał już dzika nieżywego. Na
bawoły, lwy i nosorożce Staś nie pozwalał jeszcze chłopcu polować. Do słoni, które
przychodziły wieczorami do wodopoju, i sam nie strzelał, gdyż obiecał Nel, że
nigdy żadnego nie zabije.
Gdy jednak rano albo w godzinach popołudniowych
dojrzał z góry przez lunetę pasące się w dżungli stada zebr, bubalów, arielów
lub kozłów-skoczków, brał Kalego ze sobą. W czasie tych wycieczek często
wypytywał się o narody Wa-hima i Samburu, z którymi, chcąc iść na wschód do
brzegów oceanu, musieli koniecznie się spotkać.
- Czy ty wiesz o tym, Kali - zapytał pewnego razu - że
za dwadzieścia dni, a na koniach nawet prędzej, moglibyśmy dojechać do twego
kraju?
- Kali nie wie, gdzie mieszkać Wa-hima - odpowiedział
młody Murzyn potrząsając smutnie głową.
- Ale ja wiem; oni mieszkają w tej stronie, z której
rano wstaje słońce, nad jakąś wielką wodą.
- Tak! tak! - zawołał ze zdumieniem i radością
chłopak. - Bassa-Narok! to po naszemu wielka i czarna woda. Pan wielki wiedzieć
wszystko.
- Nie, bo nie wiem, jak przyjęliby nas Wa-hima,
gdybyśmy do nich przyszli.
- Kali by kazać im padać na twarz przed panem wielkim
i przed dobrym Mzimu.
- A czyby cię usłuchali?
- Ojciec Kalego nosić skórę lamparta i Kali także.
Staś zrozumiał, iż to znaczy, że ojciec Kalego jest
królem, a on sam najstarszym z jego synów i przyszłym władcą Wa-hiwów.
Więc pytał w dalszym ciągu:
- Mówiłeś mi, że byli u was biali podróżnicy i że
starsi ludzie ich pamiętają?
- Tak, i Kali słyszał, że mieli na głowach dużo
perkalu.
"Ach! - pomyślał Staś - więc to nie byli
Europejczycy, tylko Arabowie, których Murzyni z powodu ich jaśniejszej cery i
białych ubrań poczytali za białych".
Ponieważ jednak Kali ich nie pamiętał i nie mógł dać o
nich żadnych ściślejszych objaśnień, więc Staś zadał mu inne pytanie:
- Czy Wa-hima nie zabili żadnego z tych biało ubranych
ludzi?
- Nie. Wa-hima ani Samburu nie mogą tego zrobić.
- Dlaczego?
- Bo oni mówili, że gdyby krew ich wsiąknąć w ziemię,
deszcz przestać by padać.
"Rad jestem, że tak wierzą" - pomyślał znów
Staś.
Po czym jeszcze zapytał:
- Czy Wa-hima poszliby z nami aż do morza, gdybym
obiecał im dużo perkalu, paciorków i strzelb?
- Kali pójść i Wa-hima także, ale pan wielki zwojować
pierwej Samburu, którzy siedzą z drugiej strony wody.
- A kto siedzi za Samburu?
- Za Samburu nie ma gór i jest dżungla, a w niej lwy.
Na tym skończyła się rozmowa. Staś coraz częściej
myślał teraz o wielkiej podróży na wschód, pamiętając, co mówił Linde, że można
tam spotkać Arabów znad wybrzeży, handlujących kością słoniową, a może i
wyprawy misyjne. Wiedział, że taka podróż to dla Nel szereg strasznych trudów i
nowych niebezpieczeństw, ale rozumiał, że nie mogą przez całe życie pozostać na
Górze Lindego i że trzeba będzie wkrótce wyruszyć w drogę. Czas po porze
dżdżystej, gdy woda pokrywa zaraźliwe błota, a sama znajduje się wszędzie, był
na to najodpowiedniejszy. Upały na wysokim szczycie nie dawały im się jeszcze
we znaki; noce bywały tak chłodne, że trzeba się było dobrze okrywać. Ale w
dżungli na dole było już znacznie goręcej i wiadomo było, że wkrótce przyjdą
skwary niezmierne. Deszcz rzadko już teraz zraszał ziemię i poziom wody w rzece
zniżał się codziennie. Staś przypuszczał, że latem zmienia się ona może w jeden
z takich khorów, jakich wiele widział w Pustyni Libijskiej, i że tylko samym
środkiem jej koryta płynie wąski pasek wody.
Jednakże odkładał wyjazd z dnia na dzień. Na Górze
Lindego było wszystkim tak dobrze, zarówno ludziom, jak zwierzętom! Nel pozbyła
się tu nie tylko febry, ale i anemii, Stasia nawet nie zabolała nigdy głowa;
skóra na Kalim i Mei poczęła się świecić jak ciemny atłas. Nasibu wyglądał jak
melon chodzący na cienkich nogach, a King spasł się nie mniej niż konie i
osioł. Staś wiedział dobrze, że takiej drugiej "wyspy" wśród morza
dżungli nie znajdą już do końca podróży.
I z obawą patrzył w przyszłość, jakkolwiek mieli teraz
ogromną pomoc, a w danym razie i obronę w Kingu.
W ten sposób, nim zaczęli przygotowania podróżne,
upłynął jeszcze tydzień. W chwilach wolnych od robienia pakunków nie
przestawali jednak puszczać latawców z oznajmieniem, że idą na wschód, ku
jakiemuś jezioru i ku oceanowi, a puszczali je w dalszym ciągu dlatego, że
przyszedł silny, podobny chwilami do huraganu wiatr zachodni, który porywał je
i niósł hen, ku górom i za góry. Aby zabezpieczyć Nel od spiekoty, Staś zrobił
z resztek namiotu palankin, w którym dziewczynka miała jechać na słoniu. King
po kilku próbach przyzwyczaił się do tego niewielkiego ciężaru, jak również do
przymocowania mu na grzbiecie palankinu za pomocą mocnych sznurów palmowych.
Ten ładunek był zresztą piórkiem w porównaniu do innych, którymi zamierzano go
objuczyć, a których rozdziałem i wiązaniem zajęci byli Kali i Męa.
Mały Nasibu dostał polecenie suszenia bananów i rozcierania
ich między dwoma płaskimi kamieniami na mąkę. W zrywaniu ciężkich wiązek
owocowych pomagał mu także King, przy czym objadali się obaj tak niesłychanie,
że wkrótce w pobliżu chat zbrakło zupełnie bananów i musieli chodzić do innej
plantacji, położonej na przeciwległym krańcu płaskowzgórza. Saba, który nie
miał nic do roboty, towarzyszył im najczęściej w tych wycieczkach.
Ale Nasibu omal nie przypiacił swej gorliwości życiem
albo przynajmniej szczególną w swoim rodzaju niewolą. Zdarzyło się bowiem, że
gdy raz zbierał banany nad brzegiem stromego wiszaru, ujrzał nagle w szczerbie
skalnej okropną twarz, pokrytą czarną sierścią, mrugającą nań oczyma i
wyszczerzającą białe kły jakby w uśmiechu. Chłopiec skamieniał w pierwszej
chwili ze strachu, a następnie począł zmykać co siły. Zanim jednak przebiegł
kilkanaście kroków, kosmate ramię obwinęło go dokoła, podniosło w górę i czarny
jak noc potwór począł z nim uciekać do przepaści.
Na szczęście olbrzymia małpa porwawszy chłopca mogła
biec tylko na dwóch nogach, wskutek czego Saba, który był w pobliżu, dognał ją
z łatwością i zatopił kły w jej plecach. Rozpoczęła się straszliwa walka, w
której pies pomimo swego potężnego wzrostu i sił byłby uległ z pewnością,
albowiem goryl31 pokonywa nawet lwa. Małpy jednak nie mają w ogóle
zwyczaju puszczać zdobyczy, choćby chodziło o ich wolność i życie. Goryl,
pochwycony przy tym z tyłu, nie mógł łatwo Saby dosięgnąć, wszelako porwawszy
go za kark lewą ręką, już podniósł go w górę, gdy wtem zadudniła pod ciężkimi krokami
ziemia - i nadbiegł King.
Wystarczyło jedno lekkie uderzenie trąbą, by, straszny
"leśny diabeł", jak nazywają gorylów Murzyni, legł ze zdruzgotaną
czaszką i karkiem. King jednak dla większej pewności lub przez przyrodzoną
zapalczywość przygwoździł go jeszcze swym kłem do ziemi, a następnie nie
przestawał się nad nim mścić, dopóki zaniepokojony rykiem i wyciem Staś nie
nadleciał ze strzelbą od strony chat i nie kazał mu zaprzestać.
Goryl leżał teraz w kałuży krwi, którą chłeptał Saba i
która czerwieniła się na kłach Kinga - ogromny, w wywróconymi białkami oczu i z
wyszczerzonymi kłami, straszny jeszcze, choć już nieżywy. Słoń trąbił
tryumfalnie, a popielaty z przerażenia Nasibu opowiadał Stasiowi, co się stało.
Ów namyślał się przez chwilę, czy nie sprowadzić Nel i nie pokazać jej
potwornej małpy, ale porzucił ten zamiar, gdyż nagle ogarnął go strach.
Przecież Nel często chodziła sama po
"wyspie" więc ją także mogło coś podobnego spotkać. Pokazało się
zatem, że Góra Lindego nie jest tak bezpiecznym schronieniem, jak się z
początku zdawało.
Staś wrócił do chaty i opowiedział Nel o wypadku, ona
zaś słuchała z ciekawością i bojaźnią, otwierając szeroko oczy i powtarzając
raz po raz:
- Widzisz, co by się stało bez Kinga?
- Prawda! z taką nianią można się nie bać o dziecko,
toteż póki nie wyjedziemy, nie wychodź ani na krok bez niego.
- A kiedy wyjedziemy?
- Zapasy przygotowane, ładunki rozdzielone, więc
należy tylko objuczyć zwierzęta i możemy ruszać choćby jutro.
- Do tatusiów!
- Jeśli Bóg pozwoli - odpowiedział poważnie Staś.
Rozdział 37
Wyruszyli jednakże dopiero w kilka dni po tej
rozmowie. Odjazd po krótkiej modlitwie, w której polecili się gorąco Bogu,
nastąpił wraz ze świtem o godzinie szóstej rano. Na czele jechał konno Staś,
poprzedzany tylko przez Sabę. Za nim kroczył poważnie King machając uszyma i
niosąc na swym potężnym grzbiecie płócienny palankin, a w palankinie Nel wraz z
Meą, następnie szły jeden za drugim konie Lindego, powiązane długim palmowym
powrozem i niosące rozliczne ładunki, a pochód zamykał mały Nasibu na spasionym
równie jak i on sam ośle.
Z powodu wczesnej godziny upał nie dawał się zrazu
zbytnio we znaki, choć dzień był pogodny i zza a gór Karamojo wytoczyło się wspaniałe,
nie przysłonięte żadną chmurką słońce. Ale powiew wschodni łagodził żar jego
promieni. Chwilami wstawał nawet dość mocny wiatr, pod którego tchnieniem
pokładały się trawy i cała dżungla falowała jak morze. Po obfitych deszczach
wszelka roślinność wyrosła tak bujnie, że zwłaszcza w niższych miejscach
chowały się w trawach nie tylko konie, ale nawet i King, tak że nad rozkołysaną
zieloną powierzchnią widać było tylko biały palankin, który posuwał się naprzód
jakby statek na jeziorze. Po godzinie drogi na niewielkiej suchej wyniosłości,
wznoszącej się na wschód od Góry Lindego, trafili na olbrzymie osty,32
mające łodygi grubości pni drzewnych, a kwiaty tak wielkie jak głowa ludzka. Na
zboczach niektórych wzgórz, które z daleka wydawały się jałowe, widzieli wrzosy
wysokie na osiem metrów.33 Inne rośliny, które w Europie należą do
najdrobniejszych, przybierały tu odpowiednie do ostów i wrzosów rozmiary, a
olbrzymie pojedyncze drzewa wznoszące się nad dżunglą wyglądały istotnie jak
kościoły. Szczególniej figowce, zwane daro, których płaczące gałęzie zetknąwszy
się z ziemią zmieniają się w nowe pnie, pokrywały ogromne przestrzenie, tak że
każde drzewo tworzyło jakby osobny gaj.
Kraina z dala widziana wydawała się jak jeden las; z
bliska jednak pokazywało się, że wielkie drzewa rosną co kilkanaście, czasem co
kilkadziesiąt kroków. W północnej stronie widać ich było nawet bardzo mało i
okolica przybierała charakter górskiego stepu pokrytego równą dżunglą, nad
którą wznosiły się tylko parasolowate akacje. Trawy były tam bardziej zielone,
mniejsze i widocznie lepsze jako pasza, albowiem Nel z grzbietu Kinga, a Staś z
wyniosłości, na które wjeżdżał, widzieli tak wielkie stada antylop, jakich nie
spotkali dotychczas nigdzie. Pasły się one czasem osobno, czasem pomieszane
razem: gnu, pufu, ariele, antylopy, krowy, bubale, kozły skaczące i wielkie
kudu. Nie brakło także zebr i żyraf. Stada na widok karawany przestawały się
paść, podnosiły głowy i strzygąc uszami patrzyły na biały palankin z
nadzwyczajnym zdumieniem, po czym pierzchały w jednej chwili; ubiegłszy
kilkaset kroków znów stawały, znów przypatrywały się tej nieznanej sobie
rzeczy, aż wreszcie zaspokoiwszy ciekawość poczynały się paść spokojnie.
Niekiedy zrywał się przed karawaną z fukiem i łomotem nosorożec, ale wbrew swej
popędliwej naturze i gotowości do atakowania wszystkiego, co mu się nawinie
przed oczy, pierzchał sromotnie na widok Kinga, którego tylko rozkazy Stasia
powstrzymywały od pościgu.
Słoń afrykański nienawidzi bowiem nosorożca i jeśli
znajdzie jego świeży ślad, wówczas dufając w siłę przemożną idzie za nim, póki
nie znajdzie przeciwnika i nie stoczy z nim walki, której ofiarą pada prawie
zawsze nosorożec. Kingowi, który zapewne niejednego miał już na sumieniu,
niełatwo przychodziło wyrzec się dawnego zwyczaju, ale tak już był oswojony i
tak przywykł już uważać Stasia za swego władcę, że posłyszawszy jego głos i
spostrzegłszy groźnie patrzące oczy, opuszczał podniesioną trąbę, kładł uszy po
sobie i szedł dalej spokojnie. A Stasiowi nie brakło wprawdzie ochoty, by
widzieć walkę olbrzymów, ale obawiał się o Nel. Gdyby słoń puścił się w cwał,
palankin mógł się rozlecieć, a co gorzej, ogromny zwierz mógł nim zaczepić o
pierwszą lepszą gałąź, a wówczas życie Nel byłoby w strasznym niebezpieczeństwie.
Staś wiedział z opisów polowań, które czytywał jeszcze w Port-Saidzie, że
polujący na tygrysy w Indiach więcej niż tygrysów obawiają się tego, by słoń w
popłochu lub pościgu nie zawadził wieżyczką o drzewo. Wreszcie i sam cwał
olbrzyma jest tak ciężki, że podobnej jazdy nikt bez szwanku dla zdrowia nie
mógłby długo wytrzymać.
Lecz z drugiej strony obecność Kinga usuwała mnóstwo
niebezpieczeństw. Złośliwe i zuchwałe bawoły, które spotkali tegoż dnia dążące
do małego jeziorka, gdzie zbierał się pod wieczór wszelki zwierz okoliczny,
pierzchły na jego widok także i okrążywszy całe jeziorko piły po drugiej
stronie. W nocy King, przywiązany za tylną nogę do drzewa, pilnował namiotu, w
którym spała Nel; była to zaś straż tak pewna, że Staś kazał wprawdzie palić
ogień, ale uznał za rzecz zbyteczną otaczać obóz zeribą, chociaż wiedział, że w
okolicy zamieszkanej przez tak liczne stada antylop nie może braknąć i lwów.
Jakoż zdarzyło się tej samej nocy, że kilka ich poczęło ryczeć w olbrzymich
jałowcach rosnących na zboczach wzgórz.34 Mimo płonącego ognia lwy,
znęcone zapachem koni, zbliżały się do obozu, lecz gdy wreszcie Kingowi
sprzykrzyło się słuchać ich głosów i gdy nagle wśród ciszy rozległ się na
kształt grzmotu jego groźny baritus35 - umilkły jak niepyszne,
zrozumiawszy widocznie, że z tego rodzaju osobą lepiej jest nie wdawać się w
żaden bezpośredni interes. Dzieci spały też przez resztę nocy wybornie i
dopiero świtaniem puściły się w dalszą podróż.
Lecz dla Stasia zaczęły się znów troski i niepokoje.
Naprzód zmiarkował, że podróżują wolno i że nie będą mogli robić więcej nad
dziesięć kilometrów dziennie. Posuwając się w ten sposób zdołaliby wprawdzie za
miesiąc dotrzeć do granicy Abisynii, ponieważ jednak Staś postanowił iść we
wszystkim za radą Lindego, a Linde twierdził stanowczo, że do Abisynii
przedrzeć się nie zdołają, przeto pozostawała tylko droga do oceanu. Ale wedle
obliczeń Szwajcara od oceanu dzieliło ich przeszło tysiąc kilometrów - i to w
prostej linii, albowiem do leżącego bardziej na południe Mombassa było jeszcze
dalej, przeto cała podróż musiałaby zająć przeszło trzy miesiące czasu. Staś z
trwogą myślał, że jest to trzy miesiące znojów, trudów i niebezpieczeństw ze
strony szczepów murzyńskich, na które mogli natrafić. Byli jeszcze w kraju
pustym, z którego wygnała ludność ospa i wieści o rajzach derwiszów, ale Afryka
jest w ogóle dość ludna, musieli więc prędzej czy później wejść w okolice
zamieszkane przez nieznane pokolenia, rządzone jak zwykle przez dzikich i
okrutnych królików. Było nie lada zadaniem wynieść z takich opałów wolność i
życie.
Staś liczył po prostu na to, że jeśli trafią na lud
Wa-himów, to wyćwiczy kilkudziesięciu wojowników w strzelaniu, a następnie
skłoni ich wszelkimi obietnicami, by towarzyszyli mu aż do oceanu. Ale Kali nie
miał żadnego pojęcia o tym, gdzie mieszkają Wa-hima, a Linde, który coś o nich
słyszał, nie mógł również ani wskazać drogi do nich, ani oznaczyć dokładnie
miejscowości przez nich zajętej. Linde wspomniał o jakimś wielkim jeziorze, o którym
wiedział tylko z opowiadań, a Kali twierdził na pewno, że z jednej strony tego
jeziora, które nazywał Bassa-Narok, mieszkają Wa-hima, z drugiej Samburu. Otóż
Stasia trapiło to, że w geografii Afryki, której w szkole w Port-Saidzie uczono
bardzo dokładnie, nie było o takim jeziorze żadnej wzmianki. Gdyby mówił mu o
nim tylko Kali, przypuszczałby, że to jest Wiktoria-Nianza, ale nie mógł mylić
się w ten sposób Linde, który szedł właśnie od Wiktorii na północ wzdłuż gór
Karamojo i z wieści zasięgniętych od mieszkańców tychże gór doszedł do wniosku,
że to tajemnicze jezioro leży dalej na wschód i północ. Staś nie wiedział, co o
tym wszystkim myśleć, a natomiast obawiał się, że może na jezioro i Wa-himów
całkiem nie trafić; obawiał się także dzikich szczepów, bezwodnych dżungli,
nieprzebytych gór, muchy tse-tse, która zabija zwierzęta; bał się śpiączki,
febry dla Nel, upałów i tych niezmiernych przestrzeni, które dzieliły ich
jeszcze od oceanu.
Lecz po opuszczeniu Góry Lindego nie pozostawało nic
innego jak iść naprzód, ciągle na wschód i na wschód. Linde mówił wprawdzie, że
jest to podróż nad siły nawet doświadczonego i energicznego podróżnika, ale
Staś zdobył już dużo doświadczenia, a co do energii, to ponieważ szło o Nel,
postanowił wydobyć z siebie tyle zaradności, ile będzie potrzeba. Tymczasem
chodziło 0 oszczędzanie sił dziewczynki, więc postanowił podróżować tylko od
szóstej rano do dziesiątej przed południem, a drugi etap od trzeciej do szóstej
wieczorem, to jest do zachodu słońca, czynić tylko wówczas, gdyby na miejscu
pierwszego postoju nie było wody.
Ale tymczasem, ponieważ deszcze padały w czasie
massiki bardzo obficie, wodę znajdowali wszędzie. Jeziorka utworzone przez
ulewy w dolinach były jeszcze dobrze napełnione, a z gór spływały tu i ówdzie
strumienie toczące kryształową i chłodną wodę, w której kąpiel była wyborna, a
zarazem zupełnie bezpieczna, albowiem krokodyle mieszkają tylko w większych
wodach, w których nie brak ryb stanowiących ich zwykłe pożywienie.
Staś jednak nie pozwalał pić dziewczynce surowej wody,
jakkolwiek odziedziczył po Lindem doskonały filtr, którego działanie napełniało
zawsze zdumieniem Kalego i Meę. Oboje widząc, że filtr zanurzony w mętną
białawą wodę przepuszcza do zbiornika tylko czystą i przezroczą, pokładali się
ze śmiechu i bili się dłońmi po kolanach na znak podziwu i radości.
W ogóle podróż z początku szła łatwo. Mieli po Lindem
spore zapasy kawy, herbaty, cukru, bulionu, różnych konserw i wszelkiego
rodzaju lekarstw. Staś nie potrzebował oszczędzać ładunków, było ich bowiem
więcej, niż mogli zabrać; nie brakło również rozmaitych narzędzi, broni
wszelkiego kalibru i rac, które przy zetknięciu się z Murzynami mogły się
bardzo przydać. Kraj był żyzny; zwierzyny, a więc świeżego mięsa, wszędy obfitość.
Owoców również. Tu i ówdzie w nizinach trafiały się błota, ale pokryte jeszcze
wodą, a zatem nie zarażające powietrza szkodliwymi wyziewami. Moskitów, które
wszczepiają w krew febrę, nie było na wyżynach wcale. Upał od dziesiątej rano
czynił się wprawdzie nieznośny, ale mali podróżnicy zatrzymywali się w czasie
tak zwanych "białych godzin" w głębokim cieniu wielkich drzew, przez
których gęstwę nie przedzierał się żaden promień słoneczny. Zdrowie dopisywało
Nel, Stasiowi i Murzynom doskonale.
Rozdział 38
Piątego dnia podróży Staś jechał razem z Nel na Kingu,
trafili bowiem na szeroki pas akacji rosnących tak gęsto, że konie mogły iść
tylko szlakiem utorowanym przez słonia. Godzina była wczesna, ranek promienny i
rosisty. Dzieci rozmawiały o podróży i o tym, że każdy dzień zbliża ich jednak
do oceanu i do ojców, do których oboje nie przestawali tęsknić ciągle. Był to
od chwili porwania ich z Fajumu niewyczerpany przedmiot wszystkich rozmów,
które wzruszały ich zawsze do łez. I powtarzali wciąż jedno w kółko: że
tatusiowie myślą, iż oni już nie żyją albo że przepadli na wieki - i obaj
martwią się, i wbrew nadziei wysycają do Chartumu Arabów po wieści, a oni oto
są już daleko nie tylko od Chartumu, ale i od Faszody, a za pięć dni będą jeszcze
dalej - a potem znów jeszcze dalej, aż wreszcie dotrą do oceanu albo przedtem
jeszcze do jakich miejsc, skąd będzie można przesłać depeszę. Jedyną w całej
karawanie osobą, która wiedziała, co ich jeszcze czeka, był Staś - Nel
natomiast była najgłębiej przekonana, że nie ma takiej rzeczy na świecie,
której "Stes" nie potrafiłby dokonać, i była zupełnie pewna, że ją
doprowadzi do brzegu. Więc nieraz uprzedzając wypadki wyobrażała sobie w swej
małej główce, co to będzie, gdy przyjdzie pierwsza o nich wiadomość - i
szczebiocąc jak ptaszek opowiadała o tym Stasiowi. "Siedzą - mówiła -
tatusiowie w Port-Saidzie i płaczą, aż tu wchodzi boy z depeszą. Co to jest?
Mój albo twój tatuś otwiera, patrzy na podpis i czyta: "Staś i Nel".
O, to dopiero się ucieszą! to dopiero się zerwą, żeby jechać naprzeciw nas! to
dopiero będzie radość w całym domu - i tatusiowie się ucieszą, i wszyscy się
ucieszą - i będą cię chwalili - i przyjadą - i ja obejmę mocno tatusia za
szyję, i potem będziemy zawsze razem... i.."
I kończyło się na tym, że bródka zaczynała się jej
trząść, śliczne oczki zmieniały się w dwie fontanny, a w końcu opierała głowę
na ramieniu Stasia i płakała zarazem z żalu, tęsknoty i radości na myśl o
przyszłym spotkaniu. A Staś, lecąc wyobraźnią w przyszłość, odgadywał, że
ojciec będzie dumny z niego, że powie mu: "Spisałeś się, jak na Polaka
przystało" - i wzruszenie ogarniało go ogromne, a w sercu rodziła się
tęsknota, zapał i nieugięta jak stal odwaga. "Muszę - mówił sobie -
wyratować Nel, muszę dożyć takiej chwili". I wówczas jemu także zdawało
się, że nie ma takich niebezpieczeństw, których nie zdołałby zwyciężyć, ani
takich przeszkód, których nie zdołałby skruszyć.
Ale do ostatecznego zwycięstwa było jeszcze daleko.
Tymczasem przedzierali się przez gaj akacyj. Długie kolce tych drzew czyniły
nawet na skórze Kinga białawe rysy. Wreszcie gaj zrzedniał, a poprzez gałęzie
rozrzuconych drzew widać było dalej zieloną dżunglę. Staś, mimo że upał dawał
się już mocno we znaki, wysunął się z palankinu i usadowił się na karku słonia,
by obaczyć, czy na widnokręgu nie ma jakich stad antylop lub zebr, postanowił
bowiem odnowić zapas mięsa.
Jakoż po prawej stronie dojrzał stadko arielów,
złożone z kilku sztuk, a wśród nich dwa strusie, lecz gdy minęli ostatnią kępę
drzew i słoń zwrócił się na lewo, inny widok uderzył oczy chłopca: oto w
odległości pół kilometra spostrzegł obszerny łan manioku, a na skraju łanu
kilkanaście czarnych postaci, zajętych widocznie robotą w polu.
- Murzyni! - zawołał zwracając się do Nel.
I serce poczęło mu bić niespokojnie. Przez chwilę
zawahał się, czy nie zawrócić i nie skryć się na powrót w akacjach, lecz
przyszło mu na myśl, że w zaludnionym kraju trzeba będzie jednak prędzej czy
później spotkać się z mieszkańcami i wejść z nimi w stosunki i że od tego, jak
się te stosunki ułożą, zależeć może los całej podróży, więc po krótkim namyśle
skierował słonia ku polu.
W tej samej chwili zbliżył się Kali i ukazując ręką na
kępę drzew, rzekł:
- Panie wielki, oto tam wieś murzyńska, a tu kobiety
pracują przy manioku. Czy mam podjechać ku nim?
- Podjedziemy razem - odpowiedział Staś - i wówczas
powiesz im, że przybywamy jako przyjaciele.
- Wiem, panie, co im powiedzieć - zawołał z wielką
pewnością siebie młody Murzyn.
I zwróciwszy konia ku pracującym, złożył dłonie koło
ust i jął krzyczeć:
- Yambo, he! yambo sana!
Na ten głos zajęte okopywaniem manioku kobiety zerwały
się i stanęły jak wryte, ale trwało to tylko jedno mgnienie oka, następnie
bowiem porzuciwszy w popłochu motyki i kobiałki, poczęły z wrzaskiem uciekać ku
owym drzewom, wśród których kryła się wieś.
Mali podróżnicy zbliżali się wolno i spokojnie. W
gęstwinie rozległo się wycie kilkuset głosów, po czym zapadła cisza. Przerwał
ją wreszcie głuchy, ale donośny huk bębna, który nie ustawał już później ani na
chwilę.
Było to widocznie hasło do boju dla wojowników,
albowiem przeszło trzystu ich wysunęło się nagle z gęstwiny. Wszyscy ustawili
się w długi szereg przed wioską. Staś zatrzymał Kinga w odległości stu kroków i
począł im się przypatrywać. Słońce oświecało ich dorodne postacie, szerokie
piersi i silne ramiona. Uzbrojeni byli w łuki i włócznie. Naokół bioder mieli
krótkie spódniczki z wrzosów, a niektórzy - ze skór małpich. Głowy ich zdobiły
pióra strusi, papug lub wielkie peruki zdarte z czaszek pawianów. Wyglądali
wojowniczo i groźnie, ale stali nieruchomie i w milczeniu, albowiem zdumienie
ich nie miało wprost granic i potłumiło chęć do boju. Wszystkie oczy wlepione
były w Kinga, w biały palankin i w siedzącego na karku słonia białego
człowieka.
A jednakże słoń nie był dla nich zwierzęciem nie
znanym. Przeciwnie! żyli oni pod ciągłą przemocą słoni, których całe stada
wyniszczały nocami ich pola maniokowe oraz plantacje bananów i palm dum.
Ponieważ włócznie i strzały nie przebijały skóry słoniowej, biedni Murzyni
walczyli ze szkodnikami za pomocą ognia, za pomocą krzyków, naśladowania głosów
kogucich, kopania dołów i urządzania pułapek z pni drzewnych. Ale tego, by słoń
stał się niewolnikiem człowieka i pozwalał sobie siedzieć na karku, nikt z nich
nigdy nie widział i żadnemu podobna rzecz nie chciała się w głowie pomieścić.
Toteż widok, jaki mieli przed sobą, tak dalece przechodził wszelkie ich pojęcia
i wyobrażenia, że sami nie wiedzieli, co im wypada czynić: walczyć czy uciekać,
gdzie oczy poniosą, choćby przyszło pozostawić wszystko na wolę losu.
Więc w niepewności, trwodze i zdumieniu szeptali tylko
wzajem do siebie:
- O matko! co to za stworzenia przychodzą do nas i co
nas czeka z ich ręki?
A wtem Kali, podjechawszy do nich na rzut włóczni,
stanął w strzemionach i począł wołać:
- Ludzie, ludzie! słuchajcie głosu Kalego, syna Fumby,
potężnego króla Wa-bimów znad brzegów Bassa-Narok, o, słuchajcie, słuchajcie! i
jeśli rozumiecie jego mowę, uważajcie na każde jego słowo!
- Rozumiemy! - zabrzmiała odpowiedź z trzystu ust.
- Niechaj wystąpi wasz król, niech powie imię swoje i
niech otworzy uszy i wargi, aby mógł słyszeć lepiej!
- M'Rua! M'Rua! - poczęły wołać liczne głosy.
M'Rua wysunął się przed szereg, ale nie więcej niż na
trzy kroki. Był to stary już Murzyn, wysoki i silnie zbudowany, lecz nie
grzeszący widocznie zbytnią odwagą, gdyż łydki tak drżały pod nim, że musiał
wbić ostrze dzidy w ziemię i oprzeć się na drzewcu, by utrzymać się na nogach.
Za jego przykładem i inni wojownicy powbijali również
dzidy w ziemię na znak, że chcą wysłuchać spokojnie słów przybysza.
A Kali podniósł jeszcze głos:
- M'Ruo i wy, ludzie M'Ruy! Słyszeliście, że mówi do
was syn króla Wa-bimów, którego krowy pokrywają tak gęsto góry koło
Bassa-Narok, jak mrówki pokrywają ciało zabitej żyrafy. A cóż powiada Kali, syn
króla Wa-himów? Oto zwiastuje wam wielką i szczęśliwą nowinę, że przybywa da
waszej wsi - dobre Mzimu!
Po czym zawołał jeszcze głośniej:
- Tak jest. Dobre Mzimu! Ooo!
Z ciszy, jaka zapadła, można było zmiarkować, jak
niezmierne wrażenie sprawiły słowa Kalego. Zakołysała się fala wojowników,
albowiem jedni, parci ciekawością, posunęli się o parę kroków naprzód, drudzy
cofnęli się z trwogi. M'Rua oparł się obu rękoma na włóczni - i czas jakiś
trwało głuche milczenie. Dopiero po chwili szmer przebiegł szeregi i pojedyncze
głosy poczęły powtarzać: "Mzimu!", "Mzimu!", a tu i ówdzie
ozwały się okrzyki: "Yancig, yancig!", wyrażające zarazem cześć i
powitanie.
Lecz głos Kalego zapanował znów nad szmerem i
okrzykami:
- Patrzcie i cieszcie się! Oto dobre Mzimu siedzi tam,
w tej białej chacie na grzbiecie wielkiego słonia, a wielki słoń słucha go, jak
niewolnik słucha pana i jak dziecko słucha matki. O! ani wasi ojcowie, ani wy
nie widzieliście nic podobnego...
- Nie widzieliśmy! yancig! yancig!...
I oczy wszystkich wojowników zwróciły się na
"chatę", czyli na palankin.
A Kali, który w czasie lekcji religii na Górze Lindego
dowiedział się, że wiara porusza góry, i był głęboko przekonany, że modlitwa
białej bibi może wszystko wyjednać u Boga, tak dalej i z zupełną szczerością
opowiadał o dobrym Mzimu:
- Słuchajcie! słuchajcie! Dobre Mzimu jedzie na słoniu
w tę stronę, w której słońce wstaje za górami z wody; tam dobre Mzimu powie
Wielkiemu Duchowi, by przyssał wam chmury, a te chmury będą w czasie suszy
polewały deszczem wasze proso, wasz maniok, wasze banany i trawy w dżungli,
abyście mieli dużo do jedzenia i aby wasze krowy miały dobrą paszę i dawały
gęste i tłuste mleko. Czy chcecie dużo jedzenia i mleka, o, ludzie?
- He! chcemy, chcemy!
- ...I dobre Mzimu powie Wielkiemu Duchowi, by
przysłał wam wiatr, który wywieje z waszej wsi tę chorobę, co zmienia ciało w
plaster miodu. Czy chcecie, by on ją wywiał, o, ludzie?
- He! niech ją wywieje!
...I Wielki Duch na prośbę dobrego Mzimu obroni was od
napaści i od niewoli, i od szkód w waszych polach... i od lwa, i od pantery, i
od węża, i od szarańczy...
- Niech tak uczyni...
- Więc teraz słuchajcie jeszcze i patrzcie, kto siedzi
przed chatą między uszyma strasznego słonia. Oto siedzi tam bwana kubwa - biały
pan - wielki i mocny, którego boi się słoń...
- He!
- ...Który ma w ręku piorun i zabija nim złych
ludzi...
- He!
- ...Który zabija lwy...
- He!
- ...Który wypuszcza węże ogniste...
- He!
- ...Który łamie skały...
- He!
- ...Który jednak nie uczyni wam nic złego, jeżeli
uczcicie dobre Mzimu!
- Yancig! yancig!
- I jeśli naznosicie mu suchej mąki z bananów, jaj
kurzych, świeżego mleka i miodu.
- Yancig! yancig!
- Więc zbliżcie się i padnijcie na twarz przed dobrym
Mzimu.
M'Rua i jego wojownicy poruszyli się i nie przestając
"yancigować" ani na chwilę, posunęli się o kilkanaście kroków
naprzód, ale zbliżali się ostrożnie, albowiem i zabobonny lęk przed Mzimu, i
prosty strach przed słoniem hamowały ich kroki. Widok Saby przeraził ich na
nowo, gdyż poczytali go za wobo, to jest za wielkiego płowego lamparta, który
zamieszkuje tamtejsze okolice oraz południową Abisynię36 i którego
miejscowi mieszkańcy boją się więcej niż lwa, albowiem mięso ludzkie przekłada
nad wszelkie inne i z niesłychaną zuchwałością napada nawet na zbrojnych
mężczyzn. Uspokoili się jednak widząc, że mały brzuchaty Murzynek trzyma
straszliwego wobo na powrozie. Ale nabrali jeszcze większego wyobrażenia o
potędze dobrego Mzimu jak również białego pana i spoglądając to na słonia, ta
na Sabę, szeptali sobie wzajem: "Jeżeli oczarowali nawet wobo, to któż na
świecie im się oprze?" Lecz najuroczystsza chwila nadeszła dopiero
wówczas, gdy Staś zwróciwszy się ku Nel skłonił się naprzód głęboko, a następnie
porozsuwał urządzone jak firanki ściany palankinu i ukazał oczom zgromadzonych
dobre Mzimu. M'Rua i wszyscy wojownicy padli na twarz, tak że ciała ich
utworzyły długi żywy pomost. Nikt nie śmiał się ruszyć, a trwoga zapanowała we
wszystkich sercach tym większa, gdy King, czy to na rozkaz Stasia, czy z
własnej ochoty, podniósł do góry trąbę i zaryczał potężnie, a za jego
przykładem ozwał się Saba najgłębszym basem, na jaki umiał się zdobyć. Wówczas
ze wszystkich piersi wyrwało się podobne do błagalnego jęku: "Aka! aka!
aka!" - i trwało dopóty, dopóki Kali znów nie przemówił:
- M'Ruo i wy, dzieci M'Ruy! Oddaliście cześć dobremu
Mzimu, więc wstańcie, patrzcie i napełnijcie nim oczy wasze, albowiem kto to
uczyni, będzie nad nim błogosławieństwo Wielkiego Ducha. Wygnajcie też strach z
piersi i brzuchów waszych i wiedzcie, że tam, gdzie przebywa dobre Mzimu, krew
ludzka nie może być przelana.
Na te słowa, a zwłaszcza wskutek oświadczenia, że
wobec dobrego Mzimu śmierć nie może nikogo spotkać, podniósł się M'Rua, a za
nim inni wojownicy i poczęli patrzyć nieśmiało, ale chciwie na dobrotliwe
bóstwo. Jakoż musieliby przyznać, gdyby Kali zapytał o to po raz drugi, że ani
ich ojcowie, ani oni nie widzieli nic podobnego. Oczy ich przywykły bowiem do
poczwarnych, wyrobionych z drzewa i z włochatych kokosowych orzechów postaci
bożków, a teraz stało przed nimi na grzbiecie słonia jasne bóstewko, łagodne,
słodkie i uśmiechnięte, podobne do białego ptaka i zarazem do białego kwiatu.
Toteż strach ich przeszedł; piersi odetchnęły swobodniej, grube wargi poczęły
się uśmiechać, a ręce mimo woli wyciągać się do cudnego zjawiska.
- O, yancig! yancig!, yancig!
Wszelako Staś, który zwracał na wszystko jak
najbaczniejszą uwagę, spostrzegł, że jeden Murzyn, przybrany w spiczastą czapkę
ze skóry szczurów, wysunął się zaraz po ostatnich słowach Kalego z szeregu i
pełznąc jak wąż w trawie, skierował się ku osobnej chacie stojącej na uboczu
poza ogrodzeniem, ale otoczonej także wysokim częstokołem powiązanym pnączami.
Tymczasem dobre Mzimu, lubo wielce zakłopotane rolą
bóstwa, wyciągnęło z polecenia Stasia swą małą rączkę i poczęło witać Murzynów.
Czarni wojownicy śledzili z radością oczyma każdy ruch tej małej ręki wierząc
głęboko, że są w tym potężne "czary", które uchronią ich i
zabezpieczą od mnóstwa klęsk. Niektórzy uderzając się w piersi i biodra mówili
też: "O matko! teraz dopiero będziemy mieli dobrze - my i krowy
nasze!" M'Rua, ośmielony już zupełnie, zbliżył się do słonia, uderzył raz
jeszcze czołem dobremu Mzimu, a potem skłoniwszy się Stasiowi odezwał się w
następujący sposób:
- Czy wielki pan, który prowadzi na słoniu białe
bóstwo, zechce zjeść kawałek M'Ruy i czy zgodzi się na to, aby M'Rua zjadł
kawałek jego i aby się stali braćmi, między którymi nie masz kłamstwa i zdrady?
Kali przetłumaczył natychmiast te słowa, lecz widząc z
twarzy Stasia, że nie ma najmniejszej ochoty na "kawałek" M'Ruy,
zwrócił się do starego Murzyna i rzekł:
- O, M'Ruo! czy myślisz naprawdę, że biały pan, tak
potężny, którego boi się słoń, który ma w ręku piorun, który zabija lwy,
któremu kiwa ogonem wobo, który wypuszcza węże ogniste i lamie skały, może
zawierać braterstwo krwi z byle królem? Pomyśl, o M'Ruo, zali Wielki Duch nie
ukarałby cię za zuchwalstwo i zali nie dosyć będzie dla ciebie chwały, jeśli
zjesz kawałek Kalego, syna Fumby, władcy Wa-himów, i jeśli Kali, syn Fumby zje
kawałek ciebie?
- Nie jestżeś niewolnikiem? - zapytał M'Rua.
- Pan wielki nie porwał Kalego ani go kupił, tylko
ocalił mu życie, przeto Kali prowadzi dobre Mzimu i pana do krainy Wa-bimów,
aby Wa-himowie i Fumba oddali im cześć i złożyli dary wielkie.
- Niech więc będzie, jak mówisz, i niech M'Rua zje
kawałek Kalego, a Kali kawałek M'Ruy.
- Niech tak będzie! - powtórzyli wojownicy.
- Gdzie jest czarownik? - zapytał król.
- Gdzie czarownik? gdzie czarownik? gdzie Kamba? -
poczęły wołać liczne głosy.
A wtem zaszło coś takiego, co mogło zmienić całkowicie
położenie rzeczy, zamącić przyjazne stosunki i uczynić Murzynów wrogami świeżo
przybyłych gości. Oto w stojącej na uboczu i otoczonej osobnym częstokołem
chacie rozległ się nagle piekielny hałas. Był to jakby ryk lwa, jakby grzmot,
jakby huk bębna, jakby śmiech hieny, wycie wilka i jakby skrzypienie
przeraźliwe zardzewiałych żelaznych zawias. King posłyszawszy te okropne głosy
począł ryczeć, Saba szczekać, osioł, na którym siedział Nasibu, rżeć. Wojownicy
skoczyli jak oparzeni i powyrywali dzidy z ziemi. Uczyniło się zamieszanie. O
uszy Stasia odbiły się niespokojne okrzyki: "Nasze Mzimu! Nasze
Mzimu!" Cześć i życzliwość, z jaką spoglądano na przybyszów, znikły w
jednej chwili. Oczy dzikich poczęły rzucać podejrzliwe i nieprzyjazne
spojrzenia. Groźne szmery jęły podnosić się wśród tłumu, a straszliwy hałas w
samotnej chacie wzmagał się coraz bardziej.
Kali przeraził się i przysunąwszy się szybko do Stasia
począł mówić przerywanym ze wzruszenia głosem:
- Panie, to czarownik zbudził złe Mzimu, ktore boi
się, że je ominą ofiary, i ryczy ze złości. Uspokój, panie, czarownika i złe
Mzimu wielkimi darami, albowiem inaczej ci ludzie zwrócą się przeciw nam.
- Uspokoić ich? - zapytał Staś.
I nagle ogarnął go gniew na przewrotność i chciwość
czarownika, a niespodziane niebezpieczeństwo wzburzyło go do dna duszy. Smagła
twarz jego zmieniła się zupełnie tak samo jak wówczas, gdy zastrzelił Gebhra,
Chamisa i dwóch Beduinów. Oczy błysnęły mu złowrogo, zacisnęły się wargi i
pięści, a policzki pobladły.
- Ach, ja ich uspokoję! - rzekł.
I bez namysłu pognał słonia ku chacie.
Kali, nie chcąc pozostać sam wśród Murzynów, ruszył za
nim. Z piersi dzikich wojowników wydarł się okrzyk - nie wiadomo: czy trwogi,
czy wściekłości, lecz zanim się opamiętali, trzasnął i runął pod naciskiem
głowy słonia częstokół, potem rozsypały się gliniane ściany chaty i dach
wyleciał wśród kurzawy w powietrze, a jeszcze po chwili M'Rua i jego ludzie
ujrzeli czarną trąbę wzniesioną do góry, na końcu zaś trąby - czarownika Kambę.
A Staś spostrzegłszy na podłodze wielki bęben, uczyniony
z pnia wypróchniałego drzewa i obciągnięty małpią skórą; kazał go sobie podać
Kalemu i zawróciwszy stanął wprost zdumionych wojowników.
- Ludzie - rzekł donośnym głosem - to nie wasze Mzimu
ryczy, to ten łotr huczy na bębnie, by wyłudzać od was dary, a wy boicie się
jak dzieci!
To rzekłszy chwycił za sznur przewleczony przez
wyschniętą skórę w bębnie i począł nim z całej siły kręcić w koło. Te same
głosy, które poprzednio tak przeraziły Murzynów, rozległy się i teraz, a nawet
jeszcze przeraźliwiej, gdyż nie tłumiły ich ściany chaty.
- O, jakże głupi jest M'Rua i jego dzieci! -
zakrzyknął Kali.
Staś oddał mu bęben, Kali zaś począł hałasować na nim
z takim zapałem, że przez chwilę nie można było dosłyszeć ani słowa. Aż gdy
nareszcie miał dosyć, cisnął bęben pod nogi M'Ruy.
- Oto jest wasze Mzimu! - zawołał z wielkim śmiechem.
Po czym jął ze zwykłą Murzynom obfitością słów
przemawiać do wojowników nie żałując przy tym wcale drwin i z nich, i z M'Ruy.
Oświadczył im wskazując na Kambę, że "ów złodziej w czapce ze
szczurów" oszukiwał ich przez wiele pór dżdżystych i suchych, a oni paśli
go fasolą, koźlętami i miodem. Jestże drugi głupszy król i naród na świecie?
Wierzyli w moc starego oszusta i w jego czary, więc niech patrzą teraz, jak ten
wielki czarownik wisi na trąbie słonia i krzyczy: "Aka!", by wzbudzić
litość białego pana. Gdzież jego moc? gdzież jego czary? czemu żadne złe Mzimu
nie ryknie teraz w jego obronie? Ach!. cóż to jest to ich Mzirnu? płachta
małpiej skóry i kawał spróchniałego pnia, który rozdepce słoń! U Wa-himów ani
kobiety, ani dzieci nie bałyby się takiego Mzimu, a boi się go M'Rua i jego
ludzie. Jedno jest tylko prawdziwe Mzimu i jeden prawdziwie wielki i mocny pan
niech więc oddadzą im cześć i niech naznoszą jak najwięcej darów, inaczej
bowiem posypią się na nich klęski, o jakich nie słyszeli dotychczas.
Dla Murzynów nie potrzeba było nawet tych słów, gdyż
już to, że czarownik razem ze swym złym Mzimu okazał się tak niesłychanie
słabszym od nowego, białego bóstwa i od białego pana, wystarczyło im
najzupełniej, by go opuścić i okryć pogardą. Poczęli więc na nowo
"yancigować", a nawet z większą jeszcze pokorą i skwapliwością. Ale
ponieważ źli byli na siebie, że przez tyle lat pozwolili się Kambie oszukiwać,
więc chcieli koniecznie go zabić. Sam M'Rua prosił Stasia, by pozwolił go
związać i zachować dopóty, dopóki nie obmyślą mu dość okrutnej śmierci. Nel
jednak postanowiła darować mu życie, a ponieważ Kali zapowiedział, że tam gdzie
przebywa dobre Mzimu, krew ludzka nie może być przelana, przeto Staś pozwolił
tylko na wypędzenie ze wsi nieszczęśliwego czarownika.
Kamba, który się spodziewał, że umrze w
najwymyślniejszych męczarniach; padł na twarz przed dobrym Mzimu i szlochając
dziękował mu za ocalenie. I odtąd nic już nie zmąciło uroczystości. Zza
częstokołu wysypały się kobiety i dzieci, albowiem wieść o przybyciu
nadzwyczajnych gości rozeszła się po całej wsi i chęć widzenia białego Mzimu
przemogła strach. Staś i Nel widzieli po raz pierwszy osadę prawdziwych
dzikich, do których nie dotarli nawet Arabowie. Ubranie tych Murzynów składało
się tylko z wrzosów lub ze skór pozawiązywanych naokół bioder; wszyscy byli
tatuowani. Zarówno mężczyźni, jak kobiety mieli przedziurawione uszy i w tych
otworach kawałki drzewa lub kości tak duże, że porozciągane klapki uszu sięgały
ramion. W dolnej wardze nosili pelele, to jest drewniane lub kościane krążki,
wielkie jak spodki od filiżanek. Znakomitsi wojownicy i ich żony mieli na
szyjach kołnierze z żelaznego lub mosiężnego drutu tak wysokie i sztywne, że
zaledwie mogli poruszać głowami.
Należeli też widocznie do szczepu Szylluków, który
ciągnie się daleko na wschód, albowiem Kali i Mea rozumieli wybornie ich mowę,
a Staś w połowie. Nie posiadali jednak nóg tak długich jak pobratymcy ich
mieszkający nad rozlewiskami Nilu, byli szersi w ramionach, mniej wysocy i w
ogóle mniej podobni do ptaków brodzących. Dzieci wyglądały jak pchełki i nie
zeszpecone jeszcze przez pelele, były bez porównania od starszych ładniejsze.
Kobiety, napatrzywszy się naprzód z dala dobremu
Mzimu, poczęły na wyścigi z wojownikami znosić mu dary składające się z koźląt,
kur, jaj, czarnej fasoli i piwa warzonego z prosa. Trwało to dopóty, dopóki
Staś nie powstrzymał tego napływu zapasów, a ponieważ zapłacił za nie hojnie
paciorkami i kolorowym perkalem, a Nel rozdała dzieciom kilkanaście lusterek
odziedziczonych po Lindem, przeto radość niezmierna zapanowała w całej wsi, i
naokół namiotu, do którego schronili się mali podróżnicy, rozlegały się wciąż
wesołe i pełne zachwytu okrzyki. Potem wojownicy odbyli na cześć gości taniec
wojenny i stoczyli udaną bitwę, a w końcu przystąpiono do zawarcia braterstwa
krwi między Kalim a M'Ruą.
Ponieważ nie było Kamby, który do tej ceremonii był
koniecznie potrzebny, więc zastąpił go stary Murzyn znający dostatecznie
zaklęcia. Ów zabiwszy koźlę wyjął z niego wątrobę i podzielił ją na kilka
sporych kąsków, po czym jął obracać ręką i nogą rodzaj kołowrotka i spoglądając
to na Kalego, to na M'Ruę, ozwał się uroczystym głosem:
- Kali, synu Fumby, czy chcesz zjeść kawałek M'Ruy,
syna M'Kuli - i ty M'Ruo, synu M'Kuli, czy chcesz zjeść kawałek Kalego, syna
Fumby?
- Chcemy - ozwali się przyszli bracia.
- Czy chcecie, aby serce Kalego było sercem M'Ruy, a
serce M'Ruy sercem Kalego?
- Chcemy
- I ręce, i włócznie, i krowy?
- I krowy!
- I wszystko, co każdy ma lub będzie miał?
- Co ma i będzie miał!
- I aby nie było między wami kłamstwa ani zdrady, ani
nienawiści?
- Ani nienawiści!
- I aby jeden nigdy drugiego nie okradł?
- Nigdy!
- I abyście byli braćmi?
- Tak!
Kołowrotek obracał się coraz prędzej. Zgromadzeni
naokół wojownicy śledzili z coraz większym zajęciem jego ruchy.
- Ao! - zawołał stary Murzyn - lecz gdyby jeden z was
okłamał drugiego; gdyby go zdradził, gdyby go okradł, gdyby go otruł, gdyby go
zabił, niech będzie przeklęty.
- Niech będzie przeklęty! - powtórzyli wszyscy
wojownicy.
- A jeśli jest kłamcą i knuje zdradę, niech nie
przełknie krwi swego brata i niech ją zrzuci w naszych oczach!
- Och, w naszych oczach!
- I niech umrze!
- Niech umrze!
- Niech go rozedrze wobo!
- Wobo!
- Albo lew!
- Albo lew!
- Niech go stratuje słoń i nosorożec, i bawół!
- O! i bawół - powtórzył chór.
- I niech go ukąsi wąż!
- Wąż.
- A język jego niechaj stanie się czarny!
- Czarny.
- A oczy niech mu uciekną w tył głowy!
- W tył głowy.
- I niech chodzi piętami do góry!
- Ha! piętami do góry.
Nie tylko Staś, ale i Kali gryźli wargi, by nie
wybuchnąć śmiechem, a tymczasem zaklęcia powtarzały się coraz straszniejsze,
kołowrotek obracał się tak szybko, że oczy nie mogły za jego obrotami nadążyć.
Trwało to dopóty, dopóki stary Murzyn nie stracił zupełnie sił i oddechu.
Wówczas siadł na ziemi i przez jakiś czas kiwał głową
na obie strony w milczeniu. Po chwili jednak podniósł się i wziąwszy nóż naciął
nim skórę na ramieniu Kalego, i umazawszy jego krwią kawałek wątroby koźlęcej
wsunął go w usta M'Ruy, drugi zaś kawałek, umazany we krwi króla, w usta
Kalego. Obaj połknęli je tak szybko, że aż zagrały im krtanie, a oczy wyszły na
wierzch, po czym chwycili się za ręce na znak wiernej i wieczystej przyjaźni.
Wojownicy zaś poczęli wołać z radością:
- Obaj przełknęli, żaden nie zrzucił, a więc są
szczerzy i nie masz zdrady między nimi!
A Staś dziękował w duchu Kalemu, że go w tej ceremonii
zastąpił, albowiem czuł, że przy połykaniu "kawałka M'Ruy" byłby niezawodnie
złożył dowód nieszczerości i zdrady.
Od tej chwili jednak nie groziło rzeczywiście małym
podróżnikom ze strony dzikich żadne podejście ani żaden niespodziany napad, a
natomiast otoczyła ich jak największa gościnność i cześć niemal boska. Cześć ta
wzrosła jeszcze, gdy Staś spostrzegłszy wielki spadek odziedziczonego po Lindem
barometru przepowiedział deszcz i gdy deszcz spadł tegoż samego jeszcze dnia
dość obficie, tak jakby massika, która już dawno przeszła, chciała wytrząsnąć
ostatni z swych zapasów na ziemię. Murzyni byli przekonani, że darowało im tę
ulewę dobre Mzimu, i wdzięczność ich dla Nel nie miała granic. Staś żartował
sobie z niej, że ponieważ została bożkiem murzyńskim, przeto w dalszą drogę
puści się tylko sam, a ją zostawi we wsi M'Ruy, gdzie Murzyni wybudują dla niej
kapliczkę z kłów słoniowych i będą jej znosili fasolę i banany.
Ale Nel tak była go pewna, że wspiąwszy się na
paluszki szepnęła mu, wedle swego zwyczaju, do ucha dwa tylko wyrazy: "Nie
zostawisz!" - po czym jęła podskakiwać z radości, mówiąc, że skoro Murzyni
są tak dobrzy, to cała podróż aż do oceanu pójdzie łatwo i prędko. Działo się
to przed namiotem i wobec bumów, więc stary M'Rua widząc podskakujące Mzimu
zaczął natychmiast także podskakiwać, jak mógł najwyżej, na swoich krzywych
nogach, w przekonaniu, że daje przez to dowód pobożności. Śladem jego puścili
się w hopki ministrowie, za nimi wojownicy, za nimi kobiety i dzieci, słowem,
cała wieś skakała przez jakiś czas, tak jakby wszyscy dostali pomieszania zmysłów.
Stasia ubawił tak ten przykład dany przez bóstwo, że
pokładał się ze śmiechu. Jednakże w nocy oddał rzeczywistą i trwałą przysługę
pobożnemu królowi i jego poddanym, albowiem gdy słonie napadły na pola
bananowe, pojechał ku nim na Kingu i puścił między stado kilka rac. Popłoch,
jaki wznieciły "węże ogniste", przeszedł nawet jego oczekiwania.
Olbrzymie zwierzęta ogarnięte szałem trwogi napełniły całą dżunglę rykiem i
tętentem, a uciekając na oślep, przewracały się i tratowały wzajem. Potężny King
ścigał uciekających towarzyszów z nadzwyczajną ochotą, nie szczędząc im uderzeń
trąbą i kłami. Po takiej nocy można było być pewnym, że przez długi czas żaden
słoń nie pojawi się w plantacjach bananów i palm dum, należących do wsi starego
M'Ruy.
We wsi panowała też radość wielka i Murzyni spędzili
całą noc na tańcach, na popijaniu piwa z prosa i palmowego wina. Kali
dowiedział się jednak od nich wielu ważnych rzeczy, pokazało się bowiem, że
niektórzy słyszeli o jakiejś wielkiej wodzie leżącej na wschód i otoczonej
górami. Dla Stasia był to dowód, że owo jezioro, o którym nie uczył się w
geografii, istnieje rzeczywiście, a po wtóre, że idąc w kierunku, jaki obrali,
trafią wreszcie na naród Wa-bimów. Wnosząc z tego, że mowa Mei i Kalego prawie
nie różniła się od mowy M'Ruy, doszedł do przekonania, że nazwa
"Wa-hima" jest prawdopodobnie jakimś mianem miejscowym i że ludy
mieszkające nad brzegami Bassa-Narok należą do wielkiego szczepu Szylluków,
który poczyna się nad Nilem, a rozciąga się nie wiadomo jak daleko na wschód.37
Rozdział 39
Cała ludność odprowadziła daleko dobre Mzimu i
pożegnała je ze łzami, prosząc natarczywie, by raczyło przybyć kiedy jeszcze do
M'Ruy i pamiętać o jego ludzie. Staś przez chwilę wahał się, czy nie wskazać Murzynom
wąwozu, gdzie pochował te towary i zapasy po Lindem, których z braku tragarzy
nie mógł zabrać, ale pomyślawszy, że posiadanie takich skarbów mogłoby wywołać
między nimi zawiści i niesnaski, zbudzić łakomstwo i zamącić spokój ich życia,
porzucił ten zamiar, a natomiast zastrzelił wielkiego bawołu i pozostawił im
jego mięso na pożegnalną ucztę. Widok tak wielkiej ilości nyamy pocieszył ich
też rzeczywiście.
Przez następne trzy dni karawana szła znów krajem
pustym. Dni były upalne, ale noce z powodu wysokiego położenia okolicy tak
zimne, że Staś kazał Mei przykrywać Nel dwoma kocami. Przebywali teraz często
wąwozy górskie, czasem jałowe i skaliste, a czasem pokryte tak zbitą
roślinnością, że trzeba się było przez nie z największym trudem przedzierać. Na
brzegach tych wąwozów widywali wielkie małpy, a niekiedy lwy i pantery, które
gnieździły się w jaskiniach skalnych. Staś zabił jedną z nich na prośbę Kalego,
który przybrał się następnie w jej skórę, aby Murzyni mogli od razu poznać, że
mają do czynienia z osobą krwi królewskiej.
Za wąwozami na wysokiej równinie poczęły się znów
ukazywać wioski murzyńskie. Niektóre leżały blisko siebie, niektóre o dzień lub
dwa drogi. Wszystkie były otoczone wysokim częstokołem dla ochrony od lwów i
tak spowite w pnącze, że nawet z bliska wyglądały jak kępy dziewiczego lasu.
Dopiero z dymów wznoszących się w pośrodku można było zmiarkować, że tam
mieszkają ludzie. Karawanę przyjmowano wszędzie mniej więcej tak jak we wsi
M'Ruy, to jest z początku z trwogą i nieufnie, a następnie z podziwem,
zdumieniem i czcią. Raz tylko zdarzyło się, że cała wioska na widok słonia,
Saby, koni i białych ludzi uciekła do pobliskiego lasu, tak że nie było z kim
rozmówić się. Jednakże ani jedna włócznia nie została przeciw podróżnikom wymierzona.
Murzyni bowiem, póki mahometanizm nie wypełni ich dusz nienawiścią do
niewiernych i okrucieństwem, są raczej bojaźliwi i łagodni. Najczęściej bywało
więc tak, że Kali zjadał "kawałek" miejscowego króla, miejscowy król
"kawałek" Kalego, przy czym stosunki układały się jak najprzyjaźniej,
a dobremu Mzimu składano wszędy dowody hołdu i bogobojności pod postacią kur,
jaj i miodu, wydobywanego z klocków drzewa zawieszonych za pomocą sznurów
palmowych na gałęziach wielkich drzew. "Pan wielki", władca słonia,
piorunów i wężów ognistych, wzbudzał przeważnie strach, który jednak rychło
zmieniał się we wdzięczność, gdy przekonywano się, że hojność jego dorównywa
potędze. Tam, gdzie wioski były bliższe, przybycie nadzwyczajnych podróżnych
oznajmiała jedna drugiej za pomocą bicia w bębny, Murzyni bowiem potrafią
wszystko za pomocą bębnienia wypowiedzieć. Zdarzało się też, że cała ludność
wylegała na ich spotkanie, usposobiona z góry jak najprzyjaźniej.
W jednej wsi, liczącej do tysiąca głów, miejscowy władca,
który był w jednej osobie czarownikiem i królem, zgodził się na pokazanie im
"wielkiego fetysza", którego otaczała nadzwyczajna cześć i bojaźń,
tak że do hebanowej, pokrytej skórą nosorożca kapliczki ludzie nie śmieli się
zbliżać i ofiary składali w odległości pięćdziesięciu kroków. Król opowiadał o
tym fetyszu, że spadł niedawno z księżyca, że był biały i że miał ogon. Staś
oznajmił, że to on właśnie wysłał go na rozkaz dobrego Mzimu i mówiąc tak nie
rozminął się bynajmniej z prawdą, gdyż pokazało się, że "wielki
fetysz" był po prostu jednym z latawców puszczonych z Góry Lindego. Oboje
z Nel ucieszyli się myślą, że inne mogły przy odpowiednim wietrze zalecieć
jeszcze dalej, i postanowili puszczać je z wyżyn w dalszym ciągu. Staś
zmajstrował i puścił jeden zaraz tego samego wieczoru, co ostatecznie
przekonało Murzynów, że i dobre Mzimu, i biały pan przybyli na ziemię także z
księżyca i że są bóstwami, którym dość pokornie służyć nie można.
Ale więcej od tych oznak pokory i hołdu uradowała
Stasia wiadomość, że Bassa-Narok leży o kilkanaście tylko dni drogi i że
mieszkańcy tej wsi, w której obecnie się zatrzymali, otrzymują czasem z tamtych
stron sól w zamian za wino z palm dum. Król miejscowy słyszał nawet o Fumbie
jako o władcy ludzi zwanych "Doko" - Kali potwierdził, że dalsi
sąsiedzi tak nazywają Wa-himów i Samburu. Mniej pocieszające były wieści, że
nad brzegami wielkiej wody wre wojna i że trzeba iść do Bassa-Narok przez
niezmiernie dzikie góry i strome wąwozy, pełne drapieżnych zwierząt. Ale z drapieżnych
zwierząt Staś niewiele już sobie robił, a góry, choćby najdziksze, wolał od
niskich równin, na których czyha na podróżników febra.
Z dobrą więc otuchą wyruszyli w dalszą drogę. Za ową
ludną wsią spotkali już tylko jedną osadę, bardzo lichą i zawieszoną jak
gniazdo na skraju urwiska. Potem zaczęło się podgórze, poprzecinane z rzadka
głębokimi rozpadlinami. Na wschodzie wznosił się mroczny łańcuch szczytów,
który z dala wydawał się prawie zupełnie czarny. Była to nieznana kraina, do
której właśnie szli nie wiedząc, co ich tam może spotkać, zanim dojdą do
dzierżaw Fumby. Na halach, które przechodzili, nie brakło drzew, ale z
wyjątkiem sterczących samotnie smokowców i akacyj stały one kępami, tworząc
jakby mace gaje. Podróżnicy zatrzymywali się wśród tych kęp dla posiłku i
wywczasu oraz dla obfitego cienia.
Wśród drzew roiło się ptactwo. Rozmaite gatunki
gołębi, wielkie dzioborożce, które Staś nazywał tukanami, kraski, szpaki,
synogarlice i niezliczone, prześliczne "bengalis" kręciły się w gąszczu
liści lub przelatywały z jednej kępy na drugą, pojedynczo lub stadami, mieniąc
się jak tęcza. Niektóre drzewa wydawały się z daleka okryte różnokolorowym
kwieciem. Nel zachwycała się szczególnie widokiem rajskich muchołówek38
i czarnych, podszytych pąsowo, sporych ptaków,39 które odzywały się
głosem pastuszej fujarki. Cudne żołny40 z wierzchu różowe, a pod
spodem jasne niebieskie, uwijały się w blasku słonecznym, chwytając w lot
pszczoły i koniki polne. Na wierzchołkach drzew rozlegały się wrzaski zielonych
papug, a czasem dochodził głos jakby srebrnych dzwonków, którym witały się
wzajem małe zielonoszare ptaszyny, ukryte pod liściami adausonij.
Przed wschodem i po zachodzie słońca przelatywały
stada miejscowych wróbelków,41 tak niezliczone, że gdyby nie pisk i
szum skrzydełek, można by je poczytać za chmury. Staś przypuszczał, że to te
krasnodzióbki dzwonią tak, rozpraszając się w dzieli po pojedynczych kępach.
Lecz największym zdumieniem i zachwytem napełniały
oboje dzieci inne, latające w małych stadkach ptaki, które dawały prawdziwe
koncerty. Każde stadko składało się z pięciu lub sześciu samic i jednego,
połyskującego metalicznymi piórami samca.42 Siadały one szczególnie
na pojedynczych akacjach w ten sposób, że on umieszczał się na wierzchołku
drzewa, one poniżej - i po pierwszych tonach, które wydawały się jakby
strojeniem gardziołek, on rozpoczynał śpiew, a one słuchały w milczeniu.
Dopiero gdy skończył, powtarzały jednogłośnym chórem ostatnią zwrotkę jego
śpiewu. Po małej przerwie on znów zaczynał i kończył, one znów powtarzały, po
czym całe stadko przelatywało falistym, lekkim lotem na następną, najbliższą
akację i koncert złożony z solisty i chóru rozbrzmiewał w południowej ciszy
powtórnie. Dzieci nie mogły się tego dość nasłuchać. Nel pochwyciła przewodnią
nutę koncertu i razem z chórem samiczek wyśpiewywała swym cienkim głosikiem
ostatnie tony, brzmiące jak szybko powtarzane dźwięki: tui, tui, tui, tui,
twiling-ting! ting!"
Pewnego razu dzieci idąc od drzewa do drzewa za
skrzydlatymi muzykantami odeszły na kilometr od obozu, pozostawiwszy w nim
troje Murzynów, Kinga i Sabę, którego Staś, wybierając się za jedną drogą na
polowanie, nie chciał wziąć z sobą, by szczekaniem nie płoszył mu zwierzyny.
Gdy więc stadko przeleciało wreszcie z ostatniej akacji na drugą stronę
szerokiego wąwozu, chłopiec zatrzymał się i rzekł:
- Teraz odprowadzę cię do Kinga, a potem obaczę, czy w
wysokiej dżungli nie ma antylop albo zebr, bo Kali mówi, że wędzonego mięsa nie
starczy więcej niż na dwa dni.
- Przecież już jestem duża - odpowiedziała Nel, której
zawsze chodziło bardzo o to, by pokazać, że nie jest małym dzieckiem - więc
wrócę sama. Obóz stąd widać doskonale i dym także.
- Boję się, że zabłądzisz.
- Nie zabłądzę. W wysokiej dżungli może bym i
zabłądziła, ale tu, patrz, jaka trawa niska.
- Jeszcze cię co napadnie.
- Sam mówiłeś, że lwy i pantery w dzień nie polują.
Przy tym słyszysz, jak King trąbi z tęsknoty za nami. Jaki tam lew odważyłby
się polować tam, gdzie dochodzi głos Kinga?
I poczęła się napierać.
- Mój Stasiu, pójdę sama jak kto dorosły.
Staś wahał się przez chwilę, ale w końcu przystał.
Obóz i dym było rzeczywiście widać. King, który tęsknił za Nel, trąbił co
chwila. W niskiej trawie nie groziło zabłądzenie, a co do lwów, panter i hien,
nite mogło być po prostu o nich mowy, gdyż zwierzęta te szukają łupu tylko w
nocy. Chłopiec wiedział zresztą, że niczym nie zrobi dziewczynce takiej
przyjemności, jak gdy pokaże, że nie uważa jej za małe dziecko.
- Dobrze więc - rzekł - idź sama, ale idź prosto i nie
marudź po drodze.
- A czy mogę tylko narwać tych kwiatów? - zapytała
ukazując na krzak kusso,43 okryty niezmierną ilością różowego
kwiecia.
- Możesz.
To rzekłszy zawrócił ją, pokazał jej raz jeszcze dla,
pewności kępę drzew, z której wychodził dym obozowy i w której rozlegało się
trąbienie Kinga, po czym nurknął w wysoką dżunglę obrastającą brzeg wąwozu...
Lecz nie uszedł jeszcze stu kroków, a już ogarnął go
niepokój. "To przecie głupio z mojej strony - pomyślał - żem pozwolił Nel
chodzić samej po Afryce, głupio! głupio! To takie dziecko! Nie powinienem jej
ani na krok odstępować, chyba że jest przy niej King. Kto wie, co się może
trafić! Kto wie, czy pod tym różowym krzakiem nie siedzi jaki wąż, wielkie
małpy mogą się tu wychylić z wąwozu i porwać mi ją albo pokąsać. Brońże Boże! -
Zrobiłem okropne głupstwo!"
I niepokój jego przeszedł w gniew na samego siebie, a
zarazem w okropny lęk. Nie namyślając się dłużej, zawrócił, jakby tknięty
nagłym złym przeczuciem. Idąc spiesznie, z tą niesłychaną wprawą, jakiej już
nabrał wskutek codziennych polowań, trzymał gotową do strzału strzelbę i
posuwał się wśród kolczastych mimoz bez żadnego szelestu, zupełnie jak pantera,
gdy nocą skrada się do stada antylop. Po chwili wysunął głowę z wysokich
zarośli, spojrzał - i skamieniał.
Nel stała pod krzem kusso z wyciągniętymi przed siebie
rączkami; różowe kwiaty, które upuściła z przerażenia, leżały u jej nóg, a w
odległości dwudziestu kilku kroków wielki płowoszary zwierz pełznąc ku niej
wśród niskiej trawy.
Staś widział wyraźnie jego zielone oczy wpatrzone w
białą jak kreda twarz dziewczynki, jego zwężoną z przypłaszczonymi uszyma
głowę, jego podniesione w górę z powodu przyczajonej i pełzającej postawy
łopatki, jego długie ciało i jeszcze dłuższy ogon, którego koniec poruszał się
lekkim kocim ruchem. Chwila jeszcze - jeden skok, i byłoby po Nel.
Na ten widok zahartowany i przywykły do
niebezpieczeństw chłopak w mgnieniu oka zrozumiał, że jeśli nie odzyska zimnej
krwi, jeśli nie zdobędzie się na spokój, przytomność, jeśli źle strzeli i tylko
zrani napastnika, choćby nawet ciężko, to dziewczynka musi zginąć. Lecz umiał
już do tego stopnia nad sobą zapanować, że pod wpływem tych myśli ręce jego i
nogi stały się nagle spokojne jak stalowe sprężyny. Jednym rzutem oka dojrzał
ciemną cętkę w pobliżu ucha zwierzęcia - jednym lekkim ruchem skierował ku niej
lufy strzelby i wypalił.
Huk wystrzału, krzyk Nel i krótki chrapliwy ryk ozwały
się w tej samej chwili. Staś skoczył ku Nel i zastawiwszy ją własnym ciałem
zmierzył znów do napastnika.
Lecz drugi strzał okazał się całkiem zbyteczny,
albowiem straszliwy kot rozpłaszczył się i leżał jak łachman, nosem przy ziemi,
z pazurami wbitymi w trawę, prawie bez drgawek. Pękająca kula odwaliła mu cały
tył głowy wraz z kręgami karku. Nad oczyma bieliły mu się krwawe, poszarpane
zwoje mózgu.
A mały myśliwiec i Nel stali przez jakiś czas
spoglądając to na zabite zwierzę, to na siebie i nie mogąc ani słowa przemówić.
Lecz potem stała się rzec, dziwna. Oto ten sam Staś, który przed chwilą byłby
zdumiał swą zimną krwią i spokojem najwytrawniejszych strzelców całego świata,
pobladł nagle, nogi zaczęły mu się trząść, z oczu puściły mu się łzy, a
następnie chwycił głowę w dłonie i zaczął powtarzać:
- O, Nel, Nel! gdybym ja nie był wrócił!...
I opanowało go takie przerażenie, taka jakaś spóźniona
rozpacz, że każda żyłka drgała w nim, jak gdyby dostał febry. Po niesłychanym
napięciu woli i wszystkich sil duszy i ciała przyszła nań chwila słabości i
folgi. W oczach stanął mu obraz strasznego zwierza spoczywającego z zakrwawioną
mordą w jakiejś ciemnej jaskini i szarpiącego ciało Nel. A przecież tak być
mogło i tak by się stało, gdyby nie był powrócił! Jedna minuta, jedna sekunda
więcej - i byłoby za późno. Tej myśli nie mógł po prostu przenieść.
Skończyło się wreszcie na tym, że Nel, ochłonąwszy z
przerażenia, musiała go pocieszać. Małe, poczciwe stworzenie zarzuciło mu obie
rączki na szyję i płacząc także, poczęło na niego wołać tak głośno, jakby go
chciało ze snu rozbudzić:
- Stasiu! Stasiu! mnie nic! Patrz, że mi nic. Stasiu!
Stasiu!
Lecz on przyszedł do siebie i uspokoił się po długim
dopiero czasie. Zaraz potem nadszedł Kali, który usłyszawszy strzał niedaleko
od obozu i wiedząc, że bwana kubwa nie strzela nigdy na próżno, przyprowadził z
sobą konia dla zabrania zwierzyny. Młody Murzyn spojrzawszy na zabite zwierzę
cofnął się nagle i twarz stała mu się od razu popielata:
- Wobo! - zakrzyknął.
Dzieci zbliżyły się dopiero teraz do sztywniejącego
już trupa. Staś bowiem nie miał dotychczas dokładnego pojęcia, jaki właściwie
drapieżnik padł od jego strzału. Chłopcu wydawało się na pierwszy rzut oka, że
jest to wyjątkowo wielki serwal,44 jednakże po bliższym
przypatrzeniu się poznał, że tak nie jest, albowiem zabity zwierz przechodził
rozmiarami nawet lamparta. Płowa jego skóra była usianą cętkami barwy
kasztanowatej, ale głowę miał od lamparta węższą, co czyniło go podobnym nieco
do wilka, nogi wyższe, łapy szersze i olbrzymie oczy. Jedno z nich kula
wysadziła zupełnie na wierzch, drugie patrzyło jeszcze na dzieci, bezdenne,
nieruchome i straszne. Staś doszedł do przekonania, że to jakiś gatunek
pantery, o którym zoologia tak samo nic nie wiedziała jak geografia o jeziorze
Bassa-Narok.
Kali patrzył wciąż z niezmiernym przestrachem na
rozciągnięte zwierzę powtarzając cichym głosem, jakby się bał je przebudzić:
- Wobo!... Pan wielki zabić wobo.
Lecz Staś zwrócił się do dziewczynki, położył jej dłoń
na główce, jakby chcąc się ostatecznie upewnić, że wobo jej nie porwał, po czym
rzekł:
- Widzisz, Nel, widzisz, że choćbyś była całkiem duża,
to po dżungli nie możesz sama chodzić.
- Prawda, Stasiu - odpowiedziała ze skruszoną minką
Nel. - Ale z tobą albo z Kingiem mogę?
- Mów, jak to było? Czyś słyszała, jak się zbliżał?
- Nie... Tylko z kwiatów wyleciała wielka złota mucha,
więc odwróciłam się za nią i zobaczyłam go jak wyłaził z wąwozu.
- I co?
- I stanął, i zaczął na mnie patrzeć.
- Długo patrzył?
- Długo, Stasiu. Dopiero jak upuściłam kwiaty, i
zasłoniłam się od niego rękoma, zaczął się ku mnie czołgać...
Stasiowi przyszło do głowy, że gdyby Nel była
Murzynką, zostałaby natychmiast porwana, i że ocalenie zawdzięcza także i
zdziwieniu zwierzęcia, które ujrzawszy po raz pierwszy nie znaną sobie istotę
nie było na razie pewne, co ma uczynić.
I mróz przeszedł znów przez kości chłopca.
- Bogu dzięki! Bogu dzięki, żem wrócił!...
Po czym pytał dalej:
- Coś sobie w tej chwili myślała?
- Chciałam na ciebie zawołać i... nie mogłam... ale...
- Ale co?
- Ale myślałam, że ty mnie obronisz... Sama nie
wiem...
To powiedziawszy zarzuciła mu znów ramionka na szyję,
a on począł głaskać jej czuprynkę.
- Nie boisz się już?
- Nie.
- Moje małe Mzimu! moje Mzimu! - widzisz, co to jest
Afryka!
- Tak, ale ty zabijesz każde szkaradne zwierzę.
- Zabiję.
Oboje znów zaczęli się przyglądać drapieżnikowi. Staś
chcąc zachować na pamiątkę jego skórę, kazał ją Kalemu ściągnąć, ale ów z
obawy, by drugi wobo nie wylazł do niego z wąwozu, prosił, by go nie zostawiali
samego, a na pytanie, czy rzeczywiście boi się więcej wobo niż lwa, rzekł:
- Lew ryczeć w nocy i nie przeskoczyć przez częstokół,
a wobo przeskoczyć w biały dzień i zabić dużo Murzynów w środku wsi, a potem
porwać jednego i zjeść. Od wobo włócznia nie obroni ani łuk, tylko czary, bo
wobo zabić nie można.
- Głupstwo - rzeki Staś. - Przypatrzże się temu, czy
nie dobrze zabity?
- Biały pan zabić wobo, czarny człowiek nie zabić! -
odpowiedział Kali.
Skończyło się na tym, że olbrzymiego kota przywiązano
sznurem do konia - i koń zawlókł go do obozu. Stasiowi jednak nie udało się
zachować jego skóry, a to z przyczyny Kinga, który domyśliwszy się widocznie,
że wobo chciał porwać jego panienkę, wpadł w taki szał gniewu, że nawet rozkazy
Stasia nie zdołały go pohamować. Porwawszy trąbą zabite zwierzę wyrzucił je
dwukrotnie w górę, po czym zaczął bić nim o drzewo, a w końcu potratował je
nogami i zmienił w rodzaj bezkształtnej masy przypominającej marmeladę. Staś
zdołał ocalić tylko szczęki, które z resztkami łba położył na drodze kolumny
mrówek, te zaś w ciągu godziny oczyściły kości tak znakomicie, że nie zostało
na żadnej ani atomu mięsa lub krwi.
Rozdział 40
W cztery dni później Staś zatrzymał się na dłuższy
wypoczynek na wzgórzu podobnym nieco do Góry Lindego, ale mniejszym i
ciaśniejszym. Tego samego wieczora Saba zagryzł po ciężkiej walce wielkiego
samca pawiana, którego napadł w chwili, gdy ów bawił się szczątkami latawca,
drugiego z rzędu z tych, które dzieci puściły przed wyruszeniem do oceanu. Staś
i Nel korzystając z postoju postanowili kleić ciągle coraz nowe, ale puszczać
je tylko wówczas, gdy silny musson będzie dął z zachodu na wschód. Staś liczył
na to, że jeśli choć jeden wpadnie w ręce europejskie lub arabskie, zwróci na
siebie niezawodnie nadzwyczajną uwagę i przyczyni się do wysłania umyślnej na
ich ratunek wyprawy. Dla tym większej pewności obok napisów angielskich i
francuskich dodawał i arabskie, co nie przychodziło mu z trudnością, albowiem
język arabski znał doskonale.
Wkrótce po wyruszeniu z postoju Kali oświadczył, że w
łańcuchu gór, które widzieli na wschodzie, poznaje niektóre szczyty otaczające
wielką czarną wodę, czyli Bassa-Narok, wszelako nie zawsze był tego pewien,
gdyż zależnie od tego, z którego miejsca patrzyli, góry przybierały kształty
odmienne. Po przejściu niewielkiej doliny zarośniętej krzakami kusso i
wyglądającej jak jedno różowe jezioro trafili na chatę samotnych myśliwców.
Było w niej dwóch Murzynów, z tych jeden ukąszony przez nitkowca45 i
chory. Ale obaj byli tak dzicy i głupi, a przy tym tak przerażeni przybyciem
niespodzianych gości i tak pewni, że zostaną zamordowani, że w pierwszych
chwilach niepodobna było od nich niczego się dowiedzieć. Dopiero kilka płatów
wędzonego mięsa rozwiązało język temu, który był nie tylko chory, ale i
zgłodniały, gdyż towarzysz udzielał mu żywności bardzo skąpo. Od niego więc
dowiedzieli się, że o dzień drogi leżą luźne wioski rządzone przez niezależnych
wzajem od siebie królików, a następnie, za stromą górą, poczyna się ziemia
Fumby, rozciągająca się na zachód i południe od wielkiej wody. Stasiowi, gdy to
usłyszał, wielki ciężar spadł z serca, a do duszy wstąpiła nowa otucha. Bądź co
bądź, byli już niemal na progu krainy Wa-bimów.
Jak dalej pójdzie podróż, oczywiście trudno było
przewidzieć, wszelako chłopiec mógł się w każdym razie spodziewać, że nie
będzie ona cięższa ani nawet dłuższa od tej okropnej drogi znad brzegów Nilu,
którą jednak przebył dzięki swej wyjątkowej zaradności i w czasie której
uchronił od zguby Nel. Nie wątpił, że dzięki Kalemu Wa-himowie przyjmą ich jak
najgościnniej i dadzą im wszelką pomoc. Zresztą poznał już dobrze Murzynów,
wiedział, jak należy z nimi postępować, i był prawie pewien, że nawet bez
Kalego dałby sobie z nimi jakoś rady.
- Wiesz - mówił do Nel - że od Faszody odbyliśmy już
więcej niż połowę drogi, a podczas tej, którą mamy jeszcze przed sobą, spotkamy
może bardzo dzikich Murzynów, ale nie spotkamy już derwiszów.
- Ja wolę Murzynów - odpowiedziała dziewczynka.
- Tak, póki uchodzisz za bożka. Porwano mnie z Fajumu
razem z panienką, której było na imię Nel, a odwiozę jakieś Mzimu. Powiem ojcu
i panu Rawlisonowi, żeby cię nigdy nie nazywali inaczej.
A jej oczy poczęły się zaraz rozjaśniać i śmiać.
- Może zobaczymy tatusiów w Mombassie?
- Może. Gdyby nie ta wojna nad brzegami Bassa-Narok,
bylibyśmy tam prędzej. Potrzeba też było Fumbie w to się wdawać!
To rzekłszy skinął na Kalego:
- Kali, czy chory Murzyn słyszał o wojnie?
- Słyszał. Być wielka wojna, bardzo wielka: Fumby z
Samburu.
- Więc co będzie? Jakże przejedziemy przez kraj
Samburu?
- Samburu uciec przed panem wielkim, przed Kingiem i
przed Kalim.
- I przed tobą?
- I przed Kalim, ponieważ Kali ma strzelbę, która
grzmieć i zabijać.
Staś począł rozmyślać nad udziałem, jaki mu wypadnie
wziąć w zapasach między pokoleniem Wa-himów a Samburu, i postanowił pokierować
sprawą w ten sposób, by wojna nie utrudniała podróży. Rozumiał, że przybycie
ich będzie całkiem niespodziewanym wypadkiem, który od razu zapewni Fumbie
przewagę. Należało tylko wyzyskać odpowiednio przewidywane zwycięstwo.
W wioskach, o których mówił chory myśliwiec,
zasięgnęli nowych wiadomości o wojnie. Były one coraz dokładniejsze, ale dla
Fumby niepomyślne. Mali podróżnicy dowiedzieli się, że prowadził on walkę
odporną i że Samburu, pod wodzą swego króla nazwiskiem Mamba, zajęli już
znaczną przestrzeń kraju Wa-himów i zdobyli mnóstwo krów. Opowiadano, że wojna
wre głównie na południowym krańcu wielkiej wody, gdzie na wysokiej i szerokiej
skale leży wielka boma46 Fumby.
Wiadomości te mocno zmartwiły Kalego, który też prosił
Stasia, by jak najprędzej przebyli ową górę dzielącą ich od okolic objętych
pożarem wojny, zaręczając, że potrafi znaleźć drogę, którą przeprowadzi nie
tylko konie, ale i Kinga. Był już w stronach, które znał dobrze, i teraz
rozróżniał z wielką pewnością znajome od dzieciństwa szczyty.
Jednakże przejście nie okazało się łatwe i gdyby nie
pomoc ujętych darami mieszkańców ostatniej wioski, trzeba by było szukać dla
Kinga innej drogi. Ci znali jednak jeszcze lepiej od Kalego wąwozy leżące z tej
strony góry i po dwóch dniach uciążliwej podróży, w czasie której nocami
dokuczały wielkie zimna, przeprowadzili na koniec szczęśliwie karawanę na
przełęcz, a z przełęczy na dolinę leżącą już w kraju Wa-himów.
Staś zatrzymał się rano na postój w tej otoczonej
zaroślami i pustej dolinie. Kali zaś, który prosił, by mu wolno było wyjechać
konno na wywiady w kierunku ojcowskiej bomy, odległej o dzień drogi, wyruszył
dalej jeszcze tej samej nocy. Staś i Nel oczekiwali go przez całą dobę w
największym niepokoju i już myśleli, że zginął lub wpadł w ręce wrogów, gdy
wreszcie zjawił się na wychudzonym i spienionym koniu, sam również zmęczony i
tak przybity, że żal było na niego patrzeć.
Upadł też natychmiast do nóg Stasia i począł go błagać
o ratunek.
- O, panie wielki! - mówił - Samburu zwyciężyć
wojowników Fumby, zabić ich mnóstwo i rozpędzić tych, których nie zabić, a
Fumbę oblegać w wielkiej bomie na górze Boko. Fumba i jego wojownicy nie mieć
co jeść w bomie i zginąć, jeśli pan wielki nie zabić Mamby i wszystkich Samburu
razem Mambą.
Tak błagając obejmował kolana Stasia, a ów zmarszczył
brwi i zastanawiał się głęboko nad tym, co mu wypada uczynić, gdyż jak zawsze i
wszędzie chodziło mu o Nel.
- Gdzie są - zapytał wreszcie - ci wojownicy Fumby,
których rozpędzili Samburu?
- Kali ich znalazł i oni tu nadejść zaraz.
- Ilu ich jest?
Młody Murzyn poruszył kilkanaście razy palcami obu rąk
i nóg, ale widocznie nie mógł dokładnie oznaczyć liczby, z tej prostej
przyczyny, że nie umiał rachować więcej niż do dziesięciu i każda większa ilość
przedstawiała mu się tylko jako wengi, to jest mnóstwo.
- Więc jeśli tu przyjdą, to stań na ich czele i idź
ojcu na odsiecz - rzekł Staś.
- Oni się bać Samburu i z Kalim nie pójść, ale z panem
wielkim pójść i zabić wengi, wengi Samburu.
Staś zamyślił się znowu.
- Nie - rzekł w końcu - ja nie mogę ani brać bibi do
bitwy, ani zostawiać jej samej - i nie uczynię tego za nic w świecie.
Na to Kali podniósł się i złożywszy ręce począł
powtarzać raz po razie:
- Luela! Luela! Luela!
- Co to jest Luela?
- Wielka boma dla kobiet Wa-hima i Samburu
odpowiedział młody Murzyn.
I jął opowiadać nadzwyczajne rzeczy. Oto Fumba i Mamba
prowadzili z sobą od dawnych lat ciągle wojny. Niszczono sobie wzajem plantacje
i porywano bydło. Ale była na południowym brzegu jeziora miejscowość zwana
Luela, do której w czasie nawet najzażartszych walk kobiety obu narodów schodziły
się na targ z zupełnym bezpieczeństwem. Było to miejsce święte. Wojna toczyła
się tylko z mężczyznami, żadne zaś klęski ani zwycięstwa nie wpływały na los
niewiast, które w Lueli, za glinianym ogrodzeniem otaczającym obszerne
targowisko, znajdowały najzupełniej bezpieczny przytułek. Wiele chroniło się
tam w czasie zamieszek z dziećmi i dobytkiem. Inne przychodziły z odległych
nawet wiosek, znosząc wędzone mięso, fasolę, proso, maniok i rozmaite inne
zapasy. Wojownikom nie wolno było staczać bitew w takiej odległości od Lueli, z
jakiej dochodziło pianie koguta. Nie wolno im było również przekraczać
glinianego wału, którym rynek był otoczony. Mogli tylko stawać przed wałem, a
wówczas kobiety podawały im zapasy żywności przywiązane do długich bambusów.
Był to odwieczny zwyczaj i nigdy nie zdarzyło się, żeby którakolwiek strona go
złamała. Zwycięzcom chodziło też zawsze o to, aby odciąć zwyciężonym drogę do
Lueli i nie pozwolić zbliżyć im się do świętego miejsca na taką odległość, z
jakiej dochodziło pianie koguta.
- O panie wielki! - błagał Kali obejmując ponownie
kolana Stasia - pan wielki odprowadzić bibi do Lueli, a sam wziąć Kinga, wziąć
Kalego, wziąć strzelby, wziąć węże ogniste i pobić złych Samburu.
Staś uwierzył opowiadaniu młodego Murzyna, albowiem
słyszał już poprzednio, że w wielu miejscowościach Afryki wojna nie obejmuje
kobiet. Pamiętał, jak niegdyś w Port-Saidzie pewien młody niemiecki misjonarz
opowiadał, że w okolicach olbrzymiej góry Kilima-Ndżaro niezmiernie wojowniczy
szczep Massai47 dochowuje święcie tego zwyczaju, na mocy którego
kobiety walczących stron chodzą zupełnie swobodnie na wyznaczone targowisko i
nie podlegają nigdy napaściom. Istnienie tego zwyczaju na brzegach Bassa-Narok
ucieszyło Stasia mocno, albowiem mógł być pewny, że Nel nie grozi żadne
niebezpieczeństwo z powodu wojny. Zamierzył też wyruszyć z dziewczynką
niezwłocznie do Lueli, tym bardziej że przed zakończeniem wojny nie można było
i tak myśleć o dalszej podróży, do której potrzebna była pomoc nie tylko
Wa-himów, ale i Samburów.
Przywykły do szybkich postanowień, wiedział już, jak
ma postąpić. Uwolnić Fumbę, pobić Samburów, ale nie pozwolić Wa-himom na zbyt
krwawy odwet, a potem nakazać spokój i pogodzić walczących wydało mu się rzeczą
konieczną i nie tylko dla niego, ale i dla Murzynów - najkorzystniejszą.
"Tak ma być i tak się stanie!" - rzekł do siebie w duchu, a tymczasem
chcąc pocieszyć młodego Murzyna, którego mu było żal, oświadczył mu, że pomocy
nie odmawia.
- Jak daleko stąd do Lueli? - zapytał.
- Pół dnia drogi.
- Słuchaj więc: odwieziemy tam bibi natychmiast, po
czym pojadę na Kingu i odpędzę Samburu od bomy twego ojca. Ty pojedziesz ze mną
i będziesz z nimi walczył.
- Kali będzie ich zabijać ze strzelby!
I przeszedłszy od razu z rozpaczy do radości począł
skakać, śmiać się i dziękować Stasiowi z takim zapałem, jakby to było już po
zwycięstwie. Lecz dalsze wybuchy wdzięczności i wesela przerwało mu przybycie
tych wojowników, których zebrał w czasie swej wyprawy na zwiady i którym kazał
stanąć przed obliczem białego pana. Było ich około trzystu, zbrojnych w tarcze
ze skóry hipopotama, w dziryty, łuki i noże. Głowy mieli przybrane w pióra, w
grzywy pawianów i w paprocie. Na widok słonia w służbie człowieka, na widok
białych twarzy, Saby i koni ogarnął ich taki lęk i takież samo zdumienie jak i
Murzynów w tych wioskach, przez które karawana przechodziła poprzednio. Ale
Kali uprzedził ich z góry, iż ujrzą dobre Mzimu i potężnego pana, "który
zabija lwy, który zabił wobo, którego boi się słoń, który łamie skały, puszcza
węże ogniste" itd. - więc zamiast uciekać, stali długim szeregiem w
milczeniu pełnym podziwu, połyskując tylko białkami oczu, niepewni, czy mają
klęknąć, czy padać na twarz, ale zarazem pełni wiary, że jeśli te nadzwyczajne
istoty im pomogą, to wnet skończą się zwycięstwa Samburu. Staś przejechał
wzdłuż szeregu na słoniu, zupełnie jak wódz, który czyni przegląd wojska, po
czym kazał Kalemu powtórzyć im swą obietnicę, że wyswobodzi Fumbę, i dał rozkaz
wyruszenia do Lueli.
Kali pojechał z kilku wojownikami naprzód, aby
zapowiedzieć zebranym niewiastom obu szczepów, że będą miały niewypowiedziane i
niebywałe szczęście zobaczyć dobre Mzimu, które przyjedzie na słoniu. Rzecz
była tak nadzwyczajna, że nawet kobiety, które jako Wa-himki poznały w Kalim
zaginionego następcę tronu, sądziły, że młody syn króla żartuje sobie z nich, i
dziwiły się, że mu się chce żartować w czasach dla całego szczepu i dla Fumby
tak ciężkich. Gdy jednakże po upływie kilku godzin ujrzały olbrzymiego słonia
zbliżającego się do wałów, a na nim biały palankin, wpadły w szał radości i
przyjęły dobre Mzimu takimi okrzykami i takim wyciem, że Staś w pierwszej
chwili poczytał owe głosy za wybuch nienawiści, a to tym bardziej, że
niesłychana brzydota tych Murzynek czyniła je podobnymi do czarownic.
Ale były to objawy nadzwyczajnej czci. Gdy namiot Nel
ustawiono w rogu targowiska, pod cieniem dwóch gęstych drzew, Wa-himki wraz z
Samburkami ubrały go w girlandy i wieńce z kwiatów, po czym naznosiły tyle
zapasów żywności, że wystarczyłoby ich na miesiąc nie tylko dla samego bóstwa,
ale i dla jego świty. Zachwycone niewiasty biły pokłony nawet Mei, która,
przybrana w różowy perkal i w kilka sznurów niebieskich paciorków, wydała im
się także, jako służka Mzimu, istotą daleko od zwykłych Murzynek wyższą.
Nasibu, ze względu na jego wiek dziecinny, został
wpuszczony za wał i skorzystał natychmiast z ofiar przynoszonych dla Nel tak
sumiennie, iż już po godzinie brzuszek jego przypominał wojenny bęben afrykański.
Rozdział 41
Lecz Staś po krótkim wypoczynku pod wałami Lueli
ruszył z Kalim na czele trzystu wojowników jeszcze przed zachodem słońca ku
bomie Fumby, chciał bowiem uderzyć na Samburu w nocy, licząc na to, że w
ciemnościach "węże ogniste" większe sprawią wrażenie. Droga od Lueli
do góry Boko, na której bronił się Fumba, wynosiła licząc z odpoczynkami
dziewięć godzin, tak że pod fortecą stanęli dopiero koło trzeciej po północy.
Staś zatrzymał wojowników i nakazawszy im do czasu jak najgłębsze milczenie
począł rozpatrywać się w położeniu. Szczyt góry, na którym przytaili się
obrońcy, był ciemny, natomiast Samburowie palili mnóstwo ogni. Blask ich
rozświecał spadziste ściany skały i olbrzymie drzewa rosnące u jej stóp. Z
daleka już dochodził głuchy głos bębnów oraz krzyki i śpiewy wojowników, którzy
widocznie nie żałowali sobie pombe48 chcąc uczcić bliskie,
ostateczne już zwycięstwo. Staś posunął się na czele swojego oddziału jeszcze
dalej, tak że w końcu nie więcej niż sto kroków dzieliło go od ostatnich ogni.
Straży obozowych nie było ani śladu, a noc bezksiężycowa nie pozwoliła dzikim
dojrzeć Kinga, którego zasłaniały przy tym zarośla. Siedzący na jego karku Staś
wydał po cichu ostatnie rozkazy, po których dał znak Kalemu, by podpalił jedną
z przygotowanych rac. Czerwona wstęga wyleciała, sycząc, wysoko pod ciemne
niebo, po czym z hukiem rozsypała się w bukiet czerwonych, błękitnych i złotych
gwiazd. Wszystkie głosy umilkły i nastała chwila głuchej ciszy. W kilka sekund
później wyleciały jakby z piekielnym chichotem jeszcze dwa ogniste węże, ale
tym razem skierowane poziomo, wprost na obóz Samburów, a jednocześnie rozległ
się ryk Kinga i wrzask trzystu Wa-himów, którzy uzbrojeni w asagaje,49
maczugi i noże, rzucili się w niepohamowanym pędzie naprzód. Rozpoczęła się
bitwa, tym straszniejsza, że odbywała się w ciemnościach, gdyż natychmiast
rozdeptano w zamieszaniu wszystkie ogniska. Ale zaraz z początku na widok węży
ognistych ogarnęła Samburów ślepa trwoga. To, co się stało, przechodziło zupełnie
ich rozum. Wiedzieli tylko, że napadły na nich jakieś straszne istoty i że
grozi im zguba okropna i nieuchronna. Większa część ich pierzchała, zanim
dosięgły ich włócznie i maczugi Wa-himów. Stu kilkudziesięciu wojowników,
których zdołał zebrać koło siebie Mamba, dawało zacięty opór; gdy jednak przy
błyskawicach wystrzałów ujrzeli olbrzymie zwierzę, a na nim biało przybranego
człowieka i gdy o uszy ich obił się huk broni, z której raz po raz strzelał
Kali, upadły i w nich serca. Fumba na górze ujrzawszy pierwszą racę, która
pękła na wysokościach, padł także ze strachu na ziemię i leżał jak nieżywy
przez kilka minut. Ale ochłonąwszy zrozumiał z rozpaczliwego wycia wojowników
jedną rzecz, a mianowicie: że jakieś duchy wytracają na dole Samburów. Wówczas
błysnęła mu w głowie myśl, że gdyby nie przyszedł tym duchom w pomoc, to gniew
ich mógłby się zwrócić i przeciw niemu; ponieważ zaś zatrata Samburów była dla
niego zbawieniem, więc zebrawszy wszystkich swych wojowników wysunął się
bocznym, ukrytym wyjściem z bomy i przeciął drogę większej części uciekających.
Bitwa zmieniła się teraz w rzeź. Bębny Samburów przestały huczeć. W pomroce,
którą rozdzierały tylko czerwone błyskawice wyrzucane przez strzelbę Kalego,
rozlegało się wycie mordowanych, głuche uderzenia maczug o tarcze i jęki
rannych. Litości nikt nie prosił, albowiem Murzyni jej nie znają. Kali z obawy,
by w ciemnościach i zamieszaniu nie razić własnych ludzi, przestał wreszcie
strzelać i chwyciwszy miecz Gebhra rzucił się z nim w środek nieprzyjaciół.
Samburowie mogli teraz uciekać z gór ku swoim granicom tylko jednym szerokim
wąwozem, ale ponieważ wąwóz ten zamknął ze swoimi wojownikami Fumba, przeto z
całego zastępu ocaleli ci tylko, którzy rzuciwszy się na ziemię pozwalali się
brać żywcem, chociaż wiedzieli, że czeka ich okrutna niewola lub nawet doraźna
śmierć z ręki zwycięzców. Mamba bronił się bohatersko, dopóki uderzenie maczugi
nie strzaskało mu czaszki. Syn jego, młody Faru, wpadł w ręce Fumby, a ten
kazał go związać jako przyszłą ofiarę dziękczynną dla duchów, które przyszły mu
z pomocą.
Staś nie pognał straszliwego Kinga do bitwy, pozwolił
mu tylko ryczeć na tym większy postrach nieprzyjaciół. Sam nie wypalił też ani
razu ze swego sztucera do Samburów, albowiem po pierwsze, obiecał małej Nel
opuszczając Luelę, że nikogo nie zabije, a po wtóre - nie miał istotnie ochoty
zabijać ludzi, którzy ani jemu, ani Nel nie uczynili nic złego. Dość było, że
zapewnił Wa-himom zwycięstwo i uwolnił oblężonego w wielkiej bomie Fumbę.
Wkrótce też, gdy Kali nadbiegł z wieścią o ostatecznym zwycięstwie, dał mu
rozkaz, by zaprzestano bitwy, która wrzała jeszcze w zaroślach i załamach
skalnych i którą przedłużała zawziętość starego Fumby.
Zanim jednak Kali zdołał ją uśmierzyć, uczynił się
dzień. Słońce, jak zwykle pod zwrotnikami, wytoczyło się szybko zza gór i
oblało jasnym światłem pobojowisko, na którym leżało przeszło dwieście trupów
Samburów pobodzonych włóczniami lub pogruchotanych przez maczugi. Po pewnym
czasie, gdy bitwa wreszcie ustała i tylko radosne wycie Wa-himów mąciło ciszę
poranną, zjawił się znów Kali, ale z twarzą tak pognębioną i smutną, że już z
daleka można było poznać, że spotkało go jakieś nieszczęście.
Jakoż stanąwszy przed Stasiem począł się bić pięściami
po głowie i wołać żałośnie:
- O panie wielki - Fumba kufa! Fumba kufa (zabity)!
- Zabity? - powtórzył Staś.
Kali opowiedział, co zaszło, i ze słów jego pokazało
się, że przyczyną wydarzenia była tylko zawziętość Fumby, gdy bowiem bitwa już
ustała, chciał jeszcze dobić dwóch Samburów i od jednego z nich otrzymał cios
włócznią.
Wiadomość rozbiegła się w mgnieniu oka między
wszystkimi Wa-himami i naokół Kalego uczyniło się zbiegowisko. W chwilę później
sześciu wojowników
przyniosło na włóczniach starego króla, który nie był
zabity, ale ciężko ranny i przed śmiercią chciał jeszcze zobaczyć potężnego,
siedzącego na słoniu pana, prawdziwego zwycięzcę Samburu.
Jakoż niezmierny podziw walczył w jego oczach z
mrokiem, którym przysłaniała je śmierć, a pobladłe i wyciągnięte przez pelele
jego wargi szeptały cicho:
- Yancig! yancig!...
Lecz natychmiast potem głowa przechyliła mu się w tył,
usta otwarły się szeroko - i skonał.
Kali, który go kochał, rzucił się z płaczem na jego
piersi. Wśród wojowników jedni poczęli bić się w głowy, drudzy okrzykiwać
Kalego królem i "yancigować" na jego cześć. Niektórzy popadali przed
młodym władcą na twarze. Nie podniósł się ani jeden przeciwny głos, gdyż
panowanie należało się Kalemu, nie tylko z prawa, jako najstarszemu synowi
Fumby, ale i jako zwycięzcy.
Tymczasem w chatach czarowników ozwały się w bomie na
szczycie góry dzikie ryki złego Mzimu, takie same, jakie Staś słyszał w
pierwszej wiosce murzyńskiej, ale tym razem skierowane nie przeciw niemu, lecz
domagające się śmierci jeńców za zabicie Fumby. Bębny poczęły warczeć.
Wojownicy uformowali się w długi zastęp, po trzech ludzi w szeregu i rozpoczęli
taniec wojenny naokół Stasia, Kalego i trupa Fumby.
- Oa! oa! yah! yah! - powtarzały wszystkie głosy;
głowy kiwały się jednostajnymi ruchami w prawo i w lewo, połyskiwały białka
oczu, a ostrza dzid migotały w porannym słońcu.
Kali podniósł się i zwróciwszy do Stasia rzekł:
- Pan wielki przywieźć do bomy bibi i zamieszkać w
chacie Fumby. Kali być królem Wa-himów, a pan wielki królem Kalego.
Staś skinął głową na znak zgody, ale pozostał jeszcze
przez kilka godzin, ponieważ i jemu, i Kingowi należał się wypoczynek.
Wyjechał dopiero pod wieczór. Przez czas jego
nieobecności ciała poległych Samburu zostały uprzątnięte i powrzucane w
pobliską głęboką przepaść, nad którą zakotłowały się zaraz stada sępów;
czarownicy poczynili przygotowania do pogrzebu Fumby, a Kali objął władzę jako
jedyny pan życia i śmierci wszystkich poddanych.
- Czy wiesz, kto to jest Kali? - zapytał Staś
dziewczynki w powrotnej drodze z Lueli.
Nel spojrzała na niego ze zdziwieniem:
- To twój boy.50
- Aha! boy! Kali - to teraz król wszystkich Wa-himów.
Nel ucieszyła się tą wiadomością ogromnie. Ta nagła
zmiana, dzięki której dawny niewolnik okrutnego Gebhra, a potem pokorny sługa
Stasia został królem, wydała jej się czymś nadzwyczajnym i zarazem niesłychanie
zabawnym.
Jednakże uwaga Lindego, że Murzyni są jak dzieci,
które nie są zdolne zapamiętać, co było wczoraj, nie okazała się w zastosowaniu
do Kalego słuszna, gdyż jak tylko Staś i Nel stanęli u podnóża góry Boko, młody
monarcha wybiegł skwapliwie na ich spotkanie, powitał ich ze zwykłymi oznakami
pokory i radości i powtórzył te słowa, które już wypowiedział poprzednio:
- Kali być królem Wa-himów, a pan wielki królem
Kalego.
I otoczył oboje czcią niemal boską, a szczególnie bił
pokłony wobec całego ludu przed Nel, wiedział bowiem z doświadczenia nabytego
podczas podróży, że pan wielki dba o małą bibi więcej niż o siebie samego.
Wprowadziwszy ich uroczyście na szczyt do stołecznej
bomy oddał im chatę Fumby podobną do wielkiej, podzielonej na kilka komór
szopy. Wa-himkom, które przyszły razem z nimi z Lueli i które nie mogły się dość
napatrzyć dobremu Mzimu, polecił poustawiać w pierwszej komorze dzieże z miodem
i kwaśnym mlekiem, gdy zaś dowiedział się, że znużona drogą bibi usnęła,
nakazał wszystkim mieszkańcom jak najgłębszą ciszę, pod karą ucięcia języka.
Lecz postanowił ich uczcić jeszcze uroczyściej i w tym celu, gdy Staś po
krótkim wypoczynku wyszedł przed szopę, zbliżył się do niego i oddawszy mu
pokłon rzekł:
- Jutro Kali kazać pochować Fumbę i ściąć dla Fumby i
dla Kalego tylu niewolników, ile obaj mają palców u rąk, ale dla bibi i dla
pana wielkiego Kali kazać ściąć Faru, syna Mamby, i wengi, wengi innych
Samburów, których połapali Wa-himowie.
A Staś zmarszczył brwi i począł patrzeć swymi
stalowymi oczyma w oczy Kalego, po czym odpowiedział:
- Zakazuję ci tego uczynić.
- Panie - rzekł niepewnym głosem młody Murzyn -
Wa-hima zawsze ścinać niewolników. Stary król umrzeć - ścinać; młody król
nastać - ścinać. Gdyby Kali nie kazać ich ścinać, Wa-hima myśleliby, że Kali
nie król.
Staś patrzył coraz surowiej.
- Więc cóż? - spytał. - A ty czyś się niczego nie
nauczył na Górze Lindego i czy nie jesteś chrześcijaninem?
- Jestem, o panie wielki.
- Więc słuchaj! Wa-hima mają czarne mózgi, ale twój
mózg powinien być biały. Ty skoro zostałeś ich królem, powinieneś ich oświecić
i nauczyć tego, czego nauczyłeś się ode mnie i od bibi. Oni są jak szakale i
jak hieny - uczyń z nich ludzi. Powiedz im, że jeńców nie wolno ścinać, bo za
krew bezbronnych karze Wielki Duch, do którego modlę się i ja, i bibi. Biali
nie mordują niewolników, a ty chcesz być gorszy dla nich, niż był dla ciebie
Gebhr - ty, chrześcijanin! Wstydź się, Kali, zmień stare, obrzydłe zwyczaje
Wa-himów na dobre, a za to pobłogosławi cię Bóg, i bibi nie powie, że Kali jest
dziki, głupi i zły Murzyn.
Okropne ryki w chatach czarowników zgłuszyły jego
słowa. Staś machnął ręką i mówił dalej:
- Słyszę! to wasze "złe Mzimu" chce krwi i
głów jeńców. Ale ty przecie wiesz, co to znaczy - i ciebie ono nie przestraszy.
Więc ci powiem tak: weź bambus, idź do każdej z chat i bij w skórę czarowników
dopóty, dopóki nie zaczną ryczeć głośniej niż ich bębny. A bębny powyrzucaj na
środek bomy, ażeby wszyscy Wa-himowie obaczyli i zrozumieli, jak ich te łotry
oszukują. Powiedz zarazem twoim głupim Wa-himom to, co sam głosiłeś ludziom
M'Ruy, że tam, gdzie przebywa dobre Mzimu, krew ludzka nie może być przelana.
Młodemu królowi trafiły widocznie do przekonania słowa
Stasia, gdyż spojrzał na niego nieco śmielej i rzekł:
- Kali wybić, ach, wybić czarowników! wyrzucić bębny i
powiedzieć Wa-himom, że tam, gdzie jest dobre Mzimu, nie wolno nikogo zabić.
Ale co Kali ma uczynić z Faru i Samburami, którzy zabili Fumbę?
Staś, który ułożył już sobie wszystko w głowie i który
czekał tylko na to pytanie, odpowiedział natychmiast:
- Twój ojciec zginął i jego ojciec zginął, więc głowa
za głowę. Zawrzesz z młodym Faru przymierze krwi, po czym Wa-hima i Samburu
będą żyli w zgodzie, będą spokojnie uprawiali maniok i polowali. Ty opowiesz
Faru o Wielkim Duchu, który jest ojcem wszystkich białych i czarnych ludzi, a
Faru będzie cię kochał jak brata.
- Kali mieć teraz biały mózg! - odpowiedział młody
Murzyn.
I na tym skończyła się rozmowa. W chwilę później
rozległy się znów dzikie ryki, ale już nie złego Mzimu, tylko obu czarowników,
których Kali bił w skórę, ile wlazło. Wojownicy, którzy na dole otaczali wciąż
Kinga zwartym pierścieniem, przylecieli co duchu na górę, aby zobaczyć, co się
dzieje, i przekonali się niebawem i własnymi oczyma, i z wyznań czarowników, że
złe Mzimu, przed którym drżeli dotychczas, to tylko wydrążony pień obciągnięty
małpią skórą.
A młody Faru, gdy oznajmiono mu, że nie tylko nie
zgruchocą mu głowy na cześć dobrego Mzimu i "wielkiego pana", ale że
Kali ma zjeść "kawałek" jego, a on "kawałek" Kalego, nie
chciał uszom wierzyć, a następnie dowiedziawszy się, komu zawdzięcza życie,
położył się twarzą do ziemi przed wejściem do chaty Fumby i leżał dopóty,
dopóki Nel nie wyszła do niego i nie kazała mu powstać. Wówczas objął swymi
czarnymi dłońmi jej małą nóżkę i postawił ją na swej głowie na znak, że przez
całe życie chce zostać jej niewolnikiem.
Wa-himowie bardzo się dziwili rozkazom młodego króla,
ale obecność nieznanych gości, których poczytywali za najpotężniejszych w świecie
czarowników, sprawiła, że nikt nie śmiał się sprzeciwiać.
Starzy nie byli jednak radzi nowym zwyczajom, a dwaj
czarownicy zrozumiawszy, że dobre czasy skończyły się dla nich raz na zawsze,
poprzysięgli w duszy okropną zemstę królowi i przybyszom.
Ale tymczasem pochowano uroczyście Fumbę u stóp skały
pod bomą. Kali zatknął na jego grobie krzyż z bambusów, Murzyni zaś postawili
kilka naczyń z pombe i z wędzonym mięsem, "aby nie dokuczał i nie straszył
po nocy".
Ciało Mamby po zawarciu braterstwa krwi między Kalim a
Faru oddano Samburom.
Rozdział 42
- Nel, potrafisz wyliczyć nasze podróże od Fajumu? -
pytał Staś.
- Potrafię.
To mówiąc dziewczynka podniosła w górę brwi i zaczęła
rachować na paluszkach.
- Zaraz. Od Fajumu do Chartumu - to jedna; od Chartumu
do Faszody - to druga; od Faszody do tego wąwozu, w którym znaleźliśmy Kinga -
to trzecia; a od Góry Lindego do jeziora - to czwarta.
- Tak. Chyba nie ma na świecie drugiej muchy, która by
przeleciała taki kawał Afryki.
- Ładnie by ta mucha wyglądała bez ciebie!
A on począł się śmiać:
- Mucha na słoniu! Mucha na słoniu!
- Ale nie tse-tse? prawda, Stasiu? nie tse-tse?
- Nie - odpowiedział - taka sobie dosyć miła mucha!
Nel, rada z pochwały, otarła mu nosek o ramię, po czym
spytała:
- A kiedy pojedziemy w piątą podróż?
- Jak ty wypoczniesz, a ja nauczę trochę strzelać tych
ludzi, których obiecał dać nam Kali.
- I długo będziemy jechali?
- Oj! długo, Nel, długo! Kto wie, czy to nie będzie
najdłuższa droga.
- Ale ty sobie poradzisz jak zawsze!
- Muszę.
Jakoż Staś radził sobie, jak mógł, ale ta piąta podróż
wymagała wielu przygotowań. Mieli zapuścić się znów w nieznane krainy, w
których groziły rozliczne niebezpieczeństwa, więc chłopiec pragnął ubezpieczyć
się przeciw nim lepiej, niż zdołał to uczynić poprzednio. W tym celu ćwiczył w
strzelaniu z remingtonów czterdziestu młodych Wa-himów, którzy mieli stanowić
główną siłę zbrojną i niejako gwardię Nel. Więcej strzelców nie mógł mieć, gdyż
King przydźwigał tylko dwadzieścia pięć karabinów, a na koniach przyszło
piętnaście. Resztę armii miało stanowić stu Wa-himów i stu Samburów zbrojnych
we włócznie i łuki, których obiecał dostarczyć Faru, a których obecność usuwała
wszelkie trudności podróży przez obszerną i bardzo dziką krainę zamieszkałą
przez szczepy Samburu. Staś nie bez pewnej dumy myślał, że uciekłszy w czasie
podróży z Faszody tylko z Nel i z dwojgiem Murzynów, bez żadnych środków, może
przyjść na brzeg oceanu na czele dwustu zbrojnych ludzi ze słoniem i końmi.
Wyobrażał sobie, co na to powiedzą Anglicy, którzy tak wysoko cenią zaradność,
ale przede wszystkim, co powie jego ojciec i pan Rawlison. Myśl o tym osładzała
mu wszelkie trudy.
Jednakże nie był wcale spokojny o własne i Nel losy.
Dobrze! przejdzie zapewne łatwo posiadłości Wa-himów i Samburów, lecz co potem?
Na jakie trafi jeszcze szczepy, w jakie wejdzie okolice i ile mu pozostanie
drogi? Wskazówki Lindego były zbyt ogólne. Stasia trapiło to mocno, że
właściwie nie wiedział, gdzie jest, gdyż ta część Afryki wyglądała na mapach, z
których się uczył geografii, zupełnie jak biała karta. Nie miał też żadnego
pojęcia, co to jest to jezioro Bassa-Narok i jak jest wielkie. Był na południowym
jego krańcu, przy którym szerokość rozlewu mogła wynosić kilkanaście
kilometrów. Ale jak daleko jezioro ciągnęło się na północ, tego nie umieli mu
powiedzieć ani Wa-himowie, ani Samburowie. Kali, który znał jako tako język
ki-swahili, na wszystkie pytania odpowiadał tylko: "Bali! bali!", co
znaczy: daleko! daleko! - ale to było wszystko, co Staś zdołał z niego wydobyć.
Ponieważ na północy góry zamykające widnokrąg wydawały
się dość bliskie, więc przypuszczał, że jest to jakieś niezbyt obszerne górskie
jezioro, takie, jakich wiele znajduje się w Afryce. W kilka lat pokazało się,
jak ogromną popełnił omyłkę,51 na razie jednak nie tyle chodziło mu
o dokładne poznanie obszaru Bassa-Narok, ile o to, czy nie wypływa z niego jaka
rzeka, która następnie wpada do oceanu. Samburowie, poddani Faru, twierdzili,
że na wschód od ich kraju leży jakaś wielka pustynia bezwodna, której nikt
jeszcze nie, przebył. Staś, który znał Murzynów z opowiadań podróżników, z
przygód Lindego, a po części i z własnych doświadczeń, wiedział, że gdy
rozpoczną się niebezpieczeństwa i trudy, wielu jego ludzi zemknie z powrotem do
domu, a może nie pozostanie mu żaden. W takim razie znalazłby się wśród puszcz
i pustyń tylko z Nel, z Meą i małym Nasibu. Przede wszystkim jednak rozumiał,
że brak wody rozproszyłby karawanę natychmiast, i dlatego dopytywał się tak
usilnie o rzekę. Idąc z jej biegiem można by oczywiście uniknąć tych
okropności, na jakie podróżnicy narażeni są w okolicach bezwodnych.
Ale Samburowie nie umieli mu powiedzieć nic pewnego,
sam zaś nie mógł sobie pozwolić na dłuższą wycieczkę wzdłuż wschodniego
wybrzeża jeziora, albowiem inne zajęcia zatrzymywały go w Boko. Wyliczył, że z
latawców, puszczanych z Góry Lindego i po drodze z wiosek murzyńskich,
prawdopodobnie żaden nie przeleciał przez łańcuch szczytów otaczających
Bassa-Narok. Z tego powodu należało robić i puszczać nowe, albowiem te dopiero
wiatr mógł zanieść przez płaską pustynię daleko - może aż do oceanu. Owóż tej
roboty musiał doglądać osobiście: Nel bowiem umiała doskonale kleić latawce, a
Kali nauczył się je puszczać - żadne z nich jednak nie było w stanie wypisać na
nich tego wszystkiego, co wypisać należało. Staś uważał, że jest to rzecz
wielkiego znaczenia, której stanowczo nie wolno zaniedbywać.
Więc te roboty zajęły mu tyle czasu, że karawana
dopiero po trzech tygodniach była gotowa do drogi. Ale w wigilię tego dnia, w
którym miano o świcie wyruszyć, młody król Wa-himów stanął przed Stasiem i
skłoniwszy mu się głęboko, rzekł:
- Kali pójść z panem i z bibi aż do wody, po której
pływają wielkie pirogi białych ludzi.
Stasia wzruszył ten dowód przywiązania, jednakże
sądził, że nie ma prawa zabierać z sobą chłopca w tak ogromną podróż, z której
powrót był dla niego bardzo niepewny.
- Dlaczego chcesz iść z nami? - zapytał.
- Kali kochać pana wielkiego i bibi.
Staś położył mu dłoń na wełnistej głowie.
- Wiem, Kali, ty jesteś poczciwy i dobry chłopiec. Ale
cóż się stanie z twoim królestwem i kto będzie rządził za ciebie Wa-himami?
- M'Tana, brat matki Kalego.
Staś wiedział, że i między Murzynami toczą się walki o
władzę i że panowanie nęci ich tak samo jak białych, więc pomyślał chwilę i
rzekł:
- Nie, Kali. Ja cię nie mogę zabrać. Ty musisz zostać
z Wa-himami, aby uczynić z nich dobrych ludzi.
- Kali do nich powrócić.
- M'Tana ma wielu synów, więc co będzie, jeśli zechce
sam być królem i zostawić królestwo swoim synom, a Wa-himów podmówi, żeby cię
wypędzili?
- M'Tana dobry. On tego nie zrobić.
- Ale jeżeli zrobi?
- To Kali pójść znów nad wielką wodę, do pana
wielkiego i bibi.
- Nas już tam nie będzie.
- To Kali siąść nad wodą i z żalu płakać.
Tak mówiąc założył ręce na głowę - po chwili zaś
wyszeptał:
- Kali bardzo kochać pana wielkiego i bibi - bardzo.
I dwie wielkie łzy zaświeciły mu w oczach.
Staś zawahał się, jak ma postąpić. Było mu Kalego żal,
jednakże nie zgodził się od razu na jego prośbę. Rozumiał, że - nie mówiąc już
o niebezpieczeństwach powrotu - jeśli M'Tana lub czarownicy zbuntują Murzynów,
wtedy chłopcu zagrozi nie tylko wypędzenie z kraju, ale i śmierć.
- Lepiej będzie dla ciebie zostać - rzekł - bez
porównania lepiej!
Lecz w czasie gdy to mówił, weszła Nel, która przez
cienką matę przedzielającą komory słyszała doskonale całą rozmowę, i ujrzawszy
teraz łzy w oczach Kalego poczęła je paluszkami ścierać z jego rzęs, a
następnie zwróciła się do Stasia.
- Kali pójdzie z nami - rzekła z wielką stanowczością.
- Oho! - odpowiedział nieco urażony Staś - to nie
zależy od ciebie.
- Kali pójdzie z nami - powtórzyła.
- Albo nie pójdzie.
Nagle tupnęła nóżką.
- Ja chcę!
I sama rozpłakała się serdecznie.
Staś spojrzał na nią z największym zdziwieniem, jakby
nie rozumiejąc, co się stało tak zawsze dobrej i łagodnej dziewczynce, lecz
widząc, że obie piąstki wsadziła w oczy, a w otwarte usta łowi jak ptaszek
powietrze, począł wołać z wielkim pośpiechem:
- Kali pójdzie z nami! pójdzie! pójdzie! Czego
płaczesz? Jaka nieznośna! Pójdzie! A to mnie pozbadła! Pójdzie - słyszysz?
I tak się stało. Staś wstydził się aż do wieczora swej
słabości dla "dobrego Mzimu", a dobre Mzimu postawiwszy na swoim było
tak ciche, łagodne i posłuszne jak zawsze.
Rozdział 43
Karawana ruszyła następnego dnia o świcie. Młody
Murzyn był wesół, mała despotka łagodna i posłuszna w dalszym ciągu, a Staś
pełen energii i nadziei. Szło z nimi stu Samburów i stu Wa-himów - czterdziestu
z tych ostatnich zbrojnych w remingtony, z których jako tako umieli strzelać.
Biały wódz, który ich w tym ćwiczył przez trzy tygodnie, wiedział wprawdzie, że
w danym razie narobią daleko więcej hałasu niż szkody, ale myślał, że w
spotkaniach z dzikimi hałas odgrywa nie mniejszą rolę od kul, i rad był ze swej
gwardii. Wzięto wielkie zapasy manioku, placków wypieczonych z wielkich i
tłustych białych mrówek wysuszonych starannie i zmielonych na mąkę oraz moc
wędzonego mięsa. Z karawaną ruszyło kilkanaście kobiet, które niosły rozmaite
dobre rzeczy dla Nel i worki ze skór antylop na wodę. Staś z wysokości grzbietu
Kinga pilnował porządku, wydawał rozkazy - może nie tyle dlatego, że były
potrzebne, ile z tego powodu, że upajała go rola wodza - i z dumą spoglądał na
swoją małą armię.
"Gdybym chciał - mówił sobie - to mógłbym tu
zostać królem nad wszystkimi ludami Doko - tak jak Beniowski na
Madagaskarze!"
I przez głowę przeleciała mu myśl, czyby nie dobrze
było wrócić tu kiedy, podbić wielki obszar kraju, ucywilizować Murzynów,
założyć w tych stronach nową Polskę albo nawet ruszyć kiedyś na czele czarnych
wyćwiczonych zastępów do starej. Ponieważ czuł jednak, że jest w tej myśli coś
śmiesznego, i ponieważ wątpił, czy ojciec dałby mu pozwolenie na odegranie roli
Aleksandra Macedońskiego w Afryce, przeto nie zwierzył się ze swymi planami
Nel, która była jedyną zapewne w świecie osobą gotową im przyklasnąć.
A przy tym przed podbojem tych okolic Afryki należało
się przede wszystkim z nich wydostać, więc zając się bliższymi sprawami.
Karawana rozciągnęła się długim sznurem. Staś siedząc na karku Kinga postanowił
jechać na jej końcu, aby mieć wszystko i wszystkich przed oczyma.
Owóż gdy ludzie przechodzili jeden za drugim koło
niego, spostrzegł nie bez zdziwienia, że dwaj czarownicy, M'Kunje i M'Pua, ci
sami, którzy dostali wnyki od Kalego, należą do karawany i z pakunkami na
głowach ruszają wraz z innymi w drogę.
Więc zatrzymał ich i zapytał:
- Kto wam kazał iść?
- Król - odpowiedzieli obaj kłaniając się pokornie.
Ale pod pokrywką pokory oczy ich połyskiwały tak
dziko, a w twarzach odbijała się taka złość, że Staś w pierwszej chwili chciał
ich odpędzić i jeśli tego nie uczynił, to jedynie z tego powodu, by nie
podkopywać powagi Kalego.
Jednakże przywołał go natychmiast.
- Czy to ty - zapytał - kazałeś czarownikom iść z
nami?
- Kali kazać, albowiem Kali jest mądry.
- Więc pytam jeszcze raz, dlaczego twoja mądrość nie
pozostawiła ich w domu?
- Bo gdyby M'Kunje i M'Pua zostać, wówczas obaj
namawiać by Wa-himów, żeby Wa-himowie zabić Kalego po powrocie, ale jeśli oni
iść z nami, Kali na nich patrzeć i pilnować.
Staś pomyślał chwilę i rzekł:
- Może masz słuszność, jednakże zwracaj na nich dzień
i noc pilną uwagę, gdyż źle im patrzy z oczu.
- Kali mieć bambus - odpowiedział młody Murzyn.
Karawana ruszyła. Staś w ostatniej chwili rozkazał, by
zbrojna w remingtony gwardia zamykała pochód, gdyż byli to ludzie upatrzeni
przez niego, wybrani i najpewniejsi. Podczas ćwiczeń z bronią, które trwały dość
długo, przywiązali się w pewnym stopniu do swego młodego wodza, a zarazem, jako
najbliżsi jego dostojnej osoby, uważali się za coś lepszego od innych. Obecnie
mieli czuwać nad całą karawaną i chwytać tych, którym by przyszła chętka
drapnąć. Było do przewidzenia, że gdy rozpoczną się trudy i niebezpieczeństwa,
nie zbraknie także i zbiegów.
Ale pierwszego dnia wszystko szło jak najlepiej.
Murzyni z ciężarami na głowach, każdy zbrojny we włócznię i kilka pomniejszych
dzirytów, czyli tak zwanych asagai, rozciągnęli się długim wężem wśród dżungli.
Przez czas jakiś posuwali się południowym brzegiem jeziora po płaszczyźnie, ale
ponieważ jezioro otaczały ze wszystkich stron wyniosłe szczyty, więc gdy
skręcili ku wschodowi, trzeba było piąć się pod górę. Starzy Samburowie, którzy
znali te strony, twierdzili, że karawana będzie musiała przejść przez wysokie
przełęcze między górami, które zwali Kullal i Inro, po czym wejdzie do krainy
Ebene leżącej na południe od Borani. Staś rozumiał, że nie można iść wprost na
wschód, pamiętał bowiem, że Mombassa leży o kilka stopni za równikiem, a zatem
znacznie od tego nieznanego jeziora na południe. Posiadając kilka kompasów po
Lindem, nie obawiał się jednak zmylić właściwej drogi.
Pierwszy nocleg wypadł im na lesistej wyżynie. Wraz z
nastaniem ciemności zapłonęło kilkadziesiąt ognisk, przy których Murzyni piekli
suszone mięso i jedli ciasto z korzeni manioku wybierając je z naczyń palcami.
Po zaspokojeniu głodu i pragnienia rozpowiadali sobie, dokąd ich bwana kubwa prowadzi
i co za to od niego dostaną. Niektórzy śpiewali siedząc w kuczki i grzebiąc w
ogniu, wszyscy zaś gadali tak długo i tak głośno, że Staś musiał w końcu
nakazać milczenie, by Nel mogła spać.
Noc była bardzo chłodna, ale nazajutrz, gdy pierwsze
promienie słońca rozświeciły okolicę, powietrze ociepliło się natychmiast. O
wschodzie słońca mali podróżnicy ujrzeli dziwne widowisko. Zbliżali się właśnie
do jeziorka rozległego na dwa kilometry, a raczej wielkiej kałuży utworzonej
przez dżdże w kotlinie górskiej, gdy nagle Staś, siedząc wraz z dziewczynką na
Kingu i rozglądając się przez lunetę po okolicy, zawołał:
- Patrz, Nel, słonie idą do wody.
Jakoż na odległość pół kilometra widać było stadko
złożone z pięciu sztuk zbliżających się z wolna jedna za drugą do jeziorka.
- To jakieś dziwne słonie - rzekł Staś przypatrując
się im ciągle z wielką uwagą. - Są mniejsze od Kinga, uszy mają także daleko
mniejsze i wcale nie widzę kłów.
Tymczasem słonie weszły do wody, lecz nie zatrzymały
się na brzegu, jak to czynił zwykle King, i nie poczęły się polewać trąbami,
ale idąc wciąż naprzód, zanurzały się coraz głębiej, tak że w końcu tylko ich
czarne grzbiety wystawały nad wodą, na podobieństwo złomów skalnych.
- Co to jest? Nurkują! - zawołał Staś.
Karawana zbliżyła się znacznie do brzegu, a wreszcie
stanęła tuż nad nim. Staś zatrzymał ją i począł spoglądać z nadzwyczajnym
zdumieniem to na Nel, to na jezioro.
Słoni nie było już prawie widać, tylko na gładkiej
szybie wodnej można było nawet gołym okiem odróżnić pięć jakby okrągłych
czerwonych kwiatów wystających nad powierzchnią i kołyszących się lekkim
ruchem.
- One stoją na dnie, a to końce trąb - ozwał się Staś
nie wierząc własnym oczom.
Po czym zawołał na Kalego:
- Kali! widziałeś?
- Tak, panie, Kali widzieć, to są słonie wodne52
- odpowiedział spokojnie młody Murzyn.
- Słonie wodne?
- Kali widzieć je nieraz.
- I one żyją w wodzie?
- W nocy wychodzić w dżunglę i paść się, a w dzień
mieszkać w jeziorze, tak jak kiboko (hipopotamy). One wyjść dopiero po
zachodzie słońca.
Staś długo nie mógł ochłonąć ze zdziwienia i gdyby nie
to, że pilno było mu w drogę, byłby zatrzymał karawanę aż do wieczora, by
lepiej przypatrzeć się osobliwym zwierzętom. Ale przyszło mu do głowy, że
słonie mogą wynurzyć się po przeciwnej stronie jeziora, a choćby wyszły gdzie
bliżej, trudno będzie przyjrzeć się im po ciemku dokładniej.
Dał więc znak do odjazdu, ale po drodze mówił do Nel:
- No! widzieliśmy coś takiego, czego nie widziały
nigdy oczy żadnego Europejczyka. I wiesz, co myślę - że jeśli dojdziemy
szczęśliwie do oceanu, to nikt nam nie uwierzy, gdy powiem, że są w Afryce
słonie wodne.
- A gdybyś jednego z nich złapał i zabrał z nami do
oceanu? - rzekła Nel, przekonana jak zawsze, że Staś wszystko potrafi.
Rozdział 44
Po dziesięciu dniach drogi karawana przeszła wreszcie
przełęcze górskie i weszła w kraj odmienny. Była to obszerna równina,
gdzieniegdzie tylko powyginana w niewielkie wzgórza, ale przeważnie płaska.
Roślinność zmieniła się zupełnie. Nie było wielkich
drzew wznoszących się pojedynczo lub po kilka nad falującą powierzchnią
wysokich traw. Gdzieniegdzie tylko sterczały w znacznym od siebie oddaleniu
akacje wydające gumę, o pniach barwy koralowej lub parasolowate, ale o
uliścieniu rzadkim i dającym mało cienia. Między kopcami termitów strzelała tu
i ówdzie w górę euforbia, z gałęziami podobnymi do ramion świecznika. Pod
niebem unosiły się sępy, a niżej przelatywały z akacji na akację ptaki z
rodzaju kruków, upierzone czarno i biało. Trawy były żółte i w kłosach, jak
dojrzałe żyto. A jednakże ta sucha dżungla dostarczała widocznie obficie
żywności dla wielkiej ilości zwierząt, albowiem kilka razy na dzień podróżnicy
spotykali znaczne stada antylop gnu, bubalów i szczególnie zebr. Upały na
otwartej i bezdrzewnej płaszczyźnie uczyniły się nieznośne. Niebo było bez
chmur, dni znojne, a noce niewiele przynosiły wypoczynku.
Podróż stawała się z każdym dniem uciążliwsza. W
wioskach, na które natrafiała karawana, dzika niezmiernie ludność przyjmowała
ją ze strachem, ale przeważnie niechętnie, i gdyby nie znaczna ilość zbrojnych
pagazich, a również gdyby nie widok białych twarzy, Kinga i Saby, podróżnikom
groziłoby wielkie niebezpieczeństwo.
Staś zdołał za pomocą Kalego dowiedzieć się, że dalej
wcale nie ma wiosek i że kraj jest bezwodny. Trudno temu było uwierzyć, bo
liczne stada, które spotykano, musiały przecie gdzieś pić. Jednakże opowiadania
o pustyni, w której nie ma ani rzek, ani kałuży, przestraszyły Murzynów i
rozpoczęło się zbiegostwo. Pierwsi dali przykład M'Kunje i M'Pua. Na szczęście
wcześnie dostrzeżono ucieczkę i konny pościg schwytał ich jeszcze niedaleko
obozu, a gdy ich przyprowadzono, Kali przedstawił im za pomocą bambusa całą
niewłaściwość ich postępku. Staś zebrawszy wszystkich pagazich miał do nich
przemowę, którą młody Murzyn tłumaczył na język miejscowy. Korzystając z tego,
że na poprzednim postoju lwy ryczały całą noc naokół obozu, Staś starał się przekonać
swych ludzi, że kto ucieknie, ten niechybnie stanie się ich łupem, a gdyby
nawet nocował na akacjach, to znajdzie tam straszliwsze jeszcze wobo. Mówił
następnie, że gdzie żyją antylopy, tam musi być i woda, jeśli zaś w dalszej
drodze trafią na okolice wody pozbawione, to można przecie nabrać jej na dwa i
trzy dni w worki uszyte ze skór antylop. Murzyni słuchając jego słów powtarzali
co chwila jedni drugim: "O matko, jakaż to prawda!", ale następnej
nocy zbiegło pięciu Samburów i dwóch Wa-himów, a potem co noc ktoś ubywał.
M'Kunje i M'Pua nie próbowali jednak szczęścia po raz
drugi z tej prostej przyczyny, że Kali codziennie po zachodzie słońca kazał ich
wiązać.
Jednakże kraj stawał się coraz bardziej suchy, a
słońce wypalało niemiłosiernie dżunglę. Nie było widać nawet akacyj. Stada
antylop pojawiały się ciągle, lecz mniej liczne. Osioł i konie znajdowały
jeszcze dość pożywienia, gdyż pod wysoką wyschłą trawą ukrywała się w wielu
miejscach niższa, bardziej zielona i mniej zeschnięta. Ale King, lubo nie
przebierał - schudł. Gdy trafił na akację, łamał ją głową i objadał starannie
liście i strąki nawet zeszłoroczne. Karawana trafiała wprawdzie dotychczas
codziennie na wodę, ale często na złą, którą trzeba było filtrować, lub na
słoną, niezdatną wcale do picia. Następnie zdarzało się kilkakrotnie, że
wysłani naprzód przez Stasia ludzie wracali pod wodzą Kalego nie znalazłszy ani
kałuży, ani strumienia ukrytego w rozpadlinie ziemnej, i Kali ze strapioną miną
oświadczał: "Madi apana" (nie ma wody).
Staś zrozumiał, że ta ostatnia wielka podróż wcale nie
będzie łatwiejsza od poprzednich, i począł się niepokoić o Nel, gdyż i w niej
zaszły zmiany. Twarzyczka jej, zamiast opalać się na słońcu i wietrze, czyniła
się z każdym dniem bledsza, a oczy traciły zwykły blask. Na suchej równinie,
wolnej od komarów, nie groziła wprawdzie febra, ale widoczne było, że
straszliwe upały wyniszczają siły dziewczynki. Chłopiec z politowaniem i z
obawą patrzył teraz na jej małe rączki, które stały się tak białe jak papier, i
gorzko wyrzucał sobie, że straciwszy zbyt wiele czasu na przygotowania i na
ćwiczenia Murzynów w strzelaniu, naraził ją na podróż w porze roku tak znojnej.
Wśród tych obaw upływał dzień za dniem. Słońce
wypijało wilgoć i życie z ziemi coraz chciwiej i niemiłosierniej. Trawy
pokurczyły się i zeschły do tego stopnia, że kruszyły się pod nogami antylop i
że przebiegające stada, lubo nieliczne, wznosiły tumany kurzawy. Jednakże
podróżnicy trafili raz jeszcze na rzeczkę, którą rozpoznali z dala po długich
szeregach drzew rosnących nad jej brzegami. Murzyni popędzili ku drzewom na
wyścigi i dopadłszy do brzegu położyli się na nim mostem, zanurzając głowy i
pijąc tak chciwie, że przestali dopiero wówczas, gdy krokodyl chwycił jednego z
nich za rękę. Inni rzucili się na ratunek towarzysza i w jednej chwili
wyciągnęli z wody wstrętnego jaszczura, który jednak nie chciał puścić ręki
człowieka, choć otwierano mu paszczę za pomocą dzid i nożów. Sprawę skończył
dopiero King, który postawiwszy na nim nogę rozgniótł go tak łatwo, jak gdyby
to był zmurszały grzyb.
Gdy ludzie ugasili wreszcie pragnienie, Staś rozkazał
uczynić na płytkiej wodzie okrągłą zagrodę z wysokich bambusów z jednym tylko
wejściem od brzegu, aby Nel mogła z zupełnym bezpieczeństwem się wykąpać. A i
to jeszcze postawił u wejścia Kinga. Kąpiel odświeżyła ogromnie dziewczynkę, a
wypoczynek wrócił jej nieco sił.
Ku wielkiej radości całej karawany i Nel - bwana kubwa
postanowił zostać przez dwa dni przy tej wodzie. Na wieść o tym ludzie wpadli w
doskonały humor i natychmiast zapomnieli o przebytych trudach. Po przespaniu
się i posiłku niektórzy Murzyni poczęli włóczyć się pomiędzy drzewami nad rzeką
upatrując palm rodzących dzikie daktyle53 i tak zwanych łez Hioba,54
z których robią się naszyjniki. Kilku z nich wróciło do obozu przed zachodem
słońca niosąc jakieś kwadratowe białe przedmioty, w których Staś rozpoznał
swoje własne latawce.
Jeden z tych latawców nosił numer 7, co było dowodem,
że został puszczony jeszcze z góry Lindego, gdyż dzieci puściły ich z tamtego
miejsca kilkadziesiąt. Stasia nadzwyczaj ucieszył ten widok i dodał mu otuchy.
- Nie spodziewałem się - mówił do Nel - by latawce
mogły przelecieć taką odległość. Byłem pewny, że zostaną na szczytach Karamojo,
i puszczałem je tylko na wszelki wypadek. Ale teraz widzę, że wiatr może je
ponieść, dokąd chce, i mam nadzieję, że te, które, wysialiśmy z gór
otaczających Bassa-Narok i teraz z drogi, zalecą aż do oceanu.
- Zalecą z pewnością - odpowiedziała Nel.
- Daj to Boże! - powiedział chłopiec myśląc o
niebezpieczeństwach i trudach dalszej podróży. Karawana ruszyła znad rzeczułki
trzeciego dnia, zabrawszy do worków skórzanych wielkie zapasy wody. Zanim
uczynił się wieczór, weszli znów w okolicę spaloną przez słońce, w której nie
rosły nawet akacje, a ziemia w niektórych miejscach była tak łysa jak klepisko.
Niekiedy tylko spotykali passiflory o pniach wgłębionych w ziemię, podobnych do
potwornych dyń,55 mających do dwóch łokci średnicy. Z tych
olbrzymich kul wyrastały cienkie jak sznurki liany, które pełznąc po ziemi
pokrywały ogromne przestrzenie, tworząc tak nieprzebytą gęstwinę, że nawet
myszom trudno by się było przez nią przedostać. Ale pomimo pięknej zielonej
barwy tych roślin, przypominających europejski ostrokrzew, tyle w nich było
kolców, że ani King, ani konie nie mogły w nich znaleźć pożywienia. Szczypał je
tylko osioł, ale i ten ostrożnie.
Lecz czasem w ciągu kilku mil angielskich nie widzieli
nic prócz szorstkiej, krótkiej trawy i niskich, podobnych do nieśmiertelników
roślin, które kruszyły się za dotknięciem. Po pierwszym noclegu przez cały
następny dzień z nieba leciał żywy ogień. Powietrze drgało jak na Pustyni
Libijskiej. Na niebie nie było ani chmurki. Ziemia była tak zalana światem, że
wszystko wydawało się białe, i żaden głos, nawet brzęczenie owadów, nie
przerywało tej śmiertelnej, przesyconej złowrogim blaskiem ciszy.
Ludzie oblewali się potem. Chwilami składali w jedną
wielką kupę pakunki z suszonym mięsem i tarcze, by znaleźć pod nimi trochę
cienia. Staś dał polecenie, by oszczędzano wody, ale Murzyni są jak dzieci,
które nie myślą o jutrze. W końcu trzeba było otoczyć strażą tych, którzy
nieśli zapasowe worki, i wydzielać wodę każdemu pojedynczo. Kali zajmował się
tym bardzo sumiennie, ale zabierało to ogromnie wiele czasu i opóźniało pochód,
a zatem i znalezienie jakiegoś nowego wodopoju. Samburowie narzekali przy tym,
że więcej napoju dostaje się Wa-himom, a Wa-himowie, że Samburom. Ci ostatni
poczęli grozić, że wrócą, ale Staś zapowiedział im, że Faru każe im poucinać
głowy, sam zaś polecił wystąpić swym strzelcom zbrojnym w remingtony i rozkazał
nie puszczać nikogo.
Drugi nocleg wypadł na gołej równinie. Nie budowano
bomy, czyli jak w Sudanie mówią, zeriby, bo nie było z czego. Straż obozową
stanowili King i Saba. Była ona dostateczną, ale King, który dostał dziesięć
razy mniej wody, niż jej potrzebował, trąbił o nią aż do wschodu słońca, a Saba
wywiesiwszy język zwracał oczy na Stasia i Nel z niemą prośbą choćby o jedną kroplę.
Dziewczynka chciała, by Staś udzielił mu trochę napoju z gumowej,
odziedziczonej po Lindem flaszki, którą nosił przez ramię na sznurku, ale on
chował te ostatki dla małej na czarną godzinę, więc odmówił.
Czwartego dnia pod wieczór pozostało już tylko pięć
niewielkich worków z wodą, czyli że na każdego z ludzi wypadało niespełna po
pół kieliszka. Ponieważ jednak noce bywają, bądź co bądź, chłodniejsze od dni i
pragnienie mniej wówczas dokucza niż pod palącymi promieniami słońca, i
ponieważ ludzie dostali jeszcze rano po niewielkiej ilości wody, przeto Staś
kazał zachować owe worki na dzień jutrzejszy. Murzyni szemrali przeciw temu
rozporządzeniu, ale strach przed Stasiem był jeszcze zbyt wielki, więc nie
śmieli rzucić się na ten ostatni zapas, zwłaszcza że stanęło przy nich na
straży dwóch ludzi zbrojnych w remingtony, którzy mieli się zmieniać co
godzinę.
Wa-himowie i Samburu oszukiwali pragnienie wyrywając
źdźbła nędznych traw i żując ich korzonki, jednakże nie było w nich prawie nic
wilgoci, gdyż nieubłagane słońce wypiło ją nawet z głębi ziemi.56
Sen, lubo nie gasił pragnienia, pozwalał przynajmniej
o nim zapomnieć, więc gdy nastała noc, znużeni i wyczerpani całodziennym
pochodem ludzie popadali jak nieżywi, gdzie który stał, i zasnęli głęboko. Staś
zasnął także, ale w duszy za dużo miał trosk i niepokoju, by mógł spać
spokojnie i długo. Po kilku godzinach rozbudził się i począł rozmyślać o tym,
co dalej będzie i skąd wziąć wody dla Nel i dla całej karawany, razem z ludźmi
i zwierzętami? Położenie było ciężkie, a nawet może i straszne, ale zaradny
chłopak nie poddawał się jeszcze rozpaczy. Począł sobie przypominać wszelkie
wypadki począwszy od porwania ich z Fajumu aż do tej chwili: więc pierwszą
olbrzymią podróż przez Saharę, huragan w pustyni, próby ucieczki, Chartum,
Mahdiego, Faszodę, wyrwanie się z rąk Gebhra, następnie dalszą drogę po śmierci
Lindego aż do jeziora Bassa-Narok i do tego miejsca, w którym wypadł im nocleg
obecnie. "Tyleśmy przeszli, tyleśmy przecierpieli - mówił sobie - tak
często zdawało mi się, że już wszystko przepadło i że nie znajdę żadnej rady, a
jednak Bóg mi dopomógł i radę zawsze znalazłem. Przecie niepodobna, byśmy po
przebyciu takiej drogi i tylu strasznych niebezpieczeństw mieli zginąć w tej
ostatniej podróży. Teraz jest jeszcze trochę wody, a ta okolica - to przecie
nie Sahara, bo gdyby tak było, to ludzie by o niej wiedzieli".
Lecz nadzieję podtrzymywało w nim głównie to, że na
południowym wschodzie dojrzał był przez lunetę w ciągu dnia jakieś mgliste zarysy
jakby gór. Było do nich może setki mil angielskich, może więcej. Ale gdyby
udało się do nich dotrzeć, byliby ocaleni, gdyż góry rzadko bywają bezwodne.
Ile jednak było potrzeba na to czasu, tego nie umiał obliczyć, albowiem
zależało to od wysokości gór. Wyniosłe szczyty widać w tak przezroczym
powietrzu jak afrykańskie na niezmierną odległość, więc trzeba było znaleźć
wodę przedtem. Inaczej groziła zguba.
"Trzeba!" - powtarzał sobie Staś.
Chrapliwy oddech słonia, który wydmuchiwał, jak mógł, z
płuc spiekotę, przerywał co chwila chłopcu rozmyślania. Lecz po pewnym czasie
wydało mu się, że słyszy jakiś głos podobny do stękania, dochodzący z innej
strony obozu, a mianowicie z tej, w której leżały pokryte na noc trawą worki z
wodą. Ponieważ jęki powtórzyły się kilkakrotnie, więc wstał chcąc zobaczyć, co
się tam dzieje, i poszedł ku kępie odległej o kilkadziesiąt kroków od namiotu.
Noc była tak jasna, że z dala już ujrzał dwa ciemne ciała leżące koło siebie i
dwie lufy remingtonów błyszczące w świetle księżyca.
"Murzyni zawsze są tacy sami! - pomyślał. - Mieli
czuwać nad tą wodą, droższą teraz dla nas nad wszystko na świecie, a pospali
się obaj tak jak we własnych chatach. Ach! bambus Kalego będzie miał jutro
dobrą robotę".
To pomyślawszy zbliżył się i trącił nogą jednego ze
strażników, lecz natychmiast cofnął się z przerażeniem.
Oto pozornie śpiący Murzyn leżał na wznak z nożem
wbitym po rękojeść w gardło, a obok drugi, z szyją również tak strasznie
przeciętą, że głowa była prawie oddzielona od tułowia.
Dwa worki z wodą znikły, trzy inne leżały wśród
porozrzucanej trawy rozcięte i zaklęsłe.
Staś poczuł, że włosy stają mu dębem.
Rozdział 45
Na krzyk jego przybiegł pierwszy Kali, za nim dwaj
strzelcy, którzy mieli poprzednią straż zluzować, a w chwilę później wszyscy
Wa-himowie i Samburu zgromadzili się wrzeszcząc i wyjąc na miejscu zbrodni.
Uczyniło się zamieszanie, pełne okrzyków i trwogi. Ludziom chodziło nie tyle o
zabitych i o zabójstwo, ile o te ostatki wody, która już wsiąkła w spieczony
grunt dżungli. Niektórzy Murzyni rzucili się na ziemię i wyrywając palcami jej
grudki wysysali z niej resztki wilgoci. Inni krzyczeli, że pomordowały
strażników i porozcinały worki złe duchy. Ale Staś i Kali wiedzieli, co o tym
myśleć. Oto M'Kunjego i M'Puy brakło wśród tych wyjących nad kępą trawy ludzi.
W tym, co się stało, było coś więcej niż zabójstwo dwóch strażników i kradzież
wody. Porozcinane pozostałe worki świadczyły, że był to czyn zemsty i zarazem
wyrok śmierci na całą karawanę. Kapłani złego Mzimu pomścili się nad dobrym.
Czarownicy zemścili się na młodym królu, który odkrył ich oszustwa i nie byłby
pozwolił im wyzyskiwać dłużej ciemnych Wa-himów. Nad całą karawaną roztoczyła
teraz skrzydła śmierć jak jastrząb nad stadem gołębi.
Kali przypomniał sobie poniewczasie, że mając myśl
zatroskaną i zajętą czym innym zapomniał kazać związać czarowników, jak to od
czasu ich ucieczki przykazywał czynić co wieczór. Widoczne też było, że dwaj
strzelcy strażujący przy wodzie przez wrodzoną Murzynom niedbałość pokładli się
i zasnęli. To ułatwiło łotrom robotę i pozwoliło im zbiec bezkarni.
Zanim zamieszanie uspokoiło się cokolwiek i ludzie
ochłonęli z przerażenia, upłynęło sporo czasu, jednakże zbrodniarze nie musieli
być daleko, gdyż ziemia pod rozciętymi workami była wilgotna i krew, która
wypłynęła z obu pomordowanych, nie stężała jeszcze zupełnie. Staś wydał rozkaz
ścigania zbiegów nie tylko dlatego, by ich ukarać, ale i dlatego, by odzyskać
dwa ostatnie worki wody. Kali dosiadłszy konia i wziąwszy z sobą kilkunastu
strzelców ruszył w pogoń. Stasiowi, który w pierwszej chwili chciał wziąć w
niej udział, przyszło na myśl, że nie można zostawić Nel samej wobec
rozdrażnienia i wzburzenia Murzynów, więc został. Polecił tylko Kalemu zabrać
ze sobą Sabę.
Sam został, albowiem obawiał się wprost buntu -
szczególniej ze strony Samburów. Ale w tym się pomylił. Murzyni w ogóle
wybuchają łatwo i czasem z błahych powodów, ale gdy przyciśnie ich wielka
niedola, a zwłaszcza gdy zacięży nad nimi nieubłagana ręka śmierci, poddają się
jej biernie, nie tylko ci, których islam nauczył, że walka z przeznaczeniem
jest próżna, ale wszyscy Wówczas ni trwoga, ni męczarnie chwil ostatnich nie
mogą rozbudzić ich z odrętwienia. Tak stało się i teraz. Wa-himowie zarówno jak
Samburowie, gdy pierwsze wzburzenie przeszło i gdy myśl, że muszą umrzeć,
utwierdziła się ostatecznie w ich umysłach, pokładli się cicho na ziemię, by
czekać na śmierć, wobec czego należało się obawiać nie buntu, ale raczej tego,
czy jutro zechcą wstać i ruszyć w dalszą drogę. Stasia, gdy to spostrzegł,
ogarnęła ogromna litość nad nimi.
Kali wrócił jeszcze przede dniem i natychmiast ziożył
przed Stasiem dwa poszarpane worki, w których nie zostało ani kropli wody.
- Panie wielki! - rzekł - Madi apana!
Staś obtarł ręką spotniałe czoło, po czym zapytał:
- A M'Kunje i M'Pua?
- M'Kunje i M'Pua umrzeć - odpowiedział Kali.
- Kazałeś ich zabić?
- Ich zabić lew albo wobo.
I począł opowiadać, co zaszło. Trupy dwóch zbrodniarzy
znaleźli dość daleko od obozu, na miejscu, gdzie spotkała ich śmierć. Obaj
leżeli przy sobie, obaj mieli czaszki pogruchotane z tyłu, poszarpane łopatki i
objedzone grzbiety Kali przypuszczał, że gdy wobo lub lew ukazał się im przy
świetle księżyca, padli przed nim na twarz i poczęli go błagać, by im darował
życie. Ale straszny zwierz zabił obu i następnie zaspokoiwszy pierwszy głód
poczuł wodę i poszarpał worki.
- Bóg ich pokarał - rzekł Staś - i Wa-himowie
przekonają się, że złe Mzimu nie potrafi nikogo wyratować.
A Kali powtórzył:
- Bóg ich pokarać, ale my nie mamy wody.
- Daleko, przed nami, widziałem na wschodzie góry. Tam
musi być woda.
- Kali widzieć je także, ale do nich mnóstwo, mnóstwo
dni...
Nastała chwila milczenia.
- Panie - ozwał się Kali - niech dobre Mzimu... niech
bibi poprosi Wielkiego Ducha o deszcz albo o rzekę.
Staś nie odpowiedział nic i odszedł. Przed namiotem
zobaczył białą figurkę Nel; krzyki i wycia Murzynów rozbudziły ją już od dawna.
- Co to się stało, Stasiu? - zapytała podbiegając ku
niemu.
A on położył jej rękę na główce i rzekł poważnie:
- Nel, módl się do Boga o wodę, gdyż inaczej zginiemy
wszyscy.
Więc dziewczynka podniosła swą bladą twarzyczkę ku
górze i utkwiwszy oczy w srebrnej tarczy księżyca, poczęła błagać o ratunek
Tego, który na niebie porusza kręgi gwiazd, a na ziemi stosuje wiatr do wełny
jagnięcia.
Po bezsennej, hałaśliwej i niespokojnej nocy słońce
wytoczyło się na widnokrąg tak nagle, jak zawsze wytacza się pod zwrotnikami, i
uczynił się dzień świetlisty. Na trawach nie było ani kropli rosy, na niebie
żadnej chmurki. Staś kazał strzelcom zebrać ludzi i miał do nich krótką
przemowę. Oświadczył im, że wracać do rzeki już niepodobna, albowiem wiedzą
przecie dobrze, że dzieli ich od niej pięć dni i nocy drogi. Ale za to nikt nie
wie, czy wody nie ma w przeciwnej stronie. Może nawet niedaleko znajdzie się
jakie źródło, jaka rzeczka albo kałuża. Nie widać wprawdzie drzew, ale bywa tak
często, że na otwartych równinach, gdzie wichry porywają nasiona, drzewa nie
rosną i przy wodzie. Wczoraj widzieli kilka wielkich antylop i kilka strusi
uciekających na wschód, co jest znakiem, że tam musi być jakiś wodopój, a wobec
tego, kto nie jest głupcem i kto ma w piersi serce nie zająca, ale lwa lub
bawołu, ten będzie wolał iść naprzód, choćby w pragnieniu i męce, niż leżeć i
czekać tu na sępy albo hieny.
I tak mówiąc ukazał ręką na sępy, których kilka
zataczało już złowrogie koła nad karawaną. Po tych słowach Wa-himowie, którym
Kali kazał wstać, podnieśli się prawie wszyscy, albowiem przyzwyczajeni do
straszliwej władzy królewskiej, nie śmieli się jej oprzeć. Ale wielu z
Samburów, wobec tego, że ich król, Faru, pozostał nad jeziorem, nie chciało się
już podnieść i ci mówili między sobą: "Po cóż mamy iść naprzeciwko
śmierci, kiedy ona sama do nas przyjdzie?" W ten sposób karawana ruszyła
naprzód, zmniejszona prawie do połowy, i wyruszyła od razu w męce. Ludzie od
dwudziestu czterech godzin nie mieli w ustach ani kropli wody, ani żadnego
innego płynu. Nawet w chłodniejszych klimatach byłoby to przy pracy cierpieniem
nie do zniesienia, a cóż dopiero w tym rozpalonym piecu afrykańskim, w którym
ci nawet, którzy piją obficie, wypacają tak prędko wodę, że mogą ją niemal w
tej samej chwili ścierać rękoma ze skóry. Było też do przewidzenia, że wielu
ludzi padnie w drodze z wyczerpania i od uderzeń słonecznych. Staś chronił Nel,
jak mógł, od słońca i nie pozwalał jej wychylić się ani na chwilę spod
palankinu, którego daszek pokrył sztuką białego perkalu, aby go uczynić
podwójnym. Na tych ostatkach wody, którą miał jeszcze w gumowej flaszce,
zgotował jej mocnej herbaty i podał jej ostudzoną, bez cukru, albowiem słodycze
zwiększają pragnienie. Dziewczynka nalegała na niego ze łzami, by napił się
także. A więc przyłożył flaszkę do ust, w której pozostało zaledwie kilka
naparstków wody, i poruszając gardłem udawał, że ją pije. W chwili gdy poczuł
na wargach wilgoć, zdawało mu się, że w piersiach i w żołądku ma płomień i
jeśli tego płomienia nie ugasi, to padnie trupem. Przed oczyma zaczęły mu latać
czerwone plamy, a w szczękach doznał przeraźliwego bólu, jakby mu kto wbijał w
nie tysiące szpilek. Ręka drżała mu tak, że o mało nie rozlał tych ostatnich kilku
kropel. Jednakże tylko dwie lub trzy schwytał na ustach językiem; resztę
zachował dla Nel.
Upłynął znów dzień męki i trudów, po którym, na
szczęście, noc przyszła chłodniejsza. Lecz następnego rana żar uczynił się na
świecie okropny. Nie było ani tchnienia wiatru. Słońce jak zły duch niszczyło
żywym ogniem zeschłą ziemię. Krańce widnokręgu pobieały. Jak okiem sięgnąć nie
było widać nawet euforbii. Nic - tylko spalona, pusta równina, pokryta kępami
sczerniałej trawy i wrzosów Kiedy niekiedy rozlegały się w niezmiernej
odległości lekkie grzmoty, ale wobec pogodnego nieba nie zwiastowały one burzy,
jeno suszę.
O południu, gdy upał czyni się największy, trzeba się
było zatrzymać. Karawana rozłożyła się w głuchym milczeniu. Pokazało się, że
padł jeden koń i kilkunastu pagazich zostało w drodze. W czasie wypoczynku nikt
nie pomyślał o jedzeniu. Ludzie mieli zapadłe oczy i popękane wargi, a na nich
zeschnięte grudki krwi. Nel dyszała jak ptak, więc Staś oddał jej gumową
flaszkę i krzyknąwszy: "Piłem, piłem!" - uciekł w drugą stronę obozu,
obawiał się bowiem, że jeśli zostanie, to odbierze jej tę wodę lub zażąda, by
się z nim podzieliła. I to był może najbardziej bohaterski jego uczynek w ciągu
podróży. Sam począł się męczyć jednak okropnie. Przed oczyma latały mu ciągle
czerwone płaty. Czuł ściskanie w szczękach tak silne, że i otwierał, i zamykał
je z trudnością. Gardło miał suche, piekące; nic śliny w ustach; język jakby
drewniany. A przecie dla niego i dla karawany był to dopiero początek męczarni.
Grzmoty zapowiadające suszę odzywały się ustawicznie
na krańcach widnokręgu. Około godziny trzeciej, gdy słońce przechyla się na
zachodnią stronę nieba, Staś podniósł karawanę na nogi i ruszył na jej czele ku
wschodowi. Ale szło teraz za nim zaledwie siedemdziesięciu ludzi, a i to co
chwila któryś z nich kładł się obok swego pakunku, aby już nie powstać. Upał
zmniejszył się o kilka stopni, ale był jeszcze straszny. W nieruchomym
powietrzu unosił się jakby czad. Ludzie nie mieli czym oddychać, a nie mniej poczęły
cierpieć i zwierzęta. W godzinę po wyruszeniu padł znowu jeden koń. Saba robił
bokami i ział; z wywieszonego sczerniałego języka nie spadała mu ani kropla
piany. King, przywykły do suchych afrykańskich dżungli, cierpiał mniej
widocznie, lecz począł być zły. Jego małe oczki połyskiwały jakimś dziwnym
światłem, Stasiowi, a zwłaszcza Nel, która co jakiś czas przemawiała do niego,
odpowiadał jeszcze gulgotaniem, ale gdy Kali przeszedł niebacznie koso niego,
chrząknął groźnie i machnął tak trąbą, że byłby go zabił, gdyby nie to, że
chłopak odskoczył w porę na stronę.
Kali miał oczy zaszłe krwią, żyły na szyi rozdęte i
wargi popękane tak jak i inni Murzyni. Koło godziny piątej zbliżył się do
Stasia i tępym głosem, który z trudnością wychodził mu z gardła, rzekł:
- Panie wielki, Kali nie móc iść dalej. Niech już tu
nadejdzie noc.
A Staś przemógł ból w szczękach i odpowiedział z
wysiłkiem:
- Dobrze. Stańmy. Noc przyniesie ulgę.
- Przyniesie śmierć - szepnął młody Murzyn.
Ludzie pozrzucali z głów ładunki, ale ponieważ
gorączka w ich zgęstniałej krwi doszła już do najwyższego stopnia, więc tym
razem nie pokładli sil od razu na ziemię. Serca i tętna w skroniach, w rękach i
w nogach biły im tak, jakby miały pęknąć za chwilę. Skóra na ciałach zsychając
się i kurcząc poczęła ich swędzić; w kościach odczuwali jakiś niesłychany
niepokój, a we wnętrznościach i gardzielach ogień. Niektórzy chodzili
niespokojnie między pakunkami, innych było widać dalej w czerwonych promieniach
zachodzącego słońca, jak kręcili się jeden za drugim wśród suchych kęp jakby
czegoś poszukując - i trwało to dopóty, dopóki siły ich nie wyczerpały się
zupełnie. Wówczas padali kolejno na ziemię, ale leżeli w drgawkach. Kali siadł
w kucki przy Stasiu i Nel łowiąc otwartymi ustami powietrze i jął powtarzać
błagalnie między jednym oddechem a drugim:
- Bwana kubwa, wody!
Staś patrzał na niego szklanym wzrokiem i milczał.
- Bwana kubwa, wody! - a po chwili: - Kali umierać...
Wtedy Mea, która z niewiadomych przyczyn najłatwiej
znosiła pragnienie i najmniej cierpiała ze wszystkich, zbliżyła się, siadła
koło niego i objąwszy ramieniem jego szyję ozwała się cichym, melodyjnym
głosem:
- Mea chce umrzeć razem z Kalim...
Nastało długie milczenie.
........................................................................................................................
Tymczasem słońce zaszło i noc pokryła okolicę. Niebo
uczyniło się granatowe. W południowej jego stronie rozbłysnął Krzyż. Nad równiną
zamigotały roje gwiazd. Księżyc wydostał się spod ziemi i jął nasycać światem
ciemności, a na zachodzie rozciągnęła się nikłą i bladą zorzą jasność
zodiakalna. Powietrze zmieniło się w jedną wielką świetlistą topiel. Coraz
silniejszy blask zalewał okolicę. Palankin, o którym zapomniano, na grzbiecie
Kinga, i namioty błyszczały tak, jak błyszczą w jasne noce domy wybielone
wapnem. Świat zapadał w ciszę; ziemię ogarniał sen.
A wobec tej ciszy i tego spokoju natury ludzie w
obozie wili się z boleści i czekali na śmierć. Na srebrzystym tle mroku
rysowała się twardo olbrzymia, czarna postać słonia. Promienie księżyca
rozświecały prócz namiotów białe ubrania Stasia i Nel, a wśród kęp wrzosów -
ciemne, pokurczone ciała Murzynów i porozrzucane tu i ówdzie kupy pakunków.
Przed dziećmi siedział oparty na przednich łapach Saba i podniósłszy głowę ku
tarczy księżyca wył posępnie.
W duszy Stasia kołatały się tylko resztki myśli
zmienionych w jedno głuche, rozpaczliwe poczucie, że tym razem nie ma już
żadnej rady, że te wszystkie niezmierne trudy i wysiłki, te cierpienia, te
czyny woli i odwagi, których dokonał w czasie strasznych podróży od Medinet do
Chartumu, od Chartumu do Faszody i od Faszody aż do nieznanego jeziora, nie
przydały się na nic i że przychodzi nieubłagany kres walki i życia. I wydało mu
się to tym straszniejsze, że ów kres przychodził właśnie w czasie ostatniej
drogi, na której końcu leżał ocean. Ach, nie doprowadzi już małej Nel do
brzegu, nie odwiezie jej statkiem do Port-Saidu, nie odda jej panu Rawlisonowi,
sam nie padnie w ramiona ojca i nie usłyszy z jego ust, że postępował jak
dzielny chłopak i jak prawy Polak! Koniec, koniec! Za kilka dni słońce oświeci
tylko martwe ciała, a potem wysuszy je na podobieństwo tych mumii, które w
Egipcie śpią odwiecznym snem po muzeach.
Z męczarni i gorączki poczęło mu się mieszać w głowie.
Nadlatywały nań przedśmiertne widzenia i złudy słuchu. Słyszał wyraźnie glosy
Sudańczyków i Beduinów, krzyczące "Yalla, yalla!" na rozpędzone
wielbłądy. Widział Idrysa i Gebhra. Mahdi uśmiechał się do niego swymi grubymi
wargami, pytając: "Czy chcesz napić się ze źródła prawdy?..." Potem
lew spoglądał na niego ze skały; potem Linde dawał mu słoik chininy i mówił:
"Śpiesz się, śpiesz, bo mała umrze!" A w końcu widział już tylko
bladą, bardzo kochaną twarzyczkę i dwie małe ręce, które wyciągały się ku
niemu.
Nagle drgnął i przytomność wróciła mu na chwilę,
albowiem tuż przy uchu zaszemrał mu cichy, podobny do jęku szept Nel:
- Stasiu... wody!
I ona, tak jak poprzednio Kali, od niego tylko
wyglądała ratunku.
Ale ponieważ przed dwunastu godzinami oddał jej
ostatnie krople, więc teraz zerwał się i zawołał głosem, w którym drgał wybuch
bólu, rozpaczy i rozżalenia:
- O Nel! jam udawał tylko, że piję! ja od trzech dni
nie miałem nic w ustach!
I chwyciwszy się rękoma za głowę uciekł, by nie
patrzeć na jej mękę. Biegł na oślep między kępami trawy i wrzosów dopóty,
dopóki siły nie opuściły go zupełnie i dopóki nie upadł na jedną z kęp. Był bez
broni. Lampart, lew lub nawet wielka hiena znalazłyby w nim łatwy obłów. Ale
przybiegł Saba, który obwąchawszy go począł znów wyć, jakby wzywając teraz dla
niego pomocy.
Nikt jednak nie spieszył z pomocą. Tylko z góry
spoglądał na niego spokojny, obojętny księżyc. Długi czas chłopak leżał jak
martwy. Otrzeźwił go dopiero chłodniejszy powiew wiatru, który niespodzianie
powiał ze wschodu. Staś siadł i po chwili usiłował powstać, by wrócić do Nel.
Chłodniejszy wiatr wionął po raz drugi. Saba przestał
wyć i zwróciwszy się ku wschodowi począł łopotać nozdrzami. Nagle szczeknął raz
i drugi krótkim, urwanym basem i puścił się przed siebie. Przez jakiś czas nie
było go słychać, ale wkrótce ozwało się znów w oddali jego szczekanie. Staś
wstał i chwiejąc się na zdrętwiałych nogach począł patrzeć za nim. Długie
podróże, długi pobyt w dżungli, konieczność trzymania w ciągłym napięciu
wszystkich zmysłów i ciągłe niebezpieczeństwa nauczyły chłopaka zwracać czujną
uwagę na wszystko, co się koło niego dzieje, więc mimo męczarni, którą w tej
chwili odczuwał, mimo na wpół przytomnego umysłu, przez instynkt i
przyzwyczajenie począł baczyć na zachowanie się psa. A Saba po upływie pewnego
czasu zjawił się znowu przy nim, ale jakiś dziwnie poruszony i niespokojny.
Kilkakrotnie podniósł na Stasia oczy, obiegł go wkoło, znów zapuścił się,
wietrząc i poszczekując, we wrzosowisko, znów wrócił, a wreszcie chwyciwszy
chłopca za ubranie jął go ciągnąć w stronę przeciwną od obozu.
Staś oprzytomniał zupełnie.
"Co to jest? - myślał. - Albo pies z pragnienia
dostał pomieszania zmysłów, albo poczuł wodę. Ale nie!... Gdyby woda była
blisko, byłby poleciał pić i miałby mokrą paszczę. Jeśli jest daleko, nie byłby
jej zwietrzył... woda nie ma zapachu... Do antylopy by mnie nie ciągnął, bo nie
chciał jeść wieczorem. Do drapieżników także nie... Więc co?"
I nagle serce poczęło mu bić w piersiach jeszcze
mocniej.
"Więc może wiatr przyniósł mu zapach ludzi...
może... w dali jest jakaś wieś murzyńska?... może który z latawców doleciał aż
do... O, Chryste miłosierny! o, Chryste!...
I pod wpływem błysku nadziei odzyskał siły i począł
biec do obozu mimo oporu psa, który ustawicznie zabiegał mu drogę.
W obozie zabieliła mu się postać Nel i doszedł go jej
słaby głos, po chwili potknął się o leżącego na ziemi Kalego, ale nie zważał na
nic. Dobiegłszy do pakunku, w którym były race, rozerwał go, wydobył jedną z
nich, drżącymi rękami przywiązał ją do bambusu, który wbił w rozpadlinę ziemi,
skrzesał ognia i zapalił zwieszający się u spodu rurki sznurek.
Po chwili czerwony wąż wyleciał z sykiem i zgrzytem w
górę. Staś chwycił obu rękoma za bambus, by nie upaść i wbił oczy w dal. Tętna
w rękach i skroniach waliły mu młotem; usta poruszmy się żarliwą modlitwą.
Ostatnie tchnienie, a w nim duszę całą wysłał ku Bogu.
Upłynęła jedna minuta, druga, trzecia, czwarta. Nic i
nic! Ręce chłopca opadły, głowa pochyliła się ku ziemi i niezmierny żal zalał
mu umęczone piersi.
- Na próżno! na próżno! - szepnął. - Pójdę, siądę przy
Nel i umrzemy razem.
........................................................................................................................
A wtem daleko, daleko, na srebrnym tle księżycowej
nocy, ognista wstęga wzbiła się nagle ku górze i rozsypała się w złote gwiazdy,
które spadały z wolna jak wielkie łzy na ziemię.
- Ratunek!!! - krzyknął Staś.
I stało się, że ci półmartwi przed chwilą ludzie
biegli teraz na wyścigi przeskakując kępy wrzosów i traw. Po pierwszej racy
ukazała się druga i trzecia. Potem powiew przyniósł odgłos jakby stukania, w
którym łatwo było odgadnąć dalekie strzały. Staś kazał dawać ognia ze
wszystkich remingtonów i odtąd rozmowa karabinów nie przerywała się wcale i
stawała się coraz wyraźniejsza. Chłopiec siedząc na koniu, który odzyskał także
jakby cudem siły, i trzymając przed sobą Nel, pędził przez równinę ku zbawczym
odgłosom. Obok biegł Saba, a za nimi dudnił olbrzymi King.
Dwa obozy dzieliła przestrzeń kilku kilometrów, ale
ponieważ z obu stron podążano ku sobie jednocześnie, więc cała droga nie trwała
długo. Wkrótce strzały karabinowe było już nie tylko słychać, lecz i widać.
Jeszcze jedna raca wyleciała w powietrze, nie dalej jak o kilkaset kroków.
Potem rozbłysły liczne światła. Lekka wyniosłość gruntu zakryła je na chwilę,
lecz gdy Staś ją minął, znalazł się prawie tuż przed szeregiem Murzynów
trzymających w ręku pozapalane pochodnie.
Na czele szeregu szli dwaj Europejczycy w angielskich
hełmach i z karabinami w ręku.
Staś od jednego rzutu oka rozpoznał w nich kapitana
Glena i doktora Clarego.
Rozdział 46
Wyprawa kapitana Glena i doktora Clarego nie miała
bynajmniej na celu odszukania Stasia i Nel. Była to liczna i sowicie
zaopatrzona ekspedycja rządowa, wysłana dla zbadania wschodnio-północnych
stoków olbrzymiej góry Kilima-Ndżaro oraz mało jeszcze znanych obszernych krain
położonych na północ od tej góry. Zarówno kapitan, jak i doktor wiedzieli
wprawdzie o porwaniu dzieci z Medinet-el-Fajum, gdyż wiadomość o tym podały
dzienniki angielskie i arabskie, ale myśleli, że albo oboje pomarli, albo jęczą
w niewoli u Mahdiego, z której nie wydostał się dotychczas żaden Europejczyk.
Clary, którego siostra była za Rawlisonem w Bombaju i który zachwycił się
bardzo małą Nel w czasie podróży do Kairu, odczuł nadzwyczaj boleśnie jej
stratę. Ale i dzielnego chłopaka żałowali obaj z Glenem szczerze. Kilkakrotnie
też wysyłali depesze z Mombassa do pana Rawlisona zapytując, czy dzieci nie
zostały odnalezione, i dopiero po ostatniej niepomyślnej odpowiedzi, która
nadeszła znacznie przed wyruszeniem karawany, stracili ostatecznie wszelką
nadzieję.
I nie przyszło im nawet do głowy, by dzieci, uwięzione
w odległym Chartumie, mogły pojawić się w tych stronach. Często jednak
rozmawiali o nich wieczorami po ukończonych pracach dziennych, albowiem doktor
nie mógł żadną miarą zapomnieć małej, ślicznej dziewczynki.
Tymczasem wyprawa posuwała się coraz dalej. Po
dłuższym pobycie na wschodnich stokach Kilima-Ndżaro, po zbadaniu górnego biegu
rzeki Sobbatu i Tany oraz gór Kenia kapitan i doktor wykręcili w kierunku
północnym i po przebyciu bagnistej Guasso-Nyjro weszli na obszerną równinę,
bezludną, a zamieszkałą tylko przez niezliczone stada antylop. Po trzech
przeszło miesiącach podróży ludziom należał się dłuższy wypoczynek, więc
kapitan Glen, odkrywszy niewielkie jeziorko obfitujące w zdrową, brunatną wodę,
kazał rozbić nad nim namioty i zapowiedział dziesięciodniowy postój.
W czasie postoju biali zajmowali się polowaniem i
porządkowaniem notat geograficznych i przyrodniczych, a Murzyni oddawali się
słodkiemu zawsze dla nich próżnowaniu. Owóż zdarzyło się pewnego dnia, że
doktor Clary wstawszy rano i zbliżywszy się do brzegu ujrzał kilkunastu
Zanzibarczyków z karawany spoglądających z zadartymi głowami na wierzchołek
wysokiego drzewa i powtarzających w kółko:
- Ndege? - akuna ndege! - Ndege? (Ptak? - nie ptak! -
ptak?)
Doktor miał krótki wzrok, więc posłał do namiotu po
szkła polowe, następnie spojrzał przez nie na ukazywany przez Murzynów
przedmiot - i wielkie zdziwienie odbiło się na jego twarzy.
- Poproście tu kapitana - rzekł.
Lecz zanim Murzyni dobiegli, kapitan ukazał się przed
namiotem, wybierał się bowiem na antylopy.
- Patrz, Glen - rzekł doktor, wskazując ręką w górę,
Kapitan zadarł z kolei głowę, przysłonił oczy ręką i
zdziwił się nie mniej od doktora.
- Latawiec! - zawołał.
- Tak, ale Murzyni nie puszczają latawców, więc skąd
się tu wziął?
- Chyba jakaś osada białych znajduje się w pobliżu lub
jakaś misja?...
- Trzeci dzień wiatr wieje z zachodu, czyli od stron
nieznanych i prawdopodobnie tak samo nie zaludnionych jak ta dżungla. Wiesz
zresztą, że tu nie ma żadnych osad ani misyj.
- To rzeczywiście ciekawe...
- Trzeba koniecznie zdjąć tego latawca...
- Trzeba. Może się dowiemy, skąd pochodzi. Kapitan dał
rozkaz. Drzewo miało kilkadziesiąt metrów wysokości, ale Murzyni wdrapali się
natychmiast na szczyt, zdjęli ostrożnie uwięzionego latawca i oddali go w ręce
doktora, który spojrzawszy nań, rzekł:
- Są jakieś napisy... Zobaczymy...
I przymrużywszy oczy jął czytać.
Nagle twarz mu się zmieniła, ręce zadrżały.
- Glen - rzekł - weź to, przeczytaj i upewnij mnie,
żem nie dostał udaru słonecznego i że jestem przy zdrowych zmysłach!
Kapitan wziął bambusową ramkę, do której arkusz był
przytwierdzony, i czytał, co następuje:
Nelly Rawlison i Stanisław Tarkowski,
odesłani z Chartumu do Faszody,
a z Faszody prowadzeni na wschód od Nilu,
wyrwali się z rąk derwiszów.
Po długich miesiącach podróży przybyli do jeziora
leżącego na południe od Abisynii.
Idą do oceanu.
Proszą o śpieszną pomoc.
Na boku zaś arkusza znajdował się jeszcze następujący
dodatek wypisany drobniejszymi literami:
Latawiec ten, z rzędu pięćdziesiąty czwarty, puszczony
jest z gór otaczających nieznane w geografii jezioro. Kto go znajdzie, niech da
znać do Zarządu Kanału w Port-Saidzie albo do kapitana Glena w Mombassa.
Stanisław Tarkowski
Gdy głos kapitana przebrzmiał, dwaj przyjaciele
poczęli spoglądać na siebie w milczeniu.
- Co to jest? - zapytał wreszcie doktor Clary.
- Oczom nie wierzę! - odpowiedział kapitan.
- To przecież nie złudzenie?
- Nie.
- Wyraźnie napisano: "Nelly Rawlison i Stanisław
Tarkowski".
- Jak najwyraźniej...
- I oni mogą być gdzieś w tych stronach!
- Bóg ich uratował, a więc prawdopodobnie.
- Dzięki Mu za to! - zawołał z zapałem doktor.
- Ale gdzie ich szukać?
- Czy nie ma nic więcej na latawcu?
- Jest jeszcze kilka słów, ale w miejscu rozdartym
przez gałęzie. Trudno odczytać.
Obaj pochylili głowy nad arkuszem i po dłuższym
dopiero badaniu zdołali przesylabizować:
Pora dżdżysta dawno minęła.
- Co to ma znaczyć? - zapytał doktor.
- To, że chłopiec stracił rachubę czasu.
- I w ten sposób chciał mniej więcej oznaczyć datę.
Masz słuszność! A zatem ten latawiec mógł być puszczony niezbyt dawno.
- Jeśli tak jest, to i oni mogą być niezbyt daleko.
Gorączkowa urywana rozmowa trwała jeszcze przez
chwilę, po czym obaj zaczęli znów badać dokument i rozprawiać osobno nad każdym
wypisanym na nim słowem. Rzecz wydawała się jednak tak nieprawdopodobna, że
gdyby to nie działo się w stronach, w których nie było wcale Europejczyków, o
sześćset przeszło kilometrów od najbliższego pobrzeża, doktor i kapitan
przypuszczaliby, że to chyba niewczesny żart, którego dopuściły się jakieś
dzieci europejskie po przeczytaniu dzienników opisujących porwanie albo
wychowańcy jakiejś misji. Trudno jednak było oczom nie wierzyć: mieli przecie
latawca w ręku i mało zatarte napisy czerniały przed nimi wyraźnie.
Ale i tak wiele rzeczy nie mieściło im się w głowie.
Skąd dzieci wzięły papieru na latawce? Gdyby dostarczyła im go jaka karawana, w
takim razie przyłączyłyby się do niej i nie wzywałyby pomocy. Z jakich powodów
chłopiec nie starał się uciec wraz z małą towarzyszką do Abisynii? Dlaczego
derwisze wysłali ich na wschód od Nilu, w strony nieznane? Jakim sposobem
zdołały się wyrwać z rąk straży? Gdzie się ukryły? Jakim cudem przez długie
miesiące podróży nie pomarły z głodu? nie stały się łupem dzikich zwierząt?
dlaczego nie pomordowali ich dzicy? Na te wszystkie pytania nie było
odpowiedzi.
- Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem - powtarzał
doktor Clary - to chyba cud boski!
- Niezawodnie - odpowiedział kapitan.
Po czym dodał:
- Ależ i ten chłopak! Bo to przecie jego dzieło.
- I nie opuścił małej. Niech Bóg błogosławi jego głowę
i oczy.
- Stanley, nawet Stanley nie wyżyłby w tych warunkach
przez trzy dni.
- A jednak oni żyją.
- Ale proszą o pomoc. Postój skończony! Ruszamy
natychmiast.
I tak się stało. Po drodze obaj przyjaciele badali
jeszcze dokument w przekonaniu, że może odnajdą w nim wskazówki co do kierunku,
w jakim należało zdążać z pomocą. Ale wskazówek brakło. Kapitan prowadził
karawanę zygzakiem, mając nadzieję, że może trafi na jaki ślad, na jakie
wygasłe ognisko lub na drzewo z wyciętymi na korze znakami. W ten sposób
posuwali się przez kilka dni. Na nieszczęście weszli następnie na równinę
zupełnie bezdrzewną, pokrytą wysokim wrzosowiskiem i kępami wyschłej trawy.
Niepokój począł ogarniać obu przyjaciół. Jakże łatwo było rozminąć się na tych
niezmiernych przestrzeniach nawet z całą karawaną, a cóż dopiero z dwojgiem
dzieci, które, jak sobie wyobrażali, pełzły gdzieś tam jak dwa małe robaczki
wśród wyższych od nich wrzosów. Upłynął znowu dzień. Nie pomagały ni blaszane
puszki z kartkami w środku, zostawiane na kępach, ni ognie w nocy. Kapitan i
doktor poczynali chwilami tracić nadzieję, czy im się uda odszukać dzieci, a
zwłaszcza czy je odnajdą żywe.
Szukali jednak gorliwie i przez następne dni. Patrole,
które Glen wysyłał w prawo i w lewo, dały wreszcie znać, że dalej zaczyna się
pustynia zupełnie bezwodna, więc gdy wypadkiem odkryto jeszcze raz w
rozpadlinie ziemnej wodę, trzeba się było przy niej zatrzymać dla zrobienia
zapasów na dalszą drogę.
Rozpadlina była raczej szparą, głęboką na kilkanaście
metrów i stosunkowo bardzo wąską. Na dnie jej biło ciepłe źródło, kipiące jak
ukrop, albowiem przesycone kwasem węglowym. Jednakże woda po wystudzeniu
okazała się dobra i zdrowa. Źródło było tak obfite, że trzystu ludzi z karawany
nie mogło jej wyczerpać. Owszem, im więcej czerpano, tym mocniej biło i
wypełniało szparę wyżej.
- Może z czasem - mówił doktor Clary - będzie tu jaka
miejscowość lecznicza, ale obecnie ta woda jest dla zwierząt niedostępna z
powodu zbyt stromych ścian rozpadliny.
- Czy dzieci mogą trafić na podobne źródła? - zapytał
kapitan.
- Nie wiem. Być może, że znajduje się ich w okolicy
więcej. Ale jeśli nie, to bez wody muszą zginąć.
Nadeszła noc. Rozpalono nędzne ognie, wszelako nie
budowano bomy, bo nie było z czego. Po wieczornym posiłku doktor i kapitan
zasiedli na składanych krzesłach i zapaliwszy fajki poczęli rozmawiać o tym, co
im najbardziej leżało na sercu.
- Żadnego śladu! - ozwał się Clary.
- Przychodziło mi do głowy - odpowiedział Glen by
wysłać dziesięciu naszych ludzi na brzeg oceanu z depeszą, że jest wiadomość o
dzieciach. Ale rad jestem, żem tego nie uczynił, gdyż ludzie prawdopodobnie
zginęliby w drodze, a gdyby nawet doszli, to po co budzić na próżno nadzieję...
- I odnawiać ból...
Doktor zdjął z głowy biały hełm i obtarł spocone
czoło.
- Słuchaj - rzekł. - A gdybyśmy wrócili nad tamto
jezioro, kazali naścinać drzew i palili nocami olbrzymi ogień. Może by dzieci
dostrzegły...
- Gdyby były blisko, to znaleźlibyśmy je i tak, a jeśli
są daleko, to wypukłości gruntu ogień zasłonią. Ta płaszczyzna pozornie jest
równa, a w rzeczywistości cała w garbach, pofalowana jak ocean. Przy tym
cofając się tracilibyśmy ostatecznie możliwość znalezienia nawet ich śladów.
- Mów otwarcie: nie masz żadnej nadziei?
- Mój drogi, my jesteśmy dorośli, silni i zaradni
mężczyźni, a pomyśl, co by się z nami stało, gdybyśmy się znaleźli tu tylko we
dwóch, nawet z bronią, ale bez zapasów i bez ludzi...
- Tak! niestety, tak... Wyobrażam sobie dwoje dzieci
idących w taką noc przez pustynię.
- Głód, pragnienie, dzikie zwierzęta...
- A jednak chłopiec pisze, że szli tak długie
miesiące.
- Toteż jest w tym coś, co przechodzi moją wyobraźnię.
Przez dłuższy czas słychać było wśród ciszy tylko
skwierczenie tytuniu w fajkach. Doktor zapatrzył się w blade głębie nocy, po
czym ozwał się przyciszonym głosem:
- Późno już, ale sen mnie odbiega... I pomyśleć, że
oni, jeśli żyją, to błądzą tam gdzieś przy księżycu, wśród tych suchych wrzosów...
sami... takie dzieci! Pamiętasz, Glen, anielską twarz tej małej?
- Pamiętam i nie mogę zapomnieć.
- Ach! dałbym sobie rękę uciąć, gdyby...
I nie dokończył, albowiem kapitan Glen zerwał się jak
oparzony.
- Raca w oddali! - krzyknął - raca!
- Raca! - powtórzył doktor:
- Jakaś karawana jest przed nami.
- Która może znalazła dzieci!
- Może. Śpieszmy ku niej!
- Naprzód!
Rozkazy kapitana rozległy się w jednej chwili w całym
obozie. Zanzibarczycy zerwali się na nogi. Niebawem pozapalano pochodnie. Glen
w odpowiedzi na daleki sygnał polecił wypuścić kilka rac, jedną po drugiej, a
następnie dawać raz po raz karabinowe salwy. Zanim upłynął kwadrans, cały obóz
był już w drodze.
Z dala odpowiedziały strzały. Nie było już żadnej
wątpliwości, że to jakaś europejska karawana wzywa z niewiadomych przyczyn
pomocy.
Kapitan i doktor biegli na wyścigi, miotani na
przemian obawą i nadzieją. Znajdą dzieci czy ich nie znajdą? Doktor mówił sobie
w duszy, że jeśli nie, to w dalszej drodze będą mogli chyba szukać tylko ich
zwłok wśród tych okropnych wrzosowisk.
Po upływie pół godziny jedna z takich wypukłości
gruntu, o jakich mówili poprzednio, zasłoniła obu przyjaciołom dalszy widok.
Ale byli już tak blisko, że słyszeli wyraźnie tętent koni. Jeszcze kilka minut
- i na grzbiecie wzniesienia pojawił się jeździec trzymający przed sobą duży,
białawy przedmiot.
- W górę pochodnie! - skomenderował Glen.
W tej samej chwili jeździec osadził konia w kręgu
światła.
- Wody! wody!
- Dzieci! - zakrzyknął doktor Clary.
- Wody! - powtórzył Staś.
I prawie rzucił Nel w ręce kapitana, a sam zeskoczył z
siodła.
Lecz natychmiast zachwiał się i padł jak martwy na
ziemię.
Zakończenie
Radość w obozie kapitana Glena i doktora Clarego nie
miała granic, ale ciekawość obu Anglików wystawiona była na ciężką próbę. Jeśli
bowiem poprzednio nie chciało im się w głowie pomieścić, by dzieci mogły same
przebyć olbrzymie puszcze i pustynie dzielące te strony od Nilu i Faszody, to
obecnie nie rozumieli już całkiem, jakim sposobem ten "mały Polak",
jak nazywali Stasia, nie tylko tego dokonał, ale zjawił się przed nimi jako
wódz całej karawany, zbrojnej w broń europejską, ze słoniem dźwigającym palankin,
z końmi, namiotami i ze znacznymi zapasami żywności. Kapitan rozkładał na ten
widok ręce i mówił co chwila: "Clary, dużo widziałem, ale takiego chłopca
nie widziałem!" - A poczciwy doktor powtarzał z nie mniejszym zdumieniem:
"I małą wyrwał z niewoli - i ją ocalił!" - po czym leciał do namiotów
zobaczyć, jak się dzieci mają i czy śpią dobrze.
A dzieci, napojone, nakarmione, przebrane i ułożone do
snu, spały jak zabite przez cały następny dzień; ludzie z ich karawany tak
samo. Kapitan Glen próbował wypytywać o przygody podróży i o Stasiowe czyny
Kalego, ale młody Murzyn otworzywszy jedno oko odpowiedział tylko: "Pan
wielki wszystko może" i zasnął znowu. Ostatecznie trzeba było odłożyć
pytania i wyjaśnienia do dni następnych.
Tymczasem dwaj przyjaciele naradzali się nad odwrotną
drogą do Mombassa. Dotarli i tak dalej i zbadali więcej okolic, niż im
polecono, postanowili więc wracać niezwłocznie. Kapitana nęciło wprawdzie
bardzo owo nieznane w geografii jezioro, ale wzgląd na zdrowie dzieci i chęć oddania
ich jak najprędzej stroskanym ojcom przemogły. Doktor jednakże zastrzegł, że
trzeba będzie wypocząć na chłodnych wyżynach gór Kenia albo Kilima-Ndżaro.
Stamtąd też dopiero uradzili wysiać wiadomość do ojców i wezwać ich, by
przybyli do Mombassa.
Odwrotna podróż rozpoczęła się, po należytym
wypoczynku i kąpielach w ciepłych źródłach, na trzeci dzień. Był to zarazem
dzień rozstania się z Kalim. Staś przekonał małą, że ciągnąć go z sobą dłużej,
do oceanu albo też do Egiptu, byłoby z ich strony samolubstwem. Mówił jej, że w
Egipcie, a nawet i w Anglii, Kali nie będzie niczym więcej, tylko sługą,
podczas gdy objąwszy panowanie nad swym narodem rozszerzy i utwierdzi, jako
król, chrześcijaństwo, złagodzi dzikie obyczaje Wa-himów i uczyni z nich nie tylko
ucywilizowanych, ale i dobrych ludzi. To samo mniej więcej powtórzył i Kalemu.
Wylało się jednak przy pożegnaniu mnóstwo łez, których
nie wstydził się i Staś, albowiem i on, i Nel przeżyli przecież z Kalim tyle
złych i dobrych chwil i nie tylko nauczyli się oboje cenić jego poczciwe serce,
ale pokochali go szczerze. Młody Murzyn długo leżał u nóg swego bwana kubwa i
dobrego Mzimu.
Dwukrotnie powracał, by jeszcze popatrzyć na nich, ale
wreszcie chwila rozłączenia nadeszła i dwie karawany ruszyły w dwie przeciwne
strony.
W czasie drogi dopiero rozpoczęły się opowiadania o
przygodach dwojga małych podróżników. Staś, trochę niegdyś skłonny do
chełpliwości, teraz nie chełpił się wcale. Po prostu zbyt wielu rzeczy dokonał,
zbyt dużo przeszedł, zbyt się rozwinął, by nie miał rozumieć, że słowa nie
powinny być większe od czynów. Było zresztą dość samych czynów, choćby
opowiadanych jak najskromniej. Co dzień, w czasie upalnych "białych
godzin" i wieczorami na postojach - przed oczyma kapitana Glena i doktora
Clarego przesuwały się jakby obrazy tych zdarzeń i wypadków, przez które
przeszły dzieci. Widzieli więc porwanie z Medinet-el-Fajumu i straszną drogę na
wielbłądach przez pustynię - i Chartum, i Omdurman, podobne do piekła na ziemi
- i złowrogiego Mahdiego. Gdy Staś opowiadał, co odrzekł Mahdiemu, gdy ów
namawiał go do zmiany wiary, obaj przyjaciele powstali i każdy z nich uścisnął
silnie prawicę Stasia, po czym kapitan rzekł:
- Mahdi już nie żyje!
- Mahdi nie żyje? - powtórzył ze zdumieniem Staś.
- Tak - ozwał się doktor . - Zatchnął się własnym
tłuszczem, czyli inaczej mówiąc umarł na serce, a panowanie po nim objął
Abdullahi.
Nastało długie milczenie.
- Ha - rzeki Staś - nie spodziewał się, gdy nas
wyprawiał na zgubę do Faszody, że śmierć pierwej jego dosięgnie...
Po chwili zaś dodał:
- Ale Abdullahi jeszcze od Mahdiego okrutniejszy.
- Toteż zaczęły się już bunty i rzezie - odpowiedział
kapitan - i cała ta budowa, którą wzniósł Mahdi, musi prędzej lub później
runąć.
- A co potem nastąpi?
- Anglia - rzekł kapitan.57
........................................................................................................................
W dalszym ciągu drogi Staś opowiadał o podróży do
Faszody, o śmierci starej Dinah, o wyruszeniu z Faszody do bezludnych okolic i
o poszukiwaniu w nich Smaina. Gdy doszedł do tego, jak zabił lwa, a następnie
Gebhra, Chamisa i dwóch Beduinów, kapitan przerwał mu tylko dwoma słowami:
"All right!", po czym znów uścisnął jego prawicę i obaj z Clarym
słuchali ze wzrastającym zajęciem dalej: o oswojeniu Kinga, o osiedleniu się w
"Krakowie", o febrze Nel, o znalezieniu Lindego i o latawcach, które
dzieci puszczały z gór Karamojo. Doktor, który z każdym dniem przywiązywał się
coraz mocniej do małej Nel, przejmował się tak dalece wszystkim, co jej
najbardziej groziło, że co pewien czas musiał pokrzepić się kilku łykami
brandy, a gdy Staś jął opowiadać, jak o mało Nel nie stała się łupem
straszliwego wobo, czyli abassanto, porwał dziewczynkę na ręce i długo nie
chciał jej puścić, jakby w obawie, by jakiś nowy drapieżnik nie zagroził jej
życiu.
Co zaś i on, i kapitan myśleli o Stasiu, dowodem tego
były dwie depesze, które w dwa tygodnie po przybyciu do podnóża Kilima-Ndźaro
wysłali przez umyślnych na ręce zastępcy kapitana w Mombassa wraz z poleceniem,
by ów przesiał je dalej do ojców. Pierwsza z nich, zredagowana ostrożnie w
obawie, by nie uczyniła zbyt piorunującego wrażenia, i wysłana do Port-Saidu,
zawierała słowa następujące:
Dzięki chłopcu wiadomość pomyslna o dzieciach.
Przyjeżdżajcie do Mombassa.
Druga, zupełnie już wyraźna, z adresem:
"Aden", brzmiała:
Dzieci są z nami - zdrowe - chłopiec bohater.
....................................................................................................................
Na chłodnych wyżynach u stóp Kilima-Ndżaro zatrzymali
się przez dni piętnaście, gdyż doktor Clary koniecznie wymagał tego dla zdrowia
Nel, a nawet i dla zdrowia Stasia. Dzieci podziwiały z całej duszy tę
niebotyczną górę, która posiada wszystkie klimaty świata. Dwa jej szczyty: Kibo
i Kima-Wenze, były w dzień najczęściej ukryte w gęstych mgłach. Lecz gdy w
pogodne wieczory mgły rozpraszały się nagle i gdy od zórz wieczornych odwieczne
śniegi na Kima-Wenze płonęły różowym blaskiem, podczas gdy świat cały pogrążon
był już w mroku, góra wydawała się jakby świetlistym ołtarzem bożym, i ręce
obojga dzieci mimo woli składały się na ten widok do modlitwy.
........................................................................................................................
Dla Stasia minęły dni trosk, niepokojów i wysiłków.
Mieli przed sobą jeszcze miesiąc podróży do Mombassa i droga wiodła przez
cudny, ale niezdrowy las Taweta, lecz o ileż łatwiej było podróżować teraz
liczną, suto zaopatrzoną we wszystko karawaną i znanymi już szlakami niż
dawniej błądzić w nieznanych puszczach tylko z Kalim i z Meą. Zresztą
odpowiadał teraz za podróż kapitan Glen. Staś wypoczywał i polował. Znalazłszy
wśród narzędzi karawany dłuta i młotki zajmował się prócz tego w chłodniejszych
godzinach wykuwaniem na wielkiej gnejsowej skale napisu: "Jeszcze
Polska...", albowiem chciał, żeby pozostał jakiś ślad pobytu ich w tych
stronach. Anglicy, którym przetłumaczył napis, dziwili się, że chłopcu nie
przyszło na myśl uwiecznić na tej afrykańskiej skale swego nazwiska. Ale on
wolał wyryć to, co wyrył.
Nie przestał jednak opiekować się Nel i budził w niej
tak nieograniczone zaufanie, że gdy raz doktor Clary zapytał jej, czy nie
będzie się bała burz na Morzu Czerwonym, dziewczynka podniosła na niego swe
śliczne, spokojne oczy i odrzekła: "Staś poradzi". Kapitan Glen
twierdził, że prawdziwego świadectwa, czym Staś był dla małej, i większej dla
niego pochwały nikt nie zdołałby wypowiedzieć.
Jakkolwiek pierwsza depesza, przesłana do pana
Tarkowskiego do Port-Saidu, zredagowana była bardzo ostrożnie, uczyniła jednak
tak wstrząsające wrażenie, że radość omal nie zabiła ojca Nel. Ale i pan
Tarkowski, jakkolwiek był człowiekiem wyjątkowo hartownym, w pierwszej chwili
po otrzymaniu depeszy ukląkł do modlitwy i począł prosić Boga, by ta wiadomość
nie była tylko złudą, chorobliwym przywidzeniem, zrodzonym z żalu i tęsknoty, i
boleści. Przecie tyle napracowali się obaj, by choć dowiedzieć się, czy dzieci
żyją! Pan Rawlison wyprawiał do Sudanu całe karawany, pan Tarkowski, przebrany
za Araba, dotarł z największym niebezpieczeństwem życia aż do Chartumu - i
wszystko nie zdało się na nic. Ludzie, którzy mogli dać jakąś wiadomość,
pomarli na ospę, z głodu lub zginęli podczas ciągłych rzezi - i dzieci jak w
wodę wpadły! W końcu obaj ojcowie stracili wszelką nadzieję i żyli tylko
wspomnieniami, głęboko przekonani, że nic już ich w życiu nie czeka i że
dopiero śmierć połączy ich z tymi najdroższymi istotami, które były dla nich
wszystkim na ziemi.
Tymczasem spadła na nich niespodziewanie radość prawie
nad siły. Ale łączyły się z nią niepewność i zdumienie. Obaj nie mogli żadną
miarą pojąć, jakim sposobem wiadomość o dzieciach przyszła z tej strony Afryki,
to jest z Mombassa. Pan Tarkowski przypuszczał, że może wykupiła je lub
wykradła jaka karawana arabska, która ze wschodniego brzegu zapuściła się po
kość słoniową w głąb kraju i dotarła aż do Nilu. Słowa depeszy: "Dzięki chłopcu",
tłumaczyli sobie tak, że Staś zawiadomił kapitana i doktora listownie, gdzie
się oboje z Nel znajdują. Wszelako wielu rzeczy niepodobna było odgadnąć.
Natomiast pan Tarkowski rozumiał zupełnie jasno, że wiadomość nie tylko jest
pomyślna, ale i bardzo pomyślna, gdyż inaczej kapitan i doktor nie odważyliby
się budzić w nich nadziei i przede wszystkim nie wzywaliby ich do Mombassa.
Przygotowania do drogi trwały krótko i na drugi dzień
po otrzymaniu depeszy obaj inżynierowie wraz z nauczycielką Nel znaleźli się na
pokładzie wielkiego parowca "Peninsular and Orient Company", który
szedł do Indii, a po drodze wstępował do Adenu, Mombassa i Zanzibaru. W Adenie
czekała ich druga depesza, brzmiąca: "Dzieci są z nami - zdrowe - chłopiec
bohater". Po przeczytaniu jej pan Rawlison odchodził prawie od zmysłów z
radości i ściskając dłonie pana Tarkowskiego powtarzał: "Widzisz, to on ją
ocalił! jemu zawdzięczam jej życie!" - a pan Tarkowski nie chcąc okazać
zbytniej słabości odpowiedział tylko zaciskając zęby: "Tak! dzielnie mi
się chłopak spisał" - ale zostawszy sam w kabinie płakał ze szczęścia.
Nadeszła nareszcie chwila, w której dzieci wpadły w
objęcia ojców. Pan Rawlison chwycił na ręce swój odzyskany, mały skarb, a pan
Tarkowski długo trzymał swego bohaterskiego chłopca przy piersiach. Niedola ich
minęła, jak mijają wichry i burze w pustyni. Życie wypełniło się na nowo pogodą
i szczęściem, a tęsknota i poprzednia rozłąka powiększyła jeszcze radość.
Dzieci dziwiły się tylko, że głowy tatusiów pobielały podczas rozłąki zupełnie.
Wracali do Suezu wybornym statkiem francuskim
należącym do kompanii "Messageries Maritimes", pełnym podróżnych z
wysp: Reunion, Mauritius, z Madagaskaru i Zanzibaru. Gdy rozeszła się wieść, że
na pokładzie znajdują się dzieci, które uciekły z niewoli od derwiszów, Staś
stał się przedmiotem powszechnej ciekawości i powszechnego uwielbienia. Ale
szczęśliwa rodzina wolała zamykać się w wielkiej kabinie, którą im odstąpił
kapitan, i spędzać tam chłodniejsze godziny na opowiadaniach. Brała w nich
udział i Nel szczebiocząc jak ptaszek, a zarazem ku wielkiej wszystkich uciesze
poczynając każde zdanie od "i". Zasiadłszy więc na kolanach ojca i
podnosząc ku niemu swe śliczne oczki mówiła w ten sposób: "I, tatusiu! I
nas porwali, i wieźli na wielbłądach - i Gebhr mnie uderzył - i Staś mnie
bronił - i przyjechaliśmy do Chartumu - i tam ludzie marli z głodu - i Staś
pracował, żeby dostać dla mnie daktyli - i byliśmy u Mahdiego - i Staś nie
chciał zmienić religii - i Mahdi wysłał nas do Faszody - i potem Staś zabił lwa
i wszystkich - i mieszkaliśmy w wielkim drzewie, które się nazywa
"Kraków" - i King był z nami - i miałam febrę - i Staś mnie wyleczył
- i zabił wobo - i zwyciężył Samburów - i był zawsze dla mnie dobry, tatusiu!..."
Tak samo opowiadała o Kalim, o Mei, o Kingu, o Sabie,
o Górze Lindego, o latawcach i o ostatniej podróży aż do spotkania karawany
kapitana i doktora. Pan Rawlison słuchając tego szczebiotania z trudnością
hamował łzy - i tylko co chwila tulił do serca swą dziewczynkę, a pan Tarkowski
nie posiadał się z dumy i szczęścia, albowiem nawet z tych dziecinnych
opowiadań pokazywało się, że gdyby nie dzielność i energia chłopca, to mała
byłaby zginęła nie raz, ale tysiąc razy, bez ratunku.
Staś zdawał ze wszystkiego sprawę szczegółowiej i
dokładniej. Stało się przy tym, że przy opowiadaniu o podróży z Faszody do
wodospadu spadł mu z serca wielki ciężar, albowiem gdy mówiąc o tym, jak
zastrzelił Gebhra i jego towarzyszów, zaciął się i jął niespokojnie spoglądać
na ojca, pan Tarkowski zmarszczył brwi, pomyślał chwilę, a potem rzekł
poważnie:
- Słuchaj Stasiu! Śmiercią nie wolno nikomu szafować,
ale jeśli ktoś zagrozi twej ojczyźnie, życiu twej matki, siostry lub życiu
kobiety, którą ci oddano w opiekę, to pal mu w łeb, ani pytaj, i nie czyń sobie
z tego żadnych wyrzutów.
Pan Rawlison zaraz po powrocie do Port-Saidu zabrał
Nel do Anglii, gdzie osiadł na stałe. Stasia oddał ojciec do szkoły w
Aleksandrii, gdyż tam mniej wiedziano o jego czynach i przygodach. Dzieci
pisywały do siebie prawie codziennie, ale złożyło się tak, że nie widziały się
lat dziesięć. Chłopiec po ukończeniu szkół w Egipcie wstąpił na politechnikę w
Zurychu, po czym uzyskawszy dyplom pracował przy robotach tunelowych w
Szwajcarii.
I dopiero po latach dziesięciu, gdy pan Tarkowski
podał się do dymisji, odwiedzili obaj przyjaciół w Anglii. Pan Rawlison
zaprosił ich do swego domu położonego w pobliżu Hampton-Court na całe lato. Nel
skończyła lat osiemnaście i wyrosła na cudną jak kwiat dziewczynę, a Staś
przekonał się kosztem własnego spokoju, że mężczyzna, który skończył lat
dwadzieścia cztery, może jednak myśleć jeszcze o damach. Myślał nawet o
ślicznej Nelly tak nieustannie, że w końcu postanowił uciekać, gdzie go oczy
poniosą.
Ale wówczas pan Rawlison położył mu pewnego dnia obie
dłonie na ramionach i patrząc mu wprost w oczy rzeki z anielską dobrocią:
- Stasiu, powiedz sam, czy jest na świecie człowiek,
któremu mógłbym oddać ten mój skarb i to moje kochanie z większą ufnością?
Młodzi państwo Tarkowscy pozostali aż do śmierci pana
Rawlisona w Anglii, a w rok później wyruszyli w długą podróż. Ponieważ
przyrzekli sobie odwiedzić te miejsca, w których spędzili najmłodsze lata, a
potem błąkali się niegdyś jako dzieci, podążyli więc przede wszystkim do
Egiptu. Państwo Mahdiego i Abdullahiego dawno już runęło, a po jego upadku
"nastąpiła", jak mówił kapitan Glen, Anglia. Z Kairu zbudowano do
Chartumu kolej. Oczyszczono Budy, czyli rozlewiska nilowe, tak że młoda para
mogła dotrzeć wygodnym parowcem nie tylko do Faszody, ale aż do wielkiego
jeziora Wiktoria-Nianza. Z miasta Florence, leżącego nad brzegiem tegoż
jeziora, udali się koleją do Mombassa. Kapitan Glen i doktor Clary przenieśli
się już byli do Natalu, ale żył w Mombassa pod troskliwą opieką miejscowych
władz angielskich King. Olbrzym poznał natychmiast dawnych swych państwa i
szczególniej Nel witał tak radosnym trąbieniem, że aż pobliskie drzewa
mangrowiowe trzęsły się jak od wiatru. Poznał również starego Sabę, który przeżył
niemal dwukrotnie zwykłe psie lata i choć trochę już niewidomy, towarzyszył
Stasiowi i Nel wszędzie.
Staś dowiedział się na miejscu, że Kali cieszy się
dobrym zdrowiem, że włada, pod protektoratem angielskim, całą krainą na
południe od Jeziora Rudolfa i że sprowadził misjonarzy, którzy szerzą wśród
dzikich miejscowych szczepów chrześcijaństwo.
Po tej ostatniej podróży młodzi państwo Tarkowscy
powrócili do Europy i osiedli wraz z sędziwym ojcem Stasia na stałe w Polsce.
KONIEC
Przypisy
1. Te pułki kawalerii angielskiej, które za czasów
Napoleona potykały się z jazdą polską, chlubią się tym istotnie do dziś dnia i
każdy oficer mówiąc o swym pułku nie omieszka nigdy powiedzieć: "My
biliśmy się z Polakami". Patrz: Chevrillon, "Aux Indes".
[Wszystkie przypisy autora.]
2. Wszyscy krewni Mahdiego nosili tytuł
"szlachetnych".
3. Okrzyk ten znaczy tylko: "Bóg jest
wielki", ale Arabowie wyda ją go w chwilach trwogi, wzywając ratunku.
4. Wiatr również południowo-zachodni, wiejący tylko na
wiosnę.
5. Zwierzątko mniejsze od naszego lisa, zwane fennek.
6. Autor słyszał w pobliżu Adenu grzmot trwający bez
przerwy przeszło pół godziny. - Obacz "Listy z Afryki".
7. Sisyphus Spina Christi.
8. Bracia i krewni Mahdiego.
9. Wyraz pieszczotliwy - jagniątko, duszka.
10. Umbaja - wielka trąba z kła słoniowego.
11. Drzewo sandałowe, z którego na Wschodzie wyrabiają
wonny olejek.
12. Ospę.
13. Po upadku państwa derwiszów komunikacja znów została
otwarta.
14. Emin pasza, z pochodzenia Żyd niemiecki, był po
zajęciu przez Egipt kraju leżącego koło Albert-Nianza gubernatorem Ekwatorii,
przebywał najczęściej w Wadelai. Mahdyści atakowali go kilkakrotnie. Uratowany
został przez Stanleya, który przeprowadził go wraz z większą częścią żołnierzy
do Bagamojo nad Oceanem Indyjskim.
15. Ficus sycomorus.
16. Antilope gnu.
17. Sisyphus Spina Christi.
18. Auselia africana.
19. Lissohilosia.
20. Jasminum trifoliatum.
21. Landophia
22. Colobus caudatus.
23. Wiosenna pora dżdżysta.
24. Odenia globosa.
25. Piwo, wyrabiane z
rośliny sorgo.
26. Begonia Johnstoni.
27. W ostatnich czasach przekonano się, że chorobę tę
szczepi ludziom przez ukąszenie ta sama mucha tse-tse, która zabija woły i
konie. Jednakże ukąszenie jej sprowadza śpiączkę tylko w pewnych okolicach. Za
czasów powstania Mahdiego przyczyna choroby nie była jeszcze znana.
28. Miara zbliżona do polskiego łokcia.
29. Bosclapha Canna.
30. Dziki afrykańskie mają głowę zakończoną szeroko,
kły okrągłe, nie trójkątne, i dość długi ogon, który szarżując zadzierają do
góry.
31. Goryle mieszkają w lasach Afryki zachodniej,
jednakowoż Livingstone spotykał je i we wschodniej. Porywają one często dzieci.
Goryl we wschodniej Afryce jest mniej zaciekły od zachodniego, albowiem, ranny,
nie zabija strzelca, ale poprzestaje na odgryzieniu mu palców.
32. Echinops giganteus, rośnie w tych okolicach i
bardzo obficie w południowej Abisynii; v. Elisée Reclus, "Geogr."
33. Elisée Reclus.
34. Jałowce w Abisynii i w górach Karamojo dochodzą do
pięćdziesięciu metrów wysokości. Elisée Reclus.
35. Tak Rzymianie nazywali śpiew czy też krzyk wojenny
legionów i Germanów, a także i ryk słoni.
36. E. Reclus - Lefebre, "Voyage en
Abissynie".
37. Okolice te za czasów Mahdiego nie były jeszcze
znane.
38. Terpsichone viridis.
39. Laniarius erythrogaster.
40. Merops Nubiensis, Sztolcman, "Nad Białym Nilem".
41. Quelea Aethiopica, Sztolcman, "Nad Białym Nilem".
42. Herbert Ward, "Chez les Cannibales de
I'Afrique centrale".
43. Braiera
anthelmitica, wspaniała roślina, której ziarna są znakomitym lekarstwem na
solitera. Rośnie przeważnie w południowej Abisynii.
44. Szare zwierzę, wielkości rysia, z rodzaju kotów.
45. Filandria medinensis, robak cienki jak nitka,
przeszło metr długi. Ukąszenia jego sprowadzają czasem gangrenę.
46. To samo co w Sudanie: zeriba. Wielka boma może być
także rodzajem fortecy lub ufortyfikowanego obozu.
47. Autentyczne.
48. Piwo z prosa, którym się upijają Murzyni.
49. Włócznie murzyńskie.
50. Chłopiec do posług i posyłek.
51. Było to wielkie jezioro, które w r.1888 odkrył
znakomity podróżnik Teleki i nazwał Jeziorem Rudolfa.
52. Afryka posiada dużo nie zbadanych tajemnic.
Pogłoski o słoniach wodnych obijały się od dawna o uszy podróżników, ale nie
chciano im wierzyć. W ostatnich czasach Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu wysłało
p. L. Petit, który zobaczył słonie wodne w Kongo nad brzegiem Jeziora Leopolda.
Donosi o tym niemieckie pismo "Kosmos" nr 6.
53. Phoenix Senegalensis.
54. Coix Lacrima.
55. Adenia globasa.
56. O bezwodnych równinach w tych stronach zobacz
znakomitą książkę ks. Le Roy, biskupa Gabonu, pod tytułem
"Kilima-Ndżaro".
57. Panowanie Abdullahiego trwało jednakże jeszcze lat
dziesięć. Ostateczny cios derwiszom zadał lord Kitschener, który w wielkiej
krwawej bitwie wytępił ich niemal do szczętu, a następnie kazał zrównać z
ziemią grób Mahdiego.